ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Rowerowa podróż poślubna. Nordcapp 2004

Autor: Agata Skadorwa, Marek Klonowski
Data dodania do serwisu: 2004-07-14
Relacja obejmuje następujące kraje: Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia, Norwegia
Średnia ocena: 5.81
Ilość ocen: 1415

Oceń relację

O WYPRAWIE

"Niebo zamiast dachu, wiatr zamiast ścian. Niektórzy nazywają to domem..". Więc czemu w nim nie zamieszkać po ślubie?. Można oczywiście zapakować się w autokar i pojechać do Paryża czy Wenecji. Poprzeciskać się wśród tłumów, porobić zdjęcia, najeść, wydać mnóstwo forsy i wrócić. Ale można też inaczej...

Naszą podróż poślubną planujemy odbyć na rowerach. Chcemy objechać Morze Bałtyckie a w szczególności zwiedzić wybrzeże Norwegii, o północy spojrzeć w słońce i powiedzieć sobie, że fajną ma się żonę... Mało tego, wszystkiego planujemy dokonać z Fibim van del Brikiem - master of fafel (w skrócie Fibi) naszym ukochanym psem, który będzie podróżował w przyczepce rowerowej.

O TRASIE

Startujemy na początku lipca. Na wschód jedziemy PKP z Gryfina. Tam zaczynamy, wpierw przez Litwę (Wilno), później Łotwę i Estonię. Później promem do Finlandii i ostro na północ. Gdy dzień będzie coraz dłuższy a tyłki będą nas coraz mocniej bolec, oznaczać to będzie, że zbliżamy się do Północnego Przylądka, jednego z celów naszej podróży. Ale to nie koniec wyprawy. Jadąc wzdłuż pięknego wybrzeża, polujemy na zorze polarne, podziwiamy ogromne klify, walczymy z przeciwnościami losu i swoimi słabościami, kłócimy się, godzimy i tak planujemy dotrzeć do najwyższej norweskiej góry Galdhopiggen 2469 m.n.p.m. Po noclegu na szczycie jedziemy zwiedzić jeszcze zachodnią część norweskiego wybrzeża. Kolejny etap zależny będzie od czasu, naszych funduszy i naszych organizmów. Jeśli wszystko będzie w dobrym stanie przepływamy promem do Danii, dalej jedziemy przez Niemcy do Holandii. Zwiedzamy Amsterdam i prosto już na wschód do domu pedałujemy. Całą trasę planujemy przejechać w czasie 3 miesięcy. Z nami podąża najwspanialszy pies świata - Fibi w przyczepce dla dzieci - będzie ciężko bo Fibi waży 40 kg).


A dlaczego Norwegia ? Otóż jest to piękny kraj, doskonały do podróży rowerowych, przepiękne krajobrazy, wspaniałe wybrzeże, jedyny minus jest taki że jest to drogi kraj. Ważną częścią podróży będzie też podróż przez Litwę, Łotwę i Estonię. Z moich doświadczeń wynika, że są to kraje pełne niespodzianek ale ludzie są bardzo gościnni i to oni przede wszystkim tworzą klimat. Żeby zaspokoić trochę moją pasje jaką są góry, po drodze chcemy wejść na najwyższą norweską górę Galdhopiggen.

Mam już pewne doświadczenie w tego typu wyprawach i myślę że jest to do zrobienia, wystarczy tylko bardzo chcieć i realizować swoje marzenia.

UCZESTNICY WYPRAWY

Marek Klonowski (ur. 1979) zwany też Markiem z Gryfina ...Zakochany w Agatce od 11 lat. Myśli trochę więcej o podróżach niż przeciętny student, rower wkręcił mu się na dobre, oprócz tego opanował go niezły dżez na punkcie gór. Obecnie student 5 roku na Akademii Morskiej w Gdyni.. Ma na swoim koncie kilka ciekawych podróży rowerowych i nie tylko. W marzeniach zdobycie korony ziemi, dojeżdżając do podnóży szczytów na rowerze...(ale o tym cicho bo Agatka nie może się dowiedzieć...)

Agata Skadorwa (ur. 1979) zwana też najpiękniejszą dziewczyną z Gryfina...Pływała kilka lat z małym Markiem na łódce i niedawno on się jej oświadczył. No i kurcze chyba się zakochała po uszy. Studentka socjologii na Uniwersytecie Szczecińskim. W planach ma zrobienie Markowi spaghetti z krewetkami, i mobilizację Marka do wielu rzeczy, do których jak mu się wydaje jeszcze nie dorósł...Poza tym uwielbia przyrodę, zjawiska optyczne na niebie, chmury i swojego wspaniałego psa, którego wychowała. W podróży będzie polować na zorze polarne i przystojnych bogatych Norwegów. Poza tym jest bardzo fotogeniczna, wiec nawet jak będzie padać to i tak przywieziemy świetne zdjęcia...

Fibi (ur. 1999) zwany też najmądrzejszym psem z Gryfina. Jego pełna szlachecka nazwa to Fibi van del Brik master of fafel. Jako pierwszy pies na świecie zrozumiał, że nas nie rozumie. Poza tym ma jeszcze bardziej szalony umysł niż my we dwoje razem, jest niesamowicie sprawny i jak widzi rower szaleje z radości. W planach ma wyrwanie jakiejś fajnej laski i założenie rodziny.

Etap I. Polska - Łotwa


Po wielu tygodniach, a nawet miesiącach przygotowań udało nam się wyruszyć. A przygotowań było mnóstwo, od naszykowania sprzętu i rowerów, poprzez negocjacje ze sponsorami, aż po formalności związane z pobytem psa za granica...
Do Elku dotarliśmy pociągiem, potem noc w polu i 7 lipca rano w drogę!
Pies nie był specjalnie zadowolony z przyczepki, my przytłoczeni kilogramami w sakwach, a Agatka dodatkowo przerażona iloscią kilometrów do pokonania (nigdy nie zrobiła więcej niż 50 ;)



Pierwszego dnia dotarliśmy do granicy z Litwą, gdzie o dziwo nikt nawet nie spytał o papiery dla psa, podobnie było na granicy z Łotwą. Pies już drugiego dnia z chęcią wskakiwał na przyczepkę, a trzeciego zgrywał obrażonego, gdy Marek kazał mu biec, bo było pod górkę. Teraz warczy na każdego kto przejdzie koło jego przyczepki, a jak długo jedziemy to w niej przysypia :) Smieszna z niego ciapa, mamy z nim niezły ubaw. No i oczywiscie wszędzie gdzie jesteśmy stanowimy swoistą sensację, ludzie się uśmiechają, pukają w glowę i nie ma kierowcy, który by się nie obejrzał.



Litwa przywitała nas prawdziwie letnią pogodą, spiekliśmy się na machoń, nosy i plecy popalone. Wioski litewskie są bardzo malownicze, po głowie chodziła nam poezja Mickiewicza, ale pamiętaliśmy tylko "i tych łąk zielonych i tych pagórków leśnych" bla bla bla... To wszystko prawda:) Staramy się omijać główne drogi, często kończy się nam asfalt i jedziemy pustymi szturowymi drogami, poznając prawdziwą Litwę. Pełno bocianów, ogromne pola i wszędzie pasą się krowy, a Fibi myśli, ze to duże koty... :) Przejechanie przez kraj zajęło nam 4 dni. Wczoraj niestety nastąpiło chwilowe załamanie pogody, ale specjalnie nie zmokliśmy, za każdym razem udawało nam się na czas schować. Wieczorem, tuż przed Rygą, skręciliśmy w zabłoconą drogę w poszukiwaniu noclegu, tam spotkaliśmy dwie przemiłe Łotyszki, które zaproponowały nam nocleg na ich prywatnym terenie nad rzeką. Miejsce naprawde śliczne. Objedliśmy się racuchów (pankakow) i do późna siedzieliśmy z nimi przy ognisku, popijając wino domowej roboty. Dziś już
jesteśmy w Rydze, za nami pół tysiąca kilometrów. Jedziemy ciągle na północ, coraz później robi się ciemno. Przed nami jeszcze kawał drogi...

Pozdrawiamy wszystkich!
Agata, Marek i Fibi


Etap II: Łotwa - Finlandia


Przepedałowaliśmy już 300 km na północ od Helsinek, relacji ciąg dalszy...

Ryga była naprawdę piękna, może tylko za dużo turystów. Oczywiście, jak wszędzie, wzbudzaliśmy sensację, chyba nikt tam jeszcze nie widział psa na przyczepce, my zresztą również. Dzięki bezbłędnej nawigacji Mareczka udało nam się szybko wydostać z tego wielkiego miasta.

Kilkadziesiąt kilometrów dalej, chcąc zrobić sobie skrót, stanęliśmy oko w oko z szeroką rzeką, nie mieliśmy więc innego wyjścia, jak przeprawić się przez nią mostem kolejowym. Z bijącymi sercami przemykaliśmy po torach, tylko Fibi wydawał się niczego nieświadomy. Na szczęście udało się, pociąg przejechał jakieś 5 min po nas :)



Tak dotarliśmy nad Morze Bałtyckie. Noc na wydmach i rozstaliśmy się z Łotwą. W porównaniu z Litwą są tam gorsze drogi, ale za to znacznie lepiej oznaczone; jest też trochę drożej. Bardzo dobry jest charakterystyczny ciężki, miodowo-kminkowy, czarny jak heban chleb.

Siódmego dnia podróży dotarliśmy do Estonii. Tam zastaliśmy już drogi rowerowe, ale niestety nie najlepszej jakości, do Tallina dotarliśmy więc główną drogą. Kraj ten wydawał nam się już jakby bardziej skandynawski: charakterystyczna architektura, no i niestety ceny. Przezornie nie odzywaliśmy się w sklepach po rosyjsku, jak nam radziły nasze znajome Łotyszki.



Tallin przywitał nas deszczem, przemknęliśmy przez 44 światła (!) i już byliśmy w porcie. Kupiliśmy bilety na prom i dalej zwiedzać przepiękne stare miasto. Znowu sporo turystów.

Gdy tylko wsiedliśmy na prom zrobiło się ładnie. Fibi na szczęście nie musiał jechać w jakiejś okropnej klatce (czego się obawialiśmy). Znowu przemknął niezauważony, równie dobrze mógł jechać bez biletu.

Po trzech godzinach przywitaliśmy Skandynawię. Z bijącymi sercami, ściskając w dłoniach wszelkie możliwe świadectwa zdrowia, zaświadczenia o szczepieniach 5 lat wstecz i inne papierki wystawione przez znajomego weterynarza podchodziliśmy do odprawy celnej. I tu kolejne zdziwienie. Pan celnik uśmiecha się do nas, zerka w paszporty, puszcza oczko i życzy przyjemnej podróży. I NAWET NIE PYTA O PSA. Wszystkim, którzy nam mówili, że do Skandynawii nie wjedziemy z psem, krzyczymy głośno niech żyje Unia Europejska!!

W Helsinkach byliśmy po 19, nie było więc zbytnio czasu na zwiedzanie, a miasto nas zaskoczyło, bo okazało się przepiękne. Całe wybrzeże to jedna wielka przystań jachtowa, wszędzie drogi dla rowerów, wszystko śliczne, mnóstwo ludzi na rowerach i na rolkach, no i zabytki. W osłupienie wprawiła nas monumentalna, biała jak śnieg, katedra luterańska stojąca na wzgórzu w samym centrum miasta. Podobno druga co do wielkości na świecie. W środku tak ascetyczna, że aż nas zamurowało. W pamięci mieliśmy jeszcze widzianą kilka godzin wcześniej w Tallinie cerkiew prawosławną pełną ikon, obrazów i złota. A tu tylko jeden obraz na całą olbrzymią katedrę, coś niesamowitego.

Ale czas już był na nas. Żeby się nie zgubić przy wyjeździe z miasta, chcąc niechcąc, wjechaliśmy na autostradę. I tam zatrzymała nas policja, bo rowerami nie można jeździć po autostradzie, ale na szczęście wzięli nas tylko za szaleńców z psem na przyczepce i skierowali do następnego zjazdu :)

Jazda przez Finlandię okazała się bardzo słoneczna, jednak dużo cięższa z powodu bardziej górzystego terenu. Teraz jesteśmy 300 km na północ od Helsinek. Finowie są tutaj już trochę bardziej otwarci niż na wybrzeżu. Niemal cały czas jedziemy lasem, kąpiąc się od czasu do czasu w licznych jeziorach. Wieczorami regenerujemy siły, szykując się na coraz cięższe podjazdy, a spokój zakłócają nam jedynie komary.







Pozdrawiamy
Marek, Agata i Fibi

Etap III: Finlandia - Laponia


Jesteśmy już w Laponii. Przekroczyliśmy też właśnie koło polarne i aż nie chce nam się w to wierzyć, bo pogoda jest śliczna, słońce rozjaśnia nam włosy i pali nosy, a Fibi wkrótce już zupełnie wyblaknie i mama go nie pozna.



Finlandia tutaj wygląda zupełnie inaczej niż na południu. Na bocznych drogach (którymi jedziemy) ruchu samochodowego praktycznie nie ma, za to często można spotkać spacerujące renifery, za którymi ugania się nasz pies-podróżnik. Oczywiście są one o wiele szybsze od niego i Fibi - biegnąc - skowyczy z żalu, że nie może ich dogonić. Do komarów zdołaliśmy już prawie przywyknąć. Ludzie na północy są dużo życzliwsi niż ci na południu Finlandii, bo tam niestety spotkaliśmy się z kilkoma niemiłymi sytuacjami. Tutaj jest trochę jak na końcu świata - wczoraj mieliśmy do najbliższego sklepu 120 km.



A za nami już niemal dwa tysiące kilometrów. Sprzęt sprawuje się dobrze, organizmy też. Poza dwiema zerwanymi szprychami, jedną gumą i jednym zbitym kolanem nie zanotowaliśmy żadnych usterek. Fibi znakomicie nauczył się już wskakiwać i zeskakiwać z przyczepki podczas jazdy. Uwielbia zjeżdżać z dużą prędkością ze stromych górek, gdy fafle falują mu na wietrze. Jednak zrobienie 100 km z przyczepką nie należy do rzeczy łatwych, ciekawe co będzie, gdy zaczną się prawdziwe góry...



No i jeszcze jedna zdumiewająca rzecz: od kilku dni nie zaznaliśmy w ogóle zmroku. Jakież to dziwne obudzić się o 3 w nocy i zobaczyć błękitne niebo. Co to będzie, jak zobaczymy wtedy słońce... A to już wkrótce.



Pozdrawiamy
Agata, Marek i Fibi

Etap IV: Półmetek


No i udało się. Fibi został pierwszym psem, który dotarł na Nordkapp rowerem. Albo raczej Marek został pierwszym kolesiem, który zaciągnął psa na Przylądek Północny w przyczepce. Ale po kolei.

Laponia okazała się być najpiękniejszą częścią Finlandii. Krystalicznie czyste jeziora, bezkresne lasy, mokradła, zapomniane wioski i przyjaźnie nastawieni ludzie. Zdarzyło nam się 18 godzin ciągłego deszczu, podczas którego Agatka zdołała złapać trzy gumy i rozpruć oponę, ale i tak tę część Finlandii będziemy wspominać najlepiej. Jednego razu nocowaliśmy obok poszukiwaczy złota, później obchodziliśmy 5. urodziny Fibiego. Udało nam się zwiedzić niesamowite muzeum Historii Naturalnej Laponii w Inari, a także zostaliśmy zmuszeni do wydobycia ekwipunku polarnego, bo daleka północ postanowiła dać nam o sobie znać (na szczęście tylko na chwilę).

Po pokonaniu najbardziej górzystego odcinka dotarliśmy do Norwegii. I tu nastąpiło największe zdziwienie. Bez najmniejszego kłopotu przekroczyliśmy granicę z psem. Paniom w ambasadzie i powiatowemu lekarzowi weterynarii proponujemy najpierw wybrać się w taką podróż, a dopiero później udzielać informacji ;)

Norwegia przywitała nas piękną pogodą i oszołomiła cenami w sklepach, na szczęście komary nie przekraczają granicy :) W miarę zbliżania się do Przylądka krajobraz coraz bardziej przypominał bajkę. Z prawej lazurowe morze, po lewej góry i wszędzie biegają renifery, za którymi ugania się Fibi. Była to najpiękniejsza trasa, jaką jechaliśmy do tej pory.

Prawdziwa zabawa z Nordkappem zaczęła się od 7 km tunelu łączącego wyspę Mageroye ze stałym lądem. Jest to prawdziwe wyzwanie dla rowerzystów. Od południa 3 kilometry 9º zjazdu na 212 metrów pod poziom morza, a później 10º wjazdu na powierzchnię, do tego ogromne wentylatory wewnątrz. Każdy przejeżdżający samochód wydaje się być odrzutowcem przelatującym tuż nad głową. No i to obezwładniające zimno. Zjeżdżając w dół Marek z Fibim osiągnął 72 km/h, ale jak udało mu się podjechać z przyczepką pod górę na zawsze pozostanie tajemnicą… Za wjazd na wyspę trzeba słono płacić, ale rowerzyści na szczęście wjeżdżają za darmo.

Prawdziwa walka rozpoczęła się dopiero w Honninsvag, 31 km od Nordkappu. Zaczął wiać lodowaty wiatr z północy, który przygnał bardzo niskie, wilgotne chmury. Po pierwszym ostrym podjeździe nic nie było widać na 20 m, a wilgoć momentalnie osadzała się na wszystkim. Przez ostatnich 12 km widoczność ograniczyła się do 5 m. Tutaj właśnie były najcięższe podjazdy, a to już walka nie fair, bo jak tu walczyć z górką, której się nie widzi. Agatce przemykało przez głowę, że oto podróż poślubna przemieniła się w koszmar, lecz w myśl ulubionej zasady, że "co nas nie zabije, to nas wzmocni", niezmordowanie pedałowaliśmy do góry.

Lodowaty wiatr, wilgoć i niekończąca się górka. Gdy zdawało się nam, że to już nigdy się nie skończy dotarliśmy do bramek - i znów nie musieliśmy nic płacić.

Miły Norweg powiedział, że do globusa jeszcze 300 m, ale my i tak nie mogliśmy go znaleźć przez kolejnych 10 min :) ALE W KOŃCU JEST!!! KONIEC EUROPY!!! Schroniliśmy się przed wiatrem i padliśmy bez życia. Pomimo iż wszyscy mówią, że na Nordkappie nic nie ma, weszliśmy do budynku, który okazał się skrywać w podziemiach trzy poziomy, a w nich m.in. salę kinową z panoramicznym ekranem (w której obejrzeliśmy - 3 razy - świetny film o wyspie Mageroyi), ekumeniczną kapliczkę wykutą w skale, gdzie można pomodlić się przy muzyce jazzowej, tajskie muzeum, a także tunel z gablotami przedstawiającymi historię zdobycia Przylądka… Ogromny rozmach tego zrobił na nas duże wrażenie.

Zrezygnowani, bez nadziei na poprawę pogody, postawiliśmy namiot we mgle gęstej jak mleko, nie widzieliśmy nawet własnych rowerów, nie mówiąc nawet o jakichkolwiek widokach. Lecz nagroda miała dopiero nadejść. Marek - niezmordowany tropiciel fajnych fotek - zerwał się już o 5, obudzony chwilowym przebłyskiem słońca. Mimo lodowatego wiatru, opatulony we wszystkie swoje ubrania, tkwił samotnie przy globusie :) Ale opłaciło się! Po szóstej zerwał Agatkę, bo mgła zaczynała się rozwiewać, a wtedy oczom naszym ukazał się niesamowity widok: 300-metrowy klif tonął w opadających chmurach, a słońce bawiło się z rozwiewaną mgłą. Dla tej chwili warto było przepedałować 2600 km.



Spędziliśmy tam przepiękny słoneczny dzień, a chmury ciągle były 100 m pod nami. Ale najbardziej fantastyczny był wieczór. Był to prawdziwy rarytas dla nas - amatorów zachodów słońca. Nie da się tego opisać słowami. Słońce powolutku znikające w morzu pędzących chmur, a my nad nimi na samym końcu Europy. To się nazywa podróż poślubna.





W nocy pogoda uległa pogorszeniu i kolejnego dnia wyruszyliśmy, znów nie widząc nic w odległości większej niż 5 metrów. I tylko Fibi chyba naprawdę wypoczął, bo przespał bite 36 godzin. Tak rozpoczął się nasz długi powrót do domu…

Teraz jesteśmy już 200 km za Nordkapem, a godzina internetu kosztuje fortunę, więc lecimy dalej…

Pozdrawiamy
Marek, Agata i Fibi

Etap V: Lofoty


Przez ostatnie dwa tygodnie przekonaliśmy się, że deszcz nie jest najgorszą rzeczą, jaka może spotkać rowerzystę. Najgorzej jest gdy leje, wiatr zrzuca cię z roweru, a temperatura w granicach 8 stopni... Na dodatek większość rzeczy na tobie i w sakwach jest mokrych, a to co suche - to brudne. Ale do rzeczy.

Już drugi dzień naszej drogi powrotnej pokazał nam, że nie będzie tak łatwo. Pogoda uległa drastycznemu pogorszeniu, pokazały się prawdziwe góry, a wiatr przestał nam sprzyjać, na dodatek zalała nas fala usterek. Dwa razy zerwał się Agatce łańcuch, poszły trzy kolejne szprychy, wymieniliśmy dwie zużyte opony (które Marek znalazł w porzuconych rowerach), a Fibi pozdzierał sobie opuszki. I tak zamiast 100 km dziennie zaczęło się ich robić coraz mniej. Ale jak mawiali starożytni "kropla drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym padaniem", my więc uparcie brniemy dalej. Zapomnieliśmy już niemal jak wygląda błękitne niebo, a okulary przeciwsłoneczne gniotą się na dnie wilgotnych sakw, za to czapki i rękawiczki cieszą się niezwykłym powodzeniem.

Dalej, na południe od Alty na drodze E6, poza licznymi przełęczami pojawił się większy ruch, w połączeniu z deszczem stało się to nie do zniesienia. Pojechaliśmy więc ku wybrzeżu, przejechaliśmy dziką wyspę Senje i promem dostaliśmy się na archipelag Vesteralen. Wyspy były bardzo piękne, a droga malownicza, ale deszcz, niskie chmury i północny wiatr nie pozwalały nam się tym w pełni cieszyć. Marek z tego wszystkiego nawet ryb nie łowił.

Na osławione Lofoty także przedostaliśmy się promem i znów było to samo, góry schodzące wprost do morza, malownicze wioski rybackie i jeszcze silniejszy wiatr. Ręce przymarzały do kierownicy. Jednego dnia tak wiało i padało, że zrobiliśmy 7 km, a jazda na rowerze była po prostu niemożliwa. Z tego wszystkiego najbardziej zadowolony był Fibi, który siedział sobie w zamkniętej przyczepce, a grube futro wspaniale go grzało, mógł mnóstwo czasu spędzać robiąc to, co lubi najbardziej - spać :)

Gdy przestało to już wyglądać jak podróż poślubna, a my mieliśmy kompletnie dość, los znów postanowił się do nas uśmiechnąć - w ostatni dzień na Lofotach wyjrzało słońce. To było niesamowite. Przejechać najpiękniejszy odcinek tych niezwykłych wysp mając słońce jako towarzysza! Te plaże z trzech stron otoczone górami, wodospady, malutkie porty i nieprawdopodobnie piękne wioski rybackie odcinające się na tle błękitnego nieba. Tego dnia Marek zrobił chyba ze 100 zdjęć :) Lofoty są naprawdę niezwykłe.

Teraz jesteśmy w Bodo, na razie pogoda jest niezła, choć prognozy na najbliższe dni niezbyt obiecujące, ale my wytrwale jedziemy na południe, do domu...

Pozdrawiamy,
Agata, Marek i Fibi the dog

Etap VI : Ostatnia relacja. Norwegia


Przyszedł czas na ostatni odcinek wyprawy. Nie piszemy go już gdzieś daleko w bibliotece, przepisując jak zwykle z pomiętej kartki, ale jesteśmy już w domu. Najedzeni, wypoczęci. Agatce nawet wydaje się, jakby nigdzie nie była… Ale jak to było…

Od Bodo ruszyliśmy drogą nr 17 (coastal highway), jak wielu twierdzi - jedną z najpiękniejszych turystycznych tras świata. I my musimy się do tego zdania przychylić – trasa jest naprawdę niezwykła. Już 33 kilometry za Bodo spotykamy najsilniejsze prądy pływowe świata (Saltstaumen) i jednocześnie największe wiry (dochodzące do 10-u metrów średnicy i 4-ech głębokości). Cztery razy dziennie (przypływ, odpływ) woda pędzi przez 150-metrowy przesmyk z prędkością dochodzącą do 36 km/h, co tworzy wprost niezapomniane zjawisko. Jest tam takie zatrzęsienie ryb, że Marek w ciągu godziny złowił 6 dużych sztuk, z których 4 zjedliśmy nazajutrz (mniam). Dalej jechaliśmy przez bardzo ciężki górzysty odcinek, ale pragnienie wydostania się poza koło polarne ciągnęło nas dalej. Mieliśmy nadzieję, że im dalej na południe, tym będzie cieplej. Sześciokilometrowy tunel obok drugiego co do wielkości lodowca Norwegii jest zamknięty dla ruchu rowerowego, więc musimy przepłynąć fiord pierwszym z wielu kolejnych niewielkich promów. Bilety są tanie i nie musimy płacić ani za rowery, ani za psa. Kolejnym promem przekraczamy koło polarne. Niestety pogoda nie poprawia się. Pada bardzo dużo. Udaje nam się znaleźć nocleg w porzuconej przyczepie kempingowej, gdzie chronimy się do godziny 12-stej następnego dnia. Jakoś udało się przekonać Agatkę, że mimo wszystko trzeba ruszyć dalej. Tak pokonując kolejne podjazdy i przeprawiając się przez kolejne fiordy, uparcie podążamy na południe. Przyzwyczailiśmy się już do deszczu i byle jaka ulewka nas nie zatrzymuje. Tereny, przez które jedziemy są naprawdę śliczne. Wrażenie robią ogromne mosty, stare kościoły z cmentarzami, góry (mijamy pasmo siedmiu sióstr), oraz liczne mroczne tunele.

Wreszcie wydostajemy się z Nordlandu. Na drodze numer 17 musieliśmy skorzystać z 8-u promów, na których łącznie spędziliśmy ponad 4 godziny. Do tego momentu, na tej trasie przejechaliśmy 14 tuneli, których łączna długość to niemal 17 kilometrów. Humory nam się poprawiły, gdy polepszyła się pogoda, a my zbliżyliśmy się do Trondheim. Do tego teren jakby mniej górzysty, a tu i ówdzie pojawiły się tereny uprawne, na których falowało zboże. Przypomniało nam to dom. Trondheim, jako trzecie co do wielkości miasto Norwegii, szokuje przede wszystkim dużą liczbą młodzieży i niespotykanym dla nas od ponad miesiąca - ruchem samochodowym. Dalej ruszyliśmy drogą E6 na południe. Początkowo duży ruch samochodowy bardzo uprzykrzał jazdę, ale dalej było już coraz lepiej. Znowu zaczęły się góry. Musieliśmy wjechać na wysokość 1026 metrów. Nie było łatwo. Do tego Fibi miał duże problemy z łapami, bo pozdzierał sobie opuszki. Kupiliśmy mu specjalne butki, które zdarły się jednak po kilkunastu kilometrach.

Po drodze mijaliśmy rwące rzeki i liczne niewielkie wodospady. Dotarliśmy do przełęczy, gdzie spędziliśmy chyba najzimniejszą noc wyprawy. Agatka spała we wszystkich ciuchach. Następnego dnia zaczynamy w czapkach i kurtkach, ale po zjechaniu 600 metrów, robi się już cieplej. Jesteśmy już wtedy bardzo zmęczeni, rowery też nie są w najlepszej kondycji. Dokładnie studiujemy prognozę pogody i postanawiamy jechać prosto do Oslo. Niestety zabrakłoby nam czasu i sił na Norwegię zachodnią. Pękają kolejne szprychy, przecierają się kolejne opony (znalezione w porzuconych rowerach), a my uparcie pedałujemy dalej. Nie zatrzymuje nas już deszcz, zimno, ani wiatr. Tak udaje się nam dotrzeć do Oslo, gdzie łapiąc kolejną gumę i klucząc, to po ścieżkach rowerowych, to po centrum, odnajdujemy port promowy. Linia Stena Line nie zabiera zwierząt, a w Color Line jedyny prom jest całkowicie zapchany. Wrzucają nas na listę oczekujących i o tym, że płyniemy, dowiadujemy się dopiero na 5 minut przed planowym wypłynięciem. Po 12-stu godzinach w luksusowej (jak dla nas) kajutce pod pokładem, docieramy do Hirtschals.

Dania wita nas wspaniałą pogodą i masą ścieżek rowerowych. Tu zaczyna się część naszej wyprawy, która najbardziej przypomina podróż poślubną. Jedziemy przepięknym zachodnim wybrzeżem, często po dwóch stronach mając wodę. Pogoda jest wprost wymarzona: całymi dniami świeci słońce i wieje wietrzyk - to dla nas wspaniała nagroda po tylu deszczowych tygodniach. Nocujemy na wydmach, albo plażach, kąpiemy się w morzu, albo spacerujemy po piasku. Fibiemu zagoiły się łapy, dużo biega, skacze przez fale i pływa z nami. Na urodziny Agatki robimy sobie przyjęcie, nie musimy się spieszyć, bo przez Niemcy chcemy przejechać na bilecie weekendowym. Jest naprawdę super, a do tego dookoła wszędzie wiatraki, o których Marek pisał magisterkę.

I tak zbliżamy się do końca podróży. W jednym ze sklepów Marek sprawdza maila i okazuje się, że w sobotę jest maraton rowerowy. Przyspieszamy znacznie, bo bardzo chce na niego zdążyć. Niestety w pierwszej niemieckiej miejscowości dworzec wygląda jak przystanek PKS. Dopiero następnego dnia docieramy do Flensburga, skąd już koleją jedziemy na wschód Niemiec. Po godzinie 22-giej wysiadamy w wiosce - 30 kilometrów od Gryfina. Nocujemy w polu i z rana niesamowicie szczęśliwi, pokonujemy ostatni odcinek. Dojechaliśmy do domu, cali i zdrowi, a to największy sukces.




PODSUMOWANIE :


Łącznie pokonaliśmy 5630 kilometrów na rowerach, wyprawa trwała 67 dni. Spędziliśmy ponad dobę na 13-stu promach oraz przejechaliśmy ponad 30 kilometrów w norweskich tunelach. Zerwało się pięć szprych (z czego 4 u Agatki), rozpruły nam się dwie nowe opony z Polski i 3 późniejsze, znalezione w porzuconych rowerach. 5 razy złapaliśmy gumę. Poza tym spaliliśmy około 8 litrów paliwa w naszej kuchence. Koleją w Polsce i Niemczech przejechaliśmy około 1,5 tysiaca kilometrów.
W rowerach do wymiany:łańcuchy, zębatki, suport i piasta. Mimo, że nie wszystkie cele zostały zrealizowane, wyprawa udała się znakomicie. Największe obawy mieliśmy o psa (czy nas wpuszczą do Norwegii i czy w ogóle będzie jeździł na przyczepce) oraz o sprzęt. Na szczęście wszystko się udało, podołały rowery oraz nasze organizmy, a Fibi poradził sobie znakomicie. Agatka najgorzej zniosła długie rozstanie z odkurzaczem, Marek z komputerem, natomiast Fibi tęsknił za całodniowym wylegiwaniem się na kanapie przed telewizorem.

Przez ponad 2 miesiące byliśmy zdani tylko na siebie, razem dzieliliśmy codzienność, moczył nas ten sam deszcz, grzało nas to samo słońce, nocą ogrzewaliśmy się nawzajem. Wspólnym wysiłkiem dobrneliśmy do końca. Taka podróż pozwoliła nam jeszcze bardziej się poznać. Odkryliśmy prawdziwych siebie. Teraz już troszkę inaczej postrzegamy wiele problemów. Ta podróż wiele nas nauczyła…A to dopiero początek…


Pozdrawiamy wszystkich (już z Gryfina)

Marek, Agatka i Fibi