ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Zabytki Majów i palmy Karaibów

Autor: Wojciech Dąbrowski
Data dodania do serwisu: 2003-05-11
Relacja obejmuje następujące kraje: Honduras
Średnia ocena: 5.83
Ilość ocen: 151

Oceń relację

copyright Wojciech Dąbrowski ©



Miałem już w kieszeni bilety lotnicze, gdy z Ameryki nadeszły niepokojące wieści o zniszczeniach spowodowanych przez huragan „Mitch”. Nie chciałem odwoływać podróży. Gdzieś tam daleko, za oceanem czekał przecież na mnie kolejny ciekawy kraj: Honduras, słynący wśród obieżyświatów ze wspaniałych plaż na karaibskim wybrzeżu, wysp otoczonych rafami koralowymi i spektakularnych ruin wspaniałego miasta Majów w Copan. Wylądowałem w Tegucigalpie w kilka tygodni po przejściu „Mitcha”. Turystów nie było wcale, ceny hoteli spadły o połowę, a jedynymi odczuwalnymi skutkami niedawnej katastrofy były objazdy wokół zerwanych przez wodę mostów. Ale to stało się dla mnie tylko dodatkową przygodą...

Srebrna stolica




Tegucigalpa (miejscowi często skracają tą nazwę do "Tegus") leży na wysokości 975 m nad poziomem morza i nawet gdy słońce silnie operuje, to upał nie jest tu taki dokuczliwy. Miasto wciśnięte jest w głęboką górską dolinę. Dnem doliny płynie rzeka. Podczas ulewy, którą przyniósł niedawny huragan jej poziom podniósł się o kilka metrów niszcząc najniżej położone budynki. Jednocześnie ulewa spowodowała osunięcie się gliniastych zboczy, którymi przebiegały uliczki wypełnione parterowymi domkami biedoty. Pozostało po nich rumowisko pokryte błotem. Nazwa miasta oznacza Srebrną Górę i pochodzi od zalegających w okolicy złóż srebra. W dniu mojego przyjazdu miasto nie kojarzyło się raczej ze srebrnym kolorem. Na szczęście okazało się, że wszystkie znaczące i zabytkowe budowle stolicy położone są znacznie powyżej rzeki i ocalały. Tegucigalpa okazała się niewielką metropolią - z powodzeniem można ja zwiedzić na piechotę w ciągu 2-3 godzin.
Katedrę wzniesiono zgodnie z tradycją przy głównym placu stolicy nazywanym przez miejscowych Parque Central. Jego środek ocieniony jest drzewami pod którymi pracują pucybuci. Niestety przy tym samym placu funkcjonują: duży supermarket i zakład gastronomiczny oferujący pizzę. Trudno więc nazwać to miejsce zabytkowym centrum. Tym bardziej, że na placu katedralnym rozpoczyna się zamknięty dla ruchu stołeczny deptak wypełniony szczelnie po obu stronach kramami, w których sprzedaje się tandetne towry codziennego użytku i ciuchy.
Z katedrą z powodzeniem konkuruje najładniejszy kolonialny kościół Tegucigalpy - Los Dolores. Tutejszym zwyczajem przed kościołem rozłożyła się mała gastronomia w miejscowym wydaniu: stragany, gdzie na prymitywnych paleniskach przygotowuje się placuszki tortillas robione z kukurydzianej mąki. Do tego można dostać podsmażane na tej samej płycie kawałki kurczaka, wołowiny, wątróbki no i przede wszystkim ulubiony przysmak tubylców: chicharones - chrupiące świńskie skórki.
Po tej stronie rzeki warto jeszcze zobaczyć jedną z ładniejszych budowli stolicy Hondurasu: Casa Presidencial - niegdyś Dom Prezydenta, obecnie Muzeum Historyczne. I to już chyba wszystko. Po przeciwnej stronie rzeki leży dzielnica bazarów - Comayaguela, gdzie zlokalizowane są stacje autobusów i najtańsze, choć nie zawsze bezpieczne hoteliki - poza tym nie ma tam nic do zobaczenia...

Wśród gór i sosnowych lasów

Na przedmieście Suyapa dojeżdża się z centrum Tegucigalpy miejskim autobusem płacąc jednego lempira. Budowę bazyliki w Suyapa rozpoczęto w 1954 roku aby uczcić Virgen de Suyapa - Matkę Bożą z Suyapy, która dekretem papieskim została ogłoszona patronką całej Ameryki Środkowej. Przedmiotem kultu jest tu drewniany posążek Dziewicy mający podobno zaledwie 6 cm wysokości, słynący z wielu cudów. Wielka (i pusta) bazylika stoi na wzgórzu, otoczona cmentarzem zajmującym jego łagodne zbocza. Niespodzianką jest to, że świętą figurkę przechowuje się nie w wielkiej bazylice, ale w maleńkim kościółku z przełomu XVIII i XIX wieku, który stoi o 200 metrów za świątynią.
Przybywający tu pielgrzymi oczywiście też muszą coś jeść! Przed kościołem między kramami z tandetnymi dewocjonaliami zachęcająco uśmiechają się miejscowi kucharze. Ależ pachnie! szczególnie jeśli od rana człek żyje na chińskiej zupce i kilku bananach! Na beczkach, w których żarzy się węgiel drzewny leży płyta, a na niej patelnie, w których czekają przysmażone na tłuszczu przysmaki: papas - całe, duże ziemniaki; platanas - banany oraz zwykłe frytki. -Senior, zapraszamy! Tylko 10 lempira!
Jestem tu, jak niemal wszędzie w tym kraju jedynym "gringo" w polu widzenia Mimo to (a może właśnie dlatego) czuje się jak u siebie. Nikt się nie narzuca ze swoimi towarami czy usługami, wszyscy z uśmiechem odpowiadają na moje "Buenas tardes!" i potakują, gdy pytałem, czy mogę ich fotografować.
W okolicach Tegucigalpy w okresie hiszpańskiej kolonizacji wydobywano srebro. Pozostałością po tamtych czasach są małe miasteczka w górach - dawne osady górnicze. Rozłożone na stokach - w krajobrazie porośniętych pachnącym iglastym lasem gór przyciągają turystów malowniczym położeniem, niskimi cenami i wyrobami rękodzieła oferowanymi w sklepach. Warto odwiedzić choć dwa takie miasteczka: Valle de Angeles i Santa Lucia, odległe o godzinę jazdy autobusem od stolicy...

Palmy, plaże i czarni Garifuna




Do Teli na wybrzeżu Morza Karaibskiego jedzie się ze stolicy około sześciu godzin. Miasteczko ma 85 tysięcy mieszkańców, ale wcale tego nie widać - życie płynie tu powoli - według "kokosowego czasu". W ulicy biegnącej wzdłuż plaży znaleźć można z pół tuzina hotelików różnych kategorii, a w rynku jedyną agencję turystyczną oferującą wycieczki łodziami, nurkowanie, połowy ryb i inne atrakcje. Dla tych, których nie stać na zorganizowane wycieczki po 15 dolarów wciąż pozostają palmy, plaże i typowy dla Karaibów egzotyczny krajobraz.
W okolicach Teli w wioskach na wybrzeżu zamieszkują czarnoskórzy Garifuna. Skąd się tu wzięli? Jeszcze w czasach niewolnictwa Brytyjczycy sprowadzili do pracy na swoich plantacjach w Indiach Zachodnich Murzynów z Afryki. Gdy w 1797 roku okazało się, że na wyspie St Vincent jest ich już taka dużo, że mogą wywoływać zamieszki załadowano ich na statki i wysadzono na wysepkach archipelagu Roatan u wybrzeży Hondurasu. Garifuna przetrwali i założyli w następnych latach swoje kolejne osady - już na wybrzeżach kontynentu. Zachowali do dziś swoją odrębną kulturę i znajomość języka angielskiego, która znakomicie ułatwia im kontakt z przybywającymi do ich wiosek cudzoziemcami... Są dosyć hermetyczną i odrębną kulturowo grupą, mają nawet w Teli swoje małe muzeum.
Czarnoskórzy, o kręconych włosach już na pierwszy rzut oka różnią się od Metysów, stanowiących aż 90% ludności Hondurasu. Kilka wiosek Garifuna rozłożyło się na wybrzeżu na wschód i na zachód od Teli. Do najbliższej - odległej o 5 kilometrów wioski San Juan można dotrzeć pieszo. Godzina marszu w tutejszym upale bardzo pobudza pragnienie. Uzupełniając w sklepiku zapas wody poznaję znającego język angielski staruszka, który ofiarowuje się być moim przewodnikiem.
W San Juan nie ma poza przelotową drogą uliczek w naszym znaczeniu tego słowa. Domy drewniane i chaty pod strzechą są luźno rozrzucone wśród palm. Mieszkają w nich nie tylko czarnoskóre rodziny, ale mieszczą się także skromne sklepiki i bary. Kuchnia zlokalizowana jest z reguły za domkiem w przewiewnej wiacie o ścianach z patyków. Między domostwami przechodzi się wydeptanymi ścieżkami na których bawią się dzieci i wałęsają się domowe zwierzęta...
-Jesteśmy katolikami, mamy tu kościółek pod wezwaniem Św. Jana Chrzciciela, do którego, gdy trzeba przyjeżdża ksiądz z Teli, aby odprawić nabożeństwo... Żyją głównie z rybołówstwa. Na wspaniałych, białych, ocienionych palmami plażach czekają tu rybackie łódki. -Oczyściliśmy plaże natychmiast po huraganie, przecież to nasz dom, nasze miejsce na Ziemi, musimy o nie dbać!- opowiada mój staruszek. Częstują mlekiem z kokosa. Jestem mile zaskoczony ich gościnnością i życzliwym przyjęciem.
Setki palm rosną tu wzdłuż plaży i między domami. Orzechów kokosowych jest w bród. Garifuna przetwarzają je w najrozmaitszy sposób. Wypiekają między innymi "coconut bread" - kokosowy chleb. Mnie ten kokosowy chleb Garifuna przypomina raczej słodkie bułeczki z dużą zawartością wiórków kokosowych. Są bardzo smaczne, kobiety Garifuna krążą w ciągu dnia ulicami Teli sprzedając te bułeczki z niesionych tutejszym zwyczajem na głowie koszyków. Mniejsze po 1,50 lempira, większe po 2,50... Inne przysmaki kuchni Garifuna to zupa rybna i ryba gotowana w orzechu kokosowym. W Teli mają nawet restaurację, gdzie można tego spróbować...
Garifuna używają własnego dialektu, zawierającego wiele dźwięków typowych dla Zachodniej Afryki i będącego mieszaniną kilku języków: Indian Arawaków, francuskiego, angielskiego... Zapamiętałem, że "dziękuję" w ich języku brzmi jak: "tankii"... Mają też swój własny taniec, który nazywa się punta. Ich tradycyjny zespół muzyczny składa się z trzech dużych bębnów, skorupy żółwia, którą uderza się pałeczką i dużej muszli, na której się trąbi... Występy najczęściej odbywają się w soboty... Niestety, spędziłem z Garifuna tylko jeden dzień i nie była to sobota...




Gorąca północ




San Pedro Sula leży na północy Hondurasu i jest drugim co do wielkości miastem kraju. Tu już nie ma ani gór ani wiatru od morza i z tego względu przez okrągły rok jest gorąco i wilgotno. Poza stosunkowo nową katedrą i kilkoma reprezentacyjnymi wieżowcami zgrupowanymi przy Parque Central nie ma tu nic do oglądania. Tam gdzie na Parque rozpoczyna się miejski deptak urzędują jegomoście z plikami banknotów w ręku proponujący wymianę pieniędzy, ale oferowany przez nich kurs nie jest wcale wyższy od bankowego.
San Pedro nie ma turystycznych atrakcji, ale jest za to ważnym węzłem komunikacyjnym. Zbudowano tu nawet międzynarodowe lotnisko. Dzielnica, gdzie znajdują się stacje międzymiastowych autobusów i tańsze hoteliki to jeden wielki bazar, zatłoczony, zaśmiecony i hałaśliwy. Dlatego w San Pedro Sula nie ma się właściwie po co zatrzymywać - o godzinę jazdy znajdziecie znacznie ciekawsze i spokojniejsze miejsca.
-El Mochito, Mochito!- wykrzykuje zawieszony na stopniu konduktor. Lokalna komunikację obsługują w Hondurasie sfatygowane bluebirdy, które swoją młodość spędziły jako school-busy w USA. Takim właśnie zakurzonym wehikułem jedzie się z San Pedro do Bella Vista. To w bok od mojej trasy, nie mogłem jednak oprzeć się pokusie zobaczenia największego wodospadu Ameryki Środkowej - Pulhapanzak. Dwie godziny jazdy autobusem i pół godziny pieszo...
Już przy bramie, gdzie trzeba zapłacić 10 lempira za wstęp do parku słychać szum wody. Niecierpliwie przechodzę obok miejsc piknikowych i sporego jeziorka, w którym urządzono kąpielisko. Wreszcie - jest! Chmura wodnego pyłu ponad gęstwiną drzew. 138 stopni i śliska gliniasta ścieżka prowadzi w dół, pod główną kaskadę. Ma 43 metry wysokości. Schowany w tropikalnym lesie Pulhapanzak, szosy okazał się wart jazdy rozklekotanym autobusem!

Tajemnicze miasto Majów




Miejscowość nazywa się Copan Ruinas i leży bliżej granicy Gwatemali niż głównej szosy biegnącej z San Pedro do San Salwador. Takie sobie przeciętne miasteczko w niewysokich górach z ubogim kościółkiem przy głównym placu i brukiem w ulicach. Ale różnej kategorii hotelików jest tu chyba z dziesięć. Jest też sporo sklepików z pamiątkami, gdzie sprzedają pocztówki po 3 lempira i T-shirty po 5 dolarów. A wszystko to dla turystów, którzy przybywają do Copan, aby oglądać słynne ruiny miasta Majów...
Aby znaleźć się przy wejściu do ruin trzeba przejść przez uszkodzony most na rzeczce, w której miejscowe śniade dziewczyny jak przed wiekami piorą bieliznę i cofnąć się około 1 kilometra szosą w kierunku La Entrada. Wstęp kosztuje aż 10 dolarów, ale skoro się przyjechało tu aż z dalekiej Europy! Dla większości turystów przyjeżdżających do Hondurasu Copan jest przysłowiowym gwoździem programu. Początki osadnictwa w tym miejscu datowane są na XII wiek pne. Wiemy, że około roku 426 Copan stał się siedzibą królewskiej rodziny - i to byli już Majowie. Miasto rządzone przez kolejnych królów rozwijało się szybko - aż do XII wieku, kiedy zostało opuszczone z nieznanych powodów. Jedna z hipotez mówi, że doszło do przeludnienia i braku żywności...
Copan nie imponuje ilością i wielkością budowli jak Chichen Itza czy Tikal w sąsiednich krajach, za to wyróżnia go wielkie bogactwo rzeźb. Jego przykładem są stelle z wyobrażeniami kolejnych królów panujących w Copan w okresie kultury Majów... Stelle stoją na dziedzińcu nazwanym Great Plaza. Można jednak je znaleźć także na wzgórzach w okolicach miasteczka.
Skrzeczą w koronach wysokich drzew egzotyczne dla mnie ptaki gdy snuję się wśród ruin. Na zwiedzenie głównej grupy budowli trzeba poświęcić 2-3 godziny. Dokuczają moskity - trzeba było zabrać koszulę z długimi rękawami lub solidnie wysmarować się repelentem!
Są na terenie Copan piramidy z inskrypcjami (na których zdążyły już wyrosnąć tropikalne drzewa), tarasy układane z kamiennych bloków oraz boisko do rytualnej gry pelotę. Część rzeźb przeniesiono z terenu wykopalisk do muzeów: starego w miasteczku i nowego na terenie wykopalisk. Wyrytych w kamieniu przekazów nie udało się dotychczas odczytać. Jak i inne miasta Majów Copan owiany jest tajemnicą, imponuje ogromem pracy włożonej w konstrukcję budowli i szczególnie - doskonałością rzeźbiarskiej ornamentyki.

copyright © Wojciech Dąbrowski