ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »
« < 648 649 650 651 652 ... 924 > »

Może (morze) wróci

Natura zgadnie z definicją nie uwzględnia działania ludzkiego. Wszelkie jej twory pozbawione są ludzkiej ingerencji, od wieków radząc sobie w naturalny sposób. Ludzie jednak mają się za istoty wszechwiedzące i często zakłócają to, co od wieków idealnie funkcjonuje, nie zważając na możliwe konsekwencje swych działań. Taka właśnie ingerencja spotkała Jezioro Aralskie. Na skutek ludzkiej chciwości i chęci udowodnienia potęgi ZSRR, szóste co do wielkości jezioro na świecie zaczęło powoli znikać, doprowadzając do jednej z największych katastrof ekologicznych naszych czasów. Od lat 60tych poziom wody w Aralu zaczął systematycznie opadać, a jezioro znikać, aby w 2009 roku osiągnąć zaledwie 1/5 swojej pierwotnej wielkości. Wszystko za sprawą "białego złota" - bawełny i chęci stworzenia na terenie Uzbekistanu ogromnych pól uprawnych tego drogocennego surowca. Dwie rzeki zasilające Aral, czyli Amu-daria i Syr-daria zaczęły służyć jako główne źródło wody dla kanałów irygacyjnych, nawadniających pola uprawne. Kanały budowane naprędce okazały się w wielu miejscach nieszczelne, dlatego duży procent wody, zamiast rzeczywiście nawodnić, bądź też trafić do jeziora po prostu wyparowywał. W ten sposób człowiek bezpowrotnie zniszczył to, co natura stworzyła, pozbawiając życia tysiące stworzeń żyjących w wodach Aralu oraz skazując ogromną liczbę ludzi trudniących się rybołówstwem i żyjących z tego co morze przyniesie na biedę i żywot bez nadziei.

"Coś jest nie tak, coś dziwnego unosi sie w powietrzu. To ten zapach. Morze Aralskie... śmierdzi. Stężenie soli w samej wodzie, powietrzu i błocie jest tak ogromne, że czuć je w nozdrzach. Dziwna, niepokojąca, martwa, trupia wręcz woń. Patrzę na ogromne cielsko umierającego organizmu rozłożone przede mną. Chyba nigdy w życiu nie widziałem niczego bardziej martwego i pozbawionego nadziei. To przerażające. Stoję po kolana w wodzie i jest mi głupio. Nas, ludzi, nie powinno tu być."

Historia Morza Aralskiego dla autora staje się pretekstem do podróży po Uzbekistanie, kraju z pozoru demokratycznym, jednak od lat rządzonym z dyktatorskim zapędem przez Isloma Karimova. Wraz z Bartkiem Sabelą zwiedzamy więc kolejne miasta. Stolicę Taszkent, gdzie piękne fasady stworzone aby cieszyć oczy potencjalnego turysty i prezydenta, zasłaniają biedę i ubóstwo przeciętnego mieszkańca. Samarkandę, czyli jedno z najważniejszych miast dawnego jedwabnego szlaku, z przepiękną zabudową sięgająca XIV wieku, jednak podobnie jak w przypadku Taszkentu, władze pozwalają turystom zobaczyć tylko to co w ich mniemaniu nadaje się do pokazania. Trochę inaczej jest w Bucharze, gdzie zabytki w naturalny sposób mieszają się z tradycyjnymi zabudowaniami. Bartek Sabela powoli przemieszcza się w kierunku umierającego morza, ukazując nam Uzbekistan o jakim pewnie wielu z nas nie miało pojęcia, gdzie zarówno miejsca jak i ludzie warci są odwiedzenia i poznania.
"Może (morze) wróci" to pozycja, która wciąga czytelnika od pierwszych stron. Genialna okładka, prosta kolorystycznie z powoli znikającymi literami, świetne jakościowo zdjęcia obrazujące trasę podróży autora i bardzo dobry tekst, to tylko niektóre czynniki powodujące, że książka Sabeli okraszona w wielu miejscach dużym poczuciem humoru nie pozwala nam się od siebie uwolnić. Jednocześnie budzi refleksję, nad tym jak ludzka bezmyślność i bawienie się w stwórcę może bezpowrotnie zniszczyć to, co od lat funkcjonowało zgodnie z zegarem natury.

Gorąco polecam!
magiaksiazki.blogspot.com Isabelle, 2013-04-16

Wałkowanie Ameryki (twarda oprawa)

Jeśli wierzyć słowom autora, głównym celem książki jest walka z mitami i wyjaśnienie przeciętnemu Kowalskiemu niepokazywanej w hollywoodzkich produkcjach strony USA. "Chciałem obronić Amerykę przed stereotypami, uproszczeniami i krytyką, bo w ostatnich latach ten kraj stał się "chłopcem do bicia" - mówił Wałkuski w Czwórkowym "Poranku OnLine". Tak też należy podejść do "Wałkowania Ameryki" - jako przystępnej wikipedii, napisanej przez Polaka, który spędził w Stanach kilka lat.

Paradoksem jest, że mimo zalewu informacji, filmów, muzyki rodem zza Atlantyku, o Stanach Zjednoczonych Ameryki wciąż wiemy niewiele. Wiedząc, kto jest prezydentem, nie wiemy nic o systemie wyborczym. Czytając o strzelaninach w szkołach, nie wiemy, dlaczego Amerykanie upierają się przy łatwym dostępie do broni. Słuchając Shania Twain nawet się nie domyślamy, że reprezentuje najpopularniejszy w Stanach styl muzyki, którego twórcy mają wpływ nawet na preferencje wyborcze swoich słuchaczy.

Wydaje nam się, że Amerykanie są nam bliżsi kulturowo, niż, powiedzmy, Chińczycy. Ale mierzymy ich naszą europejską miarą i na tej bazie budujemy wiele mitów i stereotypów. Zbyt wiele. I tu pojawia się "Wałkowanie Ameryki", aby rzucić światło na liczne nieznane nam fakty.

Fakty te często są zaskakujące. Nieraz szokują. Czasami wywołują pobłażliwy uśmieszek, który po chwili znika i jego miejsce zastępuje zazdrość. Czego zazdroszczę Amerykanom? Wolności. Bo wszystko, co amerykańskie, łącznie z ogromną religijnością, wynika z szeroko pojmowanej wolności. Choć nam, Europejczykom, a w szczególności pokoleniom pamiętającym PRL i ZSRR, wiele rzeczy wydaje się być wręcz absurdalne. Ale to wolność daje Amerykanom siłę i przewagę, jaką mogą dziś się cieszyć.

Czy Ameryka Wałkuskiego jest bez wad? Nie. Reporter pisze też o wysokim bezrobociu, o pogłębiających się nierównościach społecznych, o problemach związanych z terroryzmem, z kryzysem bankowym. O rozterkach dzisiejszej Ameryki, która wciąż chce być najważniejszym mocarstwem na mapie politycznej świata, ale musi borykać się z wieloma wewnętrznymi problemami. Przyszłość USA autor widzi optymistycznie, jednak nie narzuca swojej opinii. Parafrazując innego, znanego z youtube reportera, mówi jak jest.

Czuję jednak spory niedosyt. W "Wałkowaniu Ameryki" zabrakło mi prawdziwych ludzi. Wałkuski przytacza statystyki, buduje portret "przeciętnego Amerykanina", analizuje teksty piosenek country - cała ta informacja jest jednak mocno uśredniona. A przecież average Joe to setki pojedynczych historii. I jestem pewna, że te historie byłyby niezwykle interesujące dla przeciętnego Kowalskiego.
misja-ksiazka.blogspot.com Ana Matusevic

Niebo w kolorze indygo. Chiny z dala od wielkiego miasta

Anna Jaklewicz to osoba, której zazdroszczę życia. Z zawodu jest archeologiem, któremu udało się zdobyć pracę na wykopaliskach innych niż teren budowy pod Warszawą. Z zamiłowania - zapaloną podróżniczką i utalentowanym fotografem. Chiny to jej wielka miłość i trzeba przyznać, że w książce widać to na każdym kroku. Jej zagraniczne podróże, nie tylko te do Państwa Środka, można na bieżąco obserwować na jej oficjalnym fanpejdżu. Ale najpierw przeczytajcie recenzję poniżej!

"Niebo w kolorze indygo" to wszystko to, czym powinna być dobra literatura podróżnicza. To głęboka pasja połączona z ogromną wiedzą oraz chęcią przekazywania czytelnikom i jednego, i drugiego. Oto, co w skrócie oferuje nam w swojej najnowszej książce Anna Jaklewicz. Co ciekawe, próżno byłoby w niej szukać wskazówek dotyczących zwiedzania Pekinu, Wielkiego Muru Chińskiego lub Zakazanego Miasta. Autorka stawia bowiem na prowincję, na to, czego nie widać na co dzień i czego niefrasobliwi turyści unikają jak ognia, bo ważniejsze jest gonienie za tym, co masowe. A dla Anny Jaklewicz nie ma nic piękniejszego jak chińska wieś, małe miasteczka, regionalne święta i stroje ludowe w kolorze indygo. W swojej książce pokazuje nam, jakie są te prawdziwe Chiny - te, które warto zobaczyć i w których warto się zakochać. Bo tylko przebywając w takich miejscach, można obserwować granatowoniebieskie niebo. W Pekinie się tego nie zobaczy, bo tam na niebie widać jedynie oszałamiające drapacze chmur i wszędobylski smog...

Biorąc tę książkę do ręki, pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to klimatyczna okładka, której kolor nawiązuje do tytułu. Wewnątrz jest jeszcze lepiej - wysokiej jakości papier w pełni oddaje piękno fotografii, którymi autorka urozmaiciła tekst. Zdjęć jest naprawdę sporo i skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie zadziałały na moją wyobraźnię. Zadziałały, i to bardzo, a w połączeniu z przystępnym, wciągającym tekstem, sprawiły, że zapragnęłam zrobić wszystko, by w swoim życiu odbyć podobną podróż po chińskiej prowincji. Co dla mnie najważniejsze, to fakt, że tekst nie jest jedynie mieszanką suchych faktów, lecz emocjonalną relacją z zagranicznych wojaży autorki. W każdej literze widać jej niesłabnącą miłość do podróżowania i spotykanych po drodze ludzi. To właśnie oni stanowią epicentrum tej wspaniałej przygody. Czytanie o ich zwyczajach, zachowaniach, podejściu do obcokrajowców i codziennym życiu było po prostu fascynujące i sprawiło mi ogromną przyjemność. A najważniejsze w tym wszystkim jest to, że historia opowiadana przez Annę Jaklewicz była tak naprawdę historią tych ludzi. Gdyby nie "Niebo w kolorze indygo" nie błądziłabym oczyma wyobraźni po skąpanych w rosie polach ryżowych, ani nie uczestniczyłabym mentalnie w chińskim odpowiedniku śmingusa-dyngusa. Przyznam bez ogródek, że myśląc o Chinach, miałabym przed oczami postępującą technokrację tego kraju oraz komunizm w nim panujący. Jestem wdzięczna autorce za tę jakże odmienną wizję Państwa Środka, dzięki której widzę teraz coś zgoła innego.

W książce bardzo wyraźnie rysuje się kilka grup etnicznych zamieszkujących Chiny. Każda z nich ma własne tradycje i obyczaje i warto się z nimi zapoznać, chociażby dla własnej satysfakcji. Dla mnie nie ma nic lepszego niż te wszystkie ciekawostki i anegdotki wzięte prosto z życia Chińczyków. Z przyjemnością poznawałam wszystkie te szczegóły, na ogół pozbawione politycznego aspektu Chin, który tak bardzo podkreślany jest w mediach. Jedyny temat, który rzucił mi się w oczy, a wiązał się z polityką, dotyczył chińskiej systemu kontroli urodzin. Jest to przerażający proceder, w którym władze Chin widzą jakiś sens, a który umyka większości zamożnych rodzin. Dlaczego zamożnych, spytacie zapewne? Głównie dlatego, że za posiadanie "nielegalnego" potomstwa w Chinach nie grozi więzienie, lecz wysoka grzywna. Tym sposobem zamożne rodziny podkreślają swój status materialny. Mając kilkoro dzieci, udowadniają, że ich na to stać. Brzmi strasznie? To i tak nic w porównaniu z tym, co się dzieje, gdy w ciąże zajdzie kobieta z biednej rodziny. Masowe aborcje, wyrzucanie dzieci na śmietnik, adopcje lub nielegalna sprzedaż - to ciemniejsza strona Chin, której nie znajdziecie w tradycyjnych książkach i przewodnikach.

Podsumowując tę wspaniałą propozycję Bezdroży, przede wszystkim chcę podkreślić, że "Niebo w kolorze indygo" roztacza wokół siebie niesamowity klimat. Autorka włożyła w napisanie tej książki mnóstwo wysiłku i naprawdę widać, że sprawiło jej to ogromną uciechę. Jej pasja i miłość do Chin jest mocno wyczuwalna zarówno w tekście, jak i na zdjęciach. I chyba nie sposób się tą miłością zarazić. "Niebo w kolorze indygo" to świetnie wydana książka i wzorcowy przykład tego, jaka według mnie jest dobra literatura podróżnicza. Jest to pozycja pisana prosto z serca, wolna od przekłamań i niedomówień oraz reklamowania postępującej w Chinach techniki. Całe szczęście, że można w nich jeszcze znaleźć tak piękne miejsca jak Langde i Zhaoxing. A także ludzi, którzy je nam pokażą i udowodnią, że Państwo Środka to nie tylko hałaśliwy i zatłoczony Pekin, lecz także prowincja, gdzie króluje kolor indygo...

Polecam, naprawdę warto przeczytać tę książkę i poznać Chiny, o których na co dzień nikt nie mówi.
zrecenzujemy.blogspot.com 2013-04-19

Niebo w kolorze indygo. Chiny z dala od wielkiego miasta

Chiny, jeden z najciekawszych krajów świata, pełen zabytków, wspaniałych krajobrazów, ciekawych obyczajów – w tym mniejszości narodowych i etnicznych, przepysznej kuchni i wielu innych atrakcji, jest coraz popularniejszy jako cel podróży turystycznych.

Nie tylko gości zagranicznych, ale rozwijającego się w skali niewyobrażalnej dla ludzi zachodu, ruchu krajowego. Już nie miliony, ale setki milionów obywateli Państwa Środka wyruszają poza miejsce stałego zamieszkania, zwłaszcza w okresach dwu wolnych od pracy „długich tygodni” – we wrześniu oraz z okazji chińskiego Nowego Roku, aby poznawać swój kraj.

Cudzoziemcy podróżują głównie w grupach turystycznych, gdyż do ruchu indywidualnego państwo to jest jeszcze mało przygotowane. A bariera językowa – angielski w stopniu zadowalającym znają ciągle tylko nieliczni Chińczycy – stanowi skuteczną przeszkodę w poruszaniu się, załatwianiu noclegów, kontaktów z ludźmi itp.

Korzystają więc z „klasycznych” programów: Pekin i Wielki Mur, ew. pobliski Luoyang z królewskimi grobowcami Mingów. Xi’an – stara stolica, w średniowieczu jedno z najważniejszych miast Wielkiego Jedwabnego Szlaku. Ewentualnie także klasztor Szaolin, Groty Longmen, „Wenecja Wschodu” – Suzhou. Obowiązkowo Szanghaj, często rejsy po rzece Jangcy, rzadziej po nie mniej, chociaż inaczej, malowniczej rzece Li od Guilin do Yangshuo. Na której można też obserwować połowy ryb z pomocą wytrenowanych kormoranów. Ewentualnie również odbyć stamtąd wycieczkę na budowane przez stulecia tarasy ryżowe Longij Titan.

Raczej wyjątkowo Kanton czy Nankin, czasami coś jeszcze w Syczuanie lub Junanie. Hongkong, Makau, Tybet, nie mówiąc już o Tajwanie, to przeważnie cele odrębnych wyjazdów. W wymienionych i jeszcze kilku, może kilkunastu innych miejscowościach znajdują się rzeczywiście najważniejsze zabytki, inne ciekawe obiekty oraz główne turystyczne atrakcje Chin. Ale poza programami biur podróży znajduje się… większość obszaru tego kraju. Z również niezwykłymi, szalenie ciekawymi miejscowościami, zabytkami, ludźmi i ich, noszonymi nierzadko nadal na co dzień strojami, tradycjami, zwyczajami itp.

Jak bardzo interesującymi, można przekonać się czytając wydaną właśnie relację Anny Jaklewicz z kilkumiesięcznej samotnej podróży po chińskich południowych prowincjach, miasteczkach i wioskach – z dala od wielkich miast. Jest to książka napisana świetnie, przy czym bogato ilustrowana zdjęciami autorki, które wielokrotnie mówią więcej niż słowa. Czytałem ją z tym większym zainteresowaniem, że również byłem, niestety, tylko w nielicznych, opisywanych miejscach.

W punkcie wypadowym jakim dla autorki był Hongkong, w baśniowych krajobrazach rzeki Li, na gigantycznych tarasach ryżowych, chociaż innych. Zaś stroje i niektóre zwyczaje mniejszości etnicznych opisywanych w tej książce poznałem w sąsiednich krajach: Birmie, Laosie, Tajlandii, gdyż żyją one i tam w górskich, przygranicznych regionach. I ich gościnność, życzliwość dla obcych, zainteresowanie nimi i światem. Tak ciepło, chyba tylko z jednym wyjątkiem, opisanych w „Niebie w kolorze indygo”.

Powtórzę: świetnie opisanych. Z dziesiątkami znakomitych obserwacji, informacji o lokalnych – i nie tylko – przesądach i wierzeniach, zabytkach, wioskach i domach zwykłych ludzi, ich strojach, życiu, potrawachoraz w ogóle kuchni. Lokalnych hotelikach, wiejskich czy miasteczkowych targach, obchodach świąt bądź ważnych wydarzeń rodzinnych: ślubów i wesel, pogrzebów. Jakże różnych u poszczególnych mniejszości etnicznych. Oto parę przykładów opisanych w tej książce mniej znanych u nas chińskich przesądów.

Ponieważ cyfra „4” brzmi w wymowie podobnie jak śmierć, w domach, hotelach itp. nie ma IV piętra. A jeżeli jest, to oczywiście nazywa się „3A”, następne zaś „5”. To zresztą nie jedyna w Chinach „zła” lub „dobra” cyfra. Gdy to czytałem przypomniał mi się zabytkowy Xi’an, była historyczna stolica cesarstwa i tamtejszy średniowieczny Wielki Meczet. Najbardziej niezwykły wśród setek, a może już tysięcy świątyń i świętych miejsc islamu, jakie zdążyłem poznać między Atlantykiem i Morzem Wschodniochińskim oraz Bałtykiem, Przylądkiem Dobrej Nadziei i Pacyfikiem.

Stoi on w przepięknie utrzymanym ogrodzie, ma kształt wzorowany na… chińskich pagodach i dwa wolno stojące minarety – masywne, kamienne wieże w stylu lokalnej architektury. Ale nie to zaskoczyło mnie tam najbardziej. Lecz wysokie na 40 cm progi do głównej sali modłów oraz pawilonów. Podobne jak w domach i budowlach chińskich „aby złe duchy nie mogły do nich wpełznąć”. A wiadomo przecież, że takich wysokości pokonać one nie mogą. I długi na kilkadziesiąt oraz wysoki na kilka metrów kamienny mur vis a vis głównego wejścia do meczetowego ogrodu, też chroniący przed „złymi mocami”.

Piękny przykład jak głęboko przenikają miejscowe zwyczaje i przesądy. Nawet do, wydawałoby się, nie podlegającego obcym wpływom islamu. Z licznych ciekawostek, które zwracają uwagę tej książce, to oryginalny, zupełnie inny niż ten, który znamy, sposób pokazywania liczb na palcach. „10” to np. skrzyżowane palce wskazujące obu dłoni. Uznawani za myśliwych szczurołapi sprzedający złowione szczury jako przysmaki na świąteczne stoły. Opalanie ogniem szczurów i psów z sierści. Zaś gęsi i kaczek pozbawianie piór w gorącej wodzie, w maszynach typu zapomnianej już na ogół u nas mechanicznej pralki Frania. Oczywiście na oczach klientów.

Święto Bydła – jeden ze zwyczajów ludu Dong w Lusheng – „aby mu podziękować za wysiłek na rzecz ludzi”. Czy rzucanie w Langde (chociaż wiadmo, że nie tylko tam) pałeczkami przed rozpoczęciem posiłku odrobiny jedzenia pod stół „dla duchów przodków”. Ciekawe opisy, wzbogacone dobrymi zdjęciami, strojów i ozdób kobiet poszczególnych mniejszości etnicznych. Ale i problemy synów – jedynaków. Jak wiadomo, w Chińskiej Republice Ludowej obowiązuje, aby uniknąć przeludnienia, prawo do posiadania, z nielicznymi wyjątkami dla mniejszości etnicznych, tylko jednego dziecka.

Rodzi to ogromne problemy – nie miejsce tu aby je przedstawiać – m.in. aborcje płodów płci żeńskiej, pozbywanie się, także do adopcji przez cudzoziemców, dziewczynek oraz narastający brak przyszłych żon dla mężczyzn. A z drugiej strony stresy, niekiedy z dramatycznymi finałami, wymarzonych i rozpieszczanych – to do nich przecież w przyszłości należeć będzie utrzymanie rodziców, a nawet dziadków, w społeczeństwie bez systemu emerytalnego – jedynaków, którym nie udaje się spełniać rodzicielskich oczekiwań.

Są w tej książce bardzo interesujące opisy lokalnych, ale wysokiej rangi zabytków. Np. drewnianego mostu w Chengyang ze znajdującymi się na nim pięcioma „pawilonami wiatru i deszczu” nie tylko chroniącymi przed nimi, ale będącymi również wiejskimi świetlicami. Z TV, w zimie pomieszczeniami z ogniskami, miejscami amatorskich występów artystycznych itp. Czy niezwykłych, ogromnych kilkupiętrowych domów mieszkalnych dla całych klanów w Cuxi.

Chyba największych w kraju tarasów ryżowych w okolicach Yuanyang, budowanych i wspólnie uprawianych od około 1300 lat (!). Dziś zajmujących ponad 130 km² na zboczach gór od wysokości 144 do 3.000 m n.p.m. Jest ich około 3.700 jeden nad drugim, ze specjalnym systemem nawadniania w okresie sadzenia ryżu i osuszania w porze żniw. Trudno nie zgodzić się z autorką, że „Tarasy ryżowe są widokiem, bez którego nie można wyjechać z Azji”. Chociaż dodałbym do tego jeszcze przynajmniej plantacje herbaty, także na zboczach gór.

Autorka opisując to co przeżyła, zobaczyła i poznała, zwraca też uwagę na zjawiska negatywne. Niszczące niekiedy (tłumy, hałas, brud i smród oraz „cepeliada” zamiast autentycznego folkloru) skutki szybko rozwijającej się turystyki. Zwłaszcza krajowej i jej niewyobrażalnej koncentracji w okresach wspomnianych dwu tygodni w roku – „Złotego” w połowie września i noworocznego na wiosnę – z ogromnym wówczas skokiem cen hoteli, brakiem miejsc w środkach transportu itd. Można przeczytać m.in. o stworzonej dla turystów legendzie o rzekomej wolności seksualnej kobiet ludu Mosuo.

Ale i o rodzącej się, nieznanej wcześniej w Chinach, indywidualnej turystyce z autorskimi programami poznawania własnego kraju - także pozornie „zapyziałych dziur”. Czy opisy, nierzadko niezwykle trudnych, warunków podróży autorki dostępnymi środkami transportu. To tylko kolejne przykłady tego, o czym jest ta książka. Wartych poznania treści jest w niej o wiele więcej. Zachęcam więc do jej lektury, a nie tylko tej recenzji. Dodam, że pełna jest ona odsyłaczy do źródeł informacji, głównie na strony internetowe, w miejscach, które autorka i wydawca uznali za wskazane.

Książka została bowiem wydana nie tylko pięknie, ale i starannie. Nie natrafiłem w niej ba błędy korektorskie, czyli popularne literówki. Tym bardziej na potknięcia merytoryczne - poza dwiema nieścisłościami, może nawet tylko niedopowiedzeniami. Wspominając o Xi’anie, którego zresztą autorka nie opisuje, gdyż podczas tej podróży w nim nie była, dodaje tylko, że jest on sławny z Armii Terakotowej. A jest to przede wszystkim jedno z najstarszych miast chińskich z metryką od III w. p.n.e. i przez wieki stolica kraju, pełna także innych cennych zabytków.

Drugie pominięcie znalazłem w informacji o dalszym, po opuszczeniu przez nią obszaru Chin, biegu wielkiej rzeki Mekong. Wspominając o Birmie i Laosie, autorka zapomniała o Tajlandii. A przecież styk nad nią tych trzech wspomnianych krajów to Złoty Trójkąt, w przeszłości (?) ważne światowe centrum produkcji i przemytu opium. Obok jej Delty, najsławniejszy fragment Mekongu. To jednak w tej książce kwestie marginesowe.

„…jest (ona) inna niż wszystkie, – czytam na tylniej okładce – które dotychczas ukazały się w Polsce. Czytelnik nie znajdzie w niej typowych tematów kojarzących się z Chinami. Autorka nawiązuje do nich, jeśli wymaga tego kontekst, jednak na ogół skupia się na tych aspektach życia w Państwie Środka, które przeważnie pomija Wielka Historia – na codzienności ludzi zamieszkujących chińskie wioski i miasteczka”.

Przy czym, dodam, tylko na skrawkach południa tego wielkiego kraju. Wartego dogłębnego poznawania. Przecież za kilkanaście, góra kilkadziesiąt lat, Chiny będą nie tylko krajem najliczniejszym, bo są nim od dawna, ale i największą potęgą gospodarczą świata. A już, od paru dziesięcioleci, zmieniają się w sposób bez analogii historycznych. Dlatego nie zgadzam się z innym stwierdzeniem zawartym na tylniej okładce: „Pierwsza wizyta w Chinach może zniechęcić do powrotu do Państwa Środka. Męczą gigantyczne miasta, przerażają miliony osób na ulicach i smog unoszący się w powietrzu”.

To oczywiście prawda. Ale to samo można powiedzieć o Cuidad Mexico, Kairze, Sao Paulo i wielu innych wielkich metropoliach. Także europejskich, chociażby o Moskwie. Po powrocie z podróży po Chinach żartowałem, że gdy nie miałem tam w zasięgu wzroku przynajmniej 10.000 ludzi, czułem się samotny. Niestety zdołałem dotychczas tylko „liznąć” ten kraj. Chociaż jego kawał: od Wielkiego Muru i Pekinu na północy, poprzez najważniejsze miasta, miejsca i zabytki Centrum, Wschodu i Południa, aż po Tybet, Hongkong i Makau, a w innej podróży również trochę Tajwan.
Przy czym w towarzystwie sinologa świetnie władającego w mowie i piśmie oboma językami chińskimi: mandaryńskim z jego uproszczoną wersją „dla ludu” i kantońskim. Do tego bardzo dobrze znającego ten kraj. Co, oczywiście, pozwalało mi lepiej poznawać i rozumieć to co widziałem oraz słyszałem. I stanowiło zachętę, aby przy najbliższej możliwości wybrać się tam ponownie. Także w inne regiony i miejsca Państwa Środka.

Bo pomimo wymienionych na okładce książki jego mankamentów i wielu innych problemów z jakimi spotyka się tam cudzoziemiec, naprawdę warto. Książka Anny Jaklewicz, chociaż poświęcona tylko dosyć głębokiej chińskiej prowincji, także zachęca do takich podróży. Co stanowi jej dodatkowy walor.
GLOBTROTER INFO Cezary Rudziński, 2013-04-28

Fotografowanie modelek. Techniki pozowania

Podręcznik zarówno dla fotografów, jak i dla modelek, bo uczestnicy sesji portretowej po obu stronach aparatu powinni mieć zaprezentowaną tu wiedzę w małym palcu. A palce są bardzo ważne - ułożeniu dłoni, pozycji palców, ugięciu stawów poświęcono tu sporo miejsca, wskazując zarówno błędy, jak i poprawne postawy. Autor omawia każdą część ciała pod względem pozowania i... kadrowania, zwracając szczególną uwagę na przeznaczenie danej fotografii. Pokazuje, że np. inaczej należy pozować i kadrować w celu uzyskania portretu na użytek domu mody, a inaczej - na użytek producenta kosmetyków. Atrakcyjne i zróżnicowane stylistycznie fotografie stanowią mile uzupełnienie solidnej porcji wiedzy, przekazanej przystępnie i rzeczowo.
Digital Foto Video 2013-05-01
« < 648 649 650 651 652 ... 924 > »