ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Z południa Ameryki Południowej na północ Ameryki Północnej czyli Michała Kozoka przypadki

Autor: Michał Kozok
Data dodania do serwisu: 2004-04-21
Relacja obejmuje następujące kraje: Argentyna, Boliwia, Peru, Wenezuela, Kolumbia, Chile, Urugwaj, Brazylia, Gwatemala, Belize, Meksyk, USA, Kanada
Średnia ocena: 6.61
Ilość ocen: 2158

Oceń relację

Wstęp, 13.01.2004


W Polsce byłem niezwykle zabiegany [Michał spędził dłuższy czas poza krajem, podróżując do i po Australii – przyp. red.] załatwiając sprawy związane z ostatnią wyprawą: bieżące (2 lata nieobecności), jak i głównie przygotowania do następnej podróży – miłe były te 3 miesiące spędzone w kraju. Nie zapomnę beztroskiego studenckiego życia w Krakowie, rodzinnej Wigilii, naszych smacznych polskich potraw, śniegu w górach, czy też wszystkich – starych jak i nowych – ciekawych znajomości. Jednak przyszedł czas rozstania i pora ponownie ruszyć w podróż.

Wychodząc z domu 5 stycznia doznałem jakiegoś dziwnego uczucia – przecież wyjeżdżam na kolejne 2 lata (podróż + Australia + powrót). Aż mnie ścisnęło w sercu, łza zakręciła się w oku, no i niepewnym krokiem ruszyłem naprzód. Jak zwykle w takich chwilach poza podnieceniem towarzyszy mi pewna dawka niepokoju i obawy przed nieznanym, przed nowym innym światem. Jaki będzie? Tego nie wiem, no i właśnie to pcha mnie do przodu. Znając swój cel i własne słabości, korzystając z doświadczenia, będę się starał czerpać z podróży jak najwięcej pozytywnych wrażeń, z którymi pragnę się z Wami podzielić.

Mój plan jest niezwykle prosty: chcę przejechać z południa Ameryki Południowej na północ Ameryki Północnej (Ziemia Ognista – Alaska). Mam na to 7 miesięcy i nie chcę lecieć samolotem.

Tak więc ruszyłem z Żor, zwiedziłem mroźną Pragę, następnego dnia spokojny Dublin, a kolejnego – pełen życia Madryt. Żegnam się z Europą i ląduję w Rio de Janeiro, gdzie przez 2 dni wkraczam powoli w atmosferę Ameryki Pd.

Mam niestety pecha, gdyż na lotnisku w Dublinie zaginął mój cały bagaż. Oczywiście ten drobny incydent nie jest w stanie mnie zniechęcić do drogi, jedynie zakup nowego sprzętu może na tyle nadszarpnąć mój budżet, że będę musiał zmienić nieco plan. No i poza rzeczami mającymi dużą jak dla mnie wartość materialną, miałem tam także sporo materiałów i notatek mogących pomóc mi w trasie, gromadziłem je blisko rok. Wciąż jednak liczę na odnalezienie się sprzętu.

Zostałem więc tylko z małym plecaczkiem. Na słynnej plaży w Rio – Copacabanie, byłem chyba jedyną osobą w zimowych butach. Dalej nie mam szczęścia, gdyż pojechałem zobaczyć jeden z najładniejszych widoków w Brazylii, panoramę Rio de Janeiro ze wzgórza Corcovador – niestety rozpętała się burza i nic nie widziałem. Poznałem na szczycie argentyńską parę i tak się uśmialiśmy z własnego pecha, że postanowiliśmy spotkać się i uczcić to za kilka tygodni w Buenos Aires. Wieczorem poszliśmy razem z innymi turystami z hostelu poszaleć przy brazylijskiej muzyce, poznając przy tym ładne i otwarte tutejsze dziewczyny.

Teraz jestem w Argentynie, w Lapataia na Ziemi Ognistej (13.01), gdzie zaczyna się droga Panamericana, biegnąca przez ponad 17 tys. km aż na Alaskę. Tutaj więc zaczynam swoją podróż na północ.

Stanąłem na końcu świata i spojrzałem na wprost – przede mną już tylko woda, małe wysepki i Antarktyda. Wskoczyłem do lodowatej wody, żeby popływać. Otaczała mnie dzika przyroda, słyszałem tylko szum morza i bicie swego serca, serca przepełnionego radością. Ciesząc się, że jestem tutaj, wyszedłem z wody i ruszyłem w drogę – kierunek Arktyka.


Część I: Patagonia, 20.01.2004


Po wyjściu z wody na "końcu świata", ruszyłem w strugach deszczu przed siebie. Przede mną jakieś 30000 kilometrów. Jestem blisko Antarktydy, więc popłynąłem statkiem zobaczyć kolonie fok i pingwinów, które zamieszkują pobliskie wyspy.

Następnie w sympatycznej Ushuaia, zapadając się w śniegu po pas, wdrapałem się na szczyt jednej z okolicznych gór. Nazwa Ziemi Ognistej zupełnie nie pasuje do tego zimnego i surowego krajobrazu. Z góry (ok.1000 m) mogłem zobaczyć "koniec świata" z lotu ptaka.

Pojechałem do Punta Arenas, gdyż po 11 dniach linie lotnicze przysłały mi w końcu mój zaginiony bagaż. Hurraaa!! Wreszcie mogę podróżować w komplecie.

Kolejnym moim celem był Park Narodowy Torres del Paine w Chile. Mając już namiot poszedłem na 4 dniowy treking. Wart był wysiłku, gdyż widoki skalistych wież, spadającego prosto do jeziora lodowca i kolorowych lagun, robią spore wrażenie. Raz jednak wracałem rozczarowany kiepskim widokiem sławnych "tres torres" z powodu złej pogody, aż tu nagle przejaśnia się, rzucam więc plecak w las i szybko biegnę z powrotem przez 1,5 godziny na punkt obserwacyjny – uch, tym razem zdążyłem, zanim chmury ponownie zasłoniły widok.

Niestety, cała Patagonia charakteryzuje się bardzo zmienną pogodą. Wizytówką tej części świata są przede wszystkim silne i porywiste wiatry. Przekonałem się na własnej skórze, co to znaczy "wiatry Patagonii" – ścinają z nóg. Jest jednak lato, co oznacza, że dzień wykorzystuję maksymalnie, gdyż ciemno robi się dopiero około godziny 23.

Wracam ponownie do Argentyny, jadę zobaczyć ogromny lodowiec (14 km długości, 6 km szerokości) Perito Moreno w Parku Narodowym Los Glaciares. Widok z bliska wysokiego na 60 metrów pionowego czoła lodowca robi niesamowite wrażenie. Do tego co jakiś czas potężne bloki lodu z ogromnym trzaskiem pękają i spadają do wody, prezentując tym samym cudowną i potężną siłę natury. W północnej części parku poszedłem na treking, aby przyjrzeć się innym skalnym iglicom – Fitz Roy (3375 m) i Cerro Torre. Tutaj już nie miałem tyle szczęścia, spędziłem 3 dni i noce w deszczu i śniegu i wiele nie zobaczyłem.

Jadąc dalej przez to pustkowie (tylko na południu Patagonii lub w pobliżu gór są lasy, nie występują jednak drzewa iglaste) mam okazję podpatrzeć tutejszą faunę: guanako (z rodziny lam), kondory czy też południowoamerykańską odmianę strusi. Kierowca chciał mi pokazać pancernika, nagonił się, aby go złapać i pokaleczył ręce o ostrą trawę, a to małe stworzono
jest jednak szybkie. Pierwszy mu uciekł, lecz drugiego mogłem już potrzymać w ręce. Miałem też ciekawą przygodę z sokołem – patrzę, lata sobie nisko, więc przymierzam się do zrobienia zdjęcia. Aż tu nagle ptak daje nura i atakuje mnie, padłem więc na ziemię, aby uniknąć spotkania ze szponami drapieżnika. Sokół powtórzył swoją ofensywę jeszcze dwukrotnie, a ja zrozumiawszy, że pewnie jestem zbyt blisko jego gniazda, szybko się oddaliłem.

Następnie udałem się do "krainy jezior" koło Bariloche. Pięknie tam było, takie "szwajcarskie klimaty". Po stronie chilijskiej do tego krajobrazu dołącza jeszcze widok ośnieżonego wulkanu Osorno, a nocleg w hamaku w świerkowym lesie tuż u jego podnóża należy do tych momentów, które będę długo pamiętał.

Część II: Argentyna, 12.02.2004


Od pierwszego dnia podróżuję autostopem, jeździ się łatwo, chociaż czasami wolno, bo część głównych dróg nie ma asfaltu. Na niektórych odcinkach ruch jest mały (1 auto na godzinę), ale doświadczenie mówi mi, że właśnie na takich pustkowiach, jeśli tylko jest miejsce w samochodzie, ludzie chętnie się zatrzymują i zwykle jadą daleko.

Poza tym czekanie na okazję wykorzystuję na naukę języka hiszpańskiego, a później jadąc, mam darmowe lekcje konwersacji. Niestety, mój poziom jest jeszcze kiepski, więc muszę się wspierać słownikiem i rozmówkami. Turyści, którzy usiłują mówić po hiszpańsku, zyskują sobie szczególną sympatię miejscowych, a ja dodatkowo jeszcze przytaczam im z detalami historię Mistrzostw Świata w piłce nożnej z 1986 roku, kiedy to Argentyna wygrała turniej. Zaskakuje ich to i cieszy.

W Santiago jedyną ciekawą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę to fakt, że w mieście na ulicy prawie nie widziałem osób palących.
Później przejechałem przez Andy w pobliżu Aconcaguy. No i niestety w pobliżu większych miast, takich jak Mendoza, autostop już tak dobrze nie funkcjonuje jak na południu, więc jeżdżę od tej pory autobusami. Tutejsze autokary dalekobieżne są najlepsze, jakie kiedykolwiek widziałem – w szerokim wygodnym fotelu (a raczej łóżku, tylko 3 w rzędzie) można wygodnie wyciągnąć się do pozycji pośredniej między siedzącą a leżącą. W cenę wliczone są ciepłe posiłki, a nawet alkohol, serwowany przez stewarda.

Buenos Aires to potężne miasto (14 mln mieszkańców) z miłą atmosferą. Małe uliczki są ozdobione przez budynki o europejskiej architekturze. Jest tu też najszersza ulica świata, aż po 9 pasów w każdym kierunku. Dzielnica La Boca to przede wszystkim TANGO. W licznych restauracyjkach możemy przypatrzeć się profesjonalistom, a nawet z nimi zatańczyć. Jednak wieczorem lepiej się tutaj nie kręcić, gdyż jest to biedna dzielnica i nocą jest niebezpiecznie. W rozrywkowej dzielnicy Palermo spotkałem się z poznanymi miesiąc temu w Rio de Janeiro Argentyńczykami i znowu było wesoło.

Później przepłynąłem do Urugwaju. Bardzo sympatyczne małe miasteczko Colonia pozwala poczuć klimat XVIII-wiecznej kolonialnej prowincji. W Montevideo mogłem natomiast zobaczyć „festival”, czyli paradę roztańczonych i walących w bębny przebierańców. Udało mi się przekroczyć płot i udawać fotoreportera, dzięki czemu mogłem z bliska doskonale wczuć się w gorącą atmosferę karnawału.

Na promie poznałem 11-osobową grupę polskich żeglarzy (obecnie mieszkających w USA i Kanadzie), którzy wracali z rejsu po Antarktydzie. Są to pierwsi rodacy, którym udało się zejść z żaglowca (Zjawa IV) na stały ląd kontynentu. Poza tym, że zabrali mnie do swojego autobusu, przewaletowali w hotelu i zaprosili na obiad, to przede wszystkim spędziłem ten czas w dobrym towarzystwie wesołej i zgranej grupy, wśród osób, które mają podróżniczą pasję. Spotkania z ciekawymi ludźmi ładują mnie pozytywnie, inspirują nowymi pomysłami i też mam zamiar kiedyś podróżować przez duże "P". Mam już wstępny plan na następną trasę, ale to dopiero za kilka lat.

Argentyna kojarzy mi się przede wszystkim z "asado", czyli wspaniale przyrządzoną wołowiną; z "yerba mate", czyli mocną herbatą, którą pije się z jednego kubka; ze słodkością "dulce con leche" o smaku toffi oraz z pięknymi i miłymi kobietami. Jest tu raj dla smakoszy mięsa, a na prawdziwą ucztę zostałem zaproszony do miasta Parany przez parkę, która wcześniej w Patagonii wiozła mnie przez 3 dni (zatrzymałem ich na stopa, pierwszy raz w życiu kogoś zabrali). Bawiłem u nich przez 2 dni i miałem okazję poznać większość ich znajomych oraz ich luźne i otwarte podejście do życia.

No a dzisiaj wróciłem z wodospadów Iquazu, zarówno z argentyńskiej, jak i brazylijskiej strony. Nie ma tu co opisywać, bo żadne fotografie i opisy nie oddają potęgi i piękna tego miejsca. Spotkałem tu 4 młodych rodaków i mogliśmy razem przeżywać te zapierające dech w piersiach widoki, a nawet podpłynąć pontonem pod (dosłownie pod) jedną z grzmiących kaskad.

Część III: Boliwia, 22.02.2004


W Salcie wraz z nowo poznanymi plecakowiczami z hostelu poszedłem na dyskotekę, gdzie zawieraliśmy znajomości z sympatycznymi Argentynkami. Innego dnia wypożyczyliśmy samochód i pojechaliśmy wzdłuż malowniczej trasy "pociągu do chmur". Pokonaliśmy ponad 3000 m przewyższenia, gdzie wraz z wysokością zmienia się krajobraz, od zielonych łąk z olbrzymimi kaktusami po czerwono-żółtą pustynię. Oni wrócili do miasta, a ja postanowiłem spędzić tę noc na pustkowiu, z dala od miejskich świateł. Towarzyszyło mi rozgwieżdżone niebo, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem.

Po raz dwunasty, ostatni, przekroczyłem granicę argentyńską. Jestem ponownie w Chile, w najbardziej suchym miejscu świata – na pustyni Atacama. Godne polecenia są tu wycieczki w pobliżu miasteczka San Pedro de Atacama. Pierwsza z nich prowadzi do gejzerów El Tatio, z możliwością oglądania malowniczego wschodu słońca, spaceru pomiędzy licznymi, buchającymi siarką, wodą i parą gejzerami oraz sposobnością popływania w wodach termalnych (40 st. C) na wysokości 4300 m n.p.m. Druga to wizyta w Dolinie Księżycowej, z oryginalnie uformowanymi piaskowcami, odbijającymi czerwone promienie tym razem słońca zachodzącego.

Następnie wybrałem się na 3-dniową eskapadę na płaskowyż Altiplano. Dowodzi nami Boliwijczyk, czyli kierowca, mechanik, przewodnik, kucharz, kelner i lekarz w jednej osobie. Terenową Toyotą przemierzaliśmy pustkowia nawet na wysokości 4900 m, podziwiając otaczające nas ośnieżone wulkany, jak i liczne laguny o różnym zabarwieniu, a w nich brodzące flamingi. Towarzyszą nam także lamy, wikunie, alpaki oraz piskacze (coś pomiędzy pieskiem preriowym i wiewiórką).

Wieczorem postanowiłem wejść na pobliski wulkan (5720 m n.p.m.), jednak zdobycie szczytu bez odpowiedniej klimatyzacji kosztowało mnie sporo wysiłku. Miło zaskoczyła mnie grupa współtowarzyszy wycieczki, gdyż mimo późnej pory wyjechali po mnie jeepem do podnóża góry.

Prawdziwym hitem regionu okazał się Salar de Uyuni, czyli słona pustynia. Jest to płaski obszar 12000 km kwadratowych soli (sięgającej od 1 do 6 metrów pod powierzchnię). Ponieważ jest pora deszczowa, część pustyni jest zalana, a poziom wody sięga do 30 cm. Było to fantastyczne uczucie, gdy jechaliśmy autem po nieruchomej tafli wody, nie widząc aż po horyzont żadnych zmarszczek – jak okiem sięgnąć woda.
Dalej była już tylko sól, tym razem gdziekolwiek spojrzysz – biało i płasko. Jedziemy po tej równinie ponad 100 km, natrafiając tylko na skalną wyspę (z kaktusami o wysokości do 12 metrów) oraz na hotel, zbudowany oczywiście z soli. Wewnątrz nawet meble i dekoracje zrobione są z tego surowca.

Kolejnym moim celem było najwyżej położone miasto na świecie, Potosi, 4070 m n.p.m. Tutejszą atrakcją są czynne kopalnie srebra. Górnikowi podarowałem lont, zapalnik i dynamit, a także liście koki i papierosy. Miałem okazję przyjrzeć się jego ciężkiej pracy. Kiedy jednak stwierdził, że skała jest zbyt twarda, aby zademonstrować wybuch tego dnia, na zmianę mocno drążyliśmy otwór, mając do dyspozycji tylko młotek i przecinak. Dokuliśmy się w końcu dostatecznie, aby zmieścić dynamit. Pokazał mi cały proces, a na końcu zapaliliśmy lont, szybkie zdjęcie i ucieczka w bezpieczne miejsce.

Jest to ciężka robota – ciepło, mało tlenu (pod ziemią i na wysokości 4300 m), a on pracuje tak już ponad 20 lat, nawet w niedzielę. Najbardziej w pamięci utkwiła mi jego spocona twarz, ledwo co oświetlona małą gazową lampką. W jego rysach widoczne było zmęczenie, ale gdy tylko przerywał pracę, uśmiechał się i bez słowa narzekania na swój los, odpowiadał na moje pytania. Do miasta wracaliśmy razem, a on z pasją dziecka opowiadał o dynamicie i swojej lampce, które trzymał w ręce. Ja teraz siedzę wygodnie w kafejce internetowej, a on pewnie męczy się pod ziemią w samotności, ciężko pracując za marne grosze.

Część IV: Tititaca, 28.02.2004


Zablokowane drogi, korki w mieście, mnóstwo wody, piany i papieru – to efekt trwającego tu karnawału. W każdej miejscowości widzę tańczących, śpiewających i rozbawionych ludzi. Wychodzą kolorowo poprzebierani na ulice świętować całymi wioskami,. Najbardziej profesjonalne pokazy miałem okazję oglądać w Oruro. Szaleństwo trwało całymi dniami. Nieodłącznym dodatkiem festiwalu były hektolitry wody i piany, lejące się z każdej strony. Celem ataku rozbawionej młodzieży (i nie tylko) byli wszyscy, z trudem unikałem więc wodnych pocisków. Co dziwne, Środa Popielcowa wcale nie oznaczała zakończenia imprezy.

Najwyżej położona stolica świata – La Paz (3636 m n.p.m.) – jest pięknie usytuowana w wąskim wąwozie, gdzie na stromych zboczach znajdują się slumsy, a na dole bogatsze dzielnice (więcej tlenu, łatwiej oddychać).
Trochę śmieszny wydaje mi się fakt, iż w Boliwii widziałem mnóstwo salonów fryzjerskich, czasami po kilkanaście na jednej ulicy, w dodatku pełne klientów.
W stolicy ciekawie było na "targu czarownic" z nietypowym asortymentem (np. zasuszone płody lam służą do czarnej magii) oraz w muzeum koki. Tutaj dowiedziałem się o tej roślinie i o jej szerokiej gamie pozytywnych oddziaływań na organizm. Suszone liście koki żuję parę razy dziennie co, poza wzmocnieniem systemu immunologicznego ciała, ułatwia mi także lepsze funkcjonowanie na dużych wysokościach. Zresztą, każdy z nas już konsumował kokę, gdyż poza licznymi środkami farmaceutycznymi, znajduje się ona również w popularnej coca-coli. Niestety, ta pożyteczna roślina jest także przetwarzana na siejący spustoszenie w organizmie narkotyk – kokainę.

Następnym moim celem był najwyżej położony nawigacyjny akwen wodny – jezioro Tititaca (3820 m n.p.m.). Uciekłem daleko od turystycznych szlaków. Spałem u rodziny rybackiej, gdzie uczyłem się prowadzić starą inkaską łódź (zbudowaną z trzciny) oraz używać dawnej broni Indian, chociaż zanim kamień zaczął osiągać wyznaczony przeze mnie cel, trochę poobijałem dom rybaka. Rankiem, siedząc obok siebie, wspólnie wiosłowaliśmy po jeziorze. Ostatni odcinek, czyli cieśninę pomiędzy stałym lądem a Wyspą Słońca (1 km), postanowiłem przepłynąć wpław, przy asekuracji rybaka. Ciężko było złapać oddech na tej wysokości i w tym zimnie (woda 9 st. C). Po wyjściu dopiero szybki marsz rozgrzał mnie dostatecznie. Później wybrałem się jeszcze na dwie inne wyspy (już po stronie peruwiańskiej). Pływające wyspy Uros zbudowane z trawy są niezwykle ciekawe i oryginalne, lecz obecnie można je nazwać jedynie pływającą cepelią. Nieco mniejszy wpływ turystyki na styl życia Indian możemy zaobserwować na wyspie Taquilla.

Część V: Cuzco, 11.03.2004


Dotarłem do Arequipy, bardzo ładnego kolonialnego miasta. Tutaj umówiłem się z dwójką swoich znajomych, z którymi studiowałem na krakowskim AWF. Tak więc do Kanionu Colca, jednego z najgłębszych na świecie, pojechałem już z Dorotą i Sebastianem. Pierwszą noc spędziliśmy w namiotach na dnie kanionu. Następny dzień przyniósł nam wiele niesamowitych widoków – stromo pnących się ścian gór, nad którymi szybowały kondory. Po kilku godzinach marszu i kąpieli w rzece, przyszło nam wdrapać się z powrotem na szczyt, jakieś 1200 metrów w pionie. Brakło nam wody, ale ochłodą upalnej wspinaczki były słodkie owoce kaktusa.

Następnym naszym celem był wulkan Chachani, 6075m n.p.m. Znajomi niestety byli bez odpowiedniej aklimatyzacji i drugiego dnia musieli się wycofać. Ja natomiast trochę błądząc, w końcu dotarłem na szczyt swojego pierwszego sześciotysięcznika. Wracałem już mocno zmęczony.

Cuzco to pięknie położone miasto z licznymi, wąskimi, krętymi, biegnącymi w górę i w dół uliczkami. Jednak naganiacze potrafią zepsuć ten nastrój, nie zaznasz ani chwili spokoju. Na siłę chcą ci coś sprzedać, kłamią i zrobią wszystko, abyś tylko zapłacił. Jeden z nich, nie wiedząc co sprzedaje (pośrednik), wciskał nam kit o raftingu oferując spływ w górę rzeki, pod prąd! Inny natomiast na pytanie w języku polskim: "Czy macie musztardę?", nic nie zrozumiawszy, twierdząco przytakiwał głową i krzyczał "Si". Przynajmniej było wesoło.

Spotkaliśmy tutaj dwóch Polaków i razem udaliśmy się na rafting. Spływ pontonem na rzece Urubamba z progami klasy IV przysporzył nam nieco emocji. Pojechaliśmy również konno pozwiedzać okoliczne ruiny.

W związku ze zmianą rządowych przepisów, na zezwolenie na treking do Machu Picchu trzeba czekać kilka dni. Do tego jest drogo, mnóstwo ludzi (nie można iść indywidualnie) oraz jest pora deszczowa. Zdecydowaliśmy się więc na przejazd pociągiem. Potwierdzam opinie, iż Machu Picchu jest cudownym miejscem. W tym zaginionym w dżungli inkaskim mieście można spacerować godzinami, wspinając się również na okoliczne szczyty.
Na terenie ruin przeczekaliśmy wszystkie wycieczki i tuż przed zamknięciem byliśmy prawie jedynymi zwiedzającymi. Rozpływająca się mgła dodawała tajemniczości temu wspaniałemu miejscu.

Wracając odwiedziliśmy poznaną na raftingu Amerykankę, która pracuje tutaj jako wolontariuszka. Zaoferowała nam wspólny wyjazd do małych wiosek, gdzie pracowała z dziećmi. Tam przyglądaliśmy się zwyczajnemu, a dla nas bardzo ciekawemu, życiu potomków Inków. Dla dzieci zrobiliśmy muzyczno-sportowe przedstawienie, był to dla nich szok – nie wiedziały, jak zareagować. Z osłupienia wyrwałem je dopiero, jak niechcący wpadła mi do rzeki ich piłka i popłynęła z nurtem. Na szczęście wyłowiliśmy ją kilkaset metrów dalej.

Był z nami także miejscowy i widząc nasze zainteresowanie kulturą i życiem jego przodków, zaoferował nam wyjazd w prawdziwie odizolowane tereny. Nie było chwili zastanowienia, rozpoczęliśmy przygotowania.

Część VI: Qeros, 16.03.2004 r.


Jedziemy z zaprzyjaźnionym Peruwiańczykiem odwiedzić jego znajomych - Indian Qeros. Najpierw odbyliśmy kilkugodzinną przejażdżkę z Cuzco, podczas której, spoglądając przez okno autobusu, nie widziałem pobocza, gdyż jechaliśmy skrajem przepaści. W miasteczku Paucartambo zaimponowały mi dzieciaki, kiedy to o godzinie czwartej nad ranem, po ciemku, w zimnie i w deszczu, grupa chłopców chodziła od domu do domu kompletując drużynę piłkarską – oni naprawdę kochają sport. Dnia następnego wynajmujemy ciężarówkę i pniemy się jeszcze wyżej w górskie odstępy. Dalej nie można już jechać, trzeba iść. Wynajmujemy więc dwa konie do noszenia bagaży i maszerujemy cały dzień w górę kanionu. Do pierwszej wioski (20 domków) docieramy dopiero pod wieczór. Tam mieszka jeden z ostatnich najwyższych kapłanów Qeros, który ma ponad 90 lat. Niestety, jest chory. Gości nas jego syn Nasario wraz z rodziną. Są mili. Przynieśliśmy im trochę jedzenia i nigdy wcześniej nie widziałem, aby ktoś tak się cieszył na widok kukurydzy, cukru czy owoców. Całowali produkty i świeciły im się z radości oczy. Poczęstowali nas zupą z alpaki.
Jest tu powyżej 4000 m n.p.m., klimat jest więc surowy - zimno, ośnieżone góry, bezdrzewne zielone łąki. Poza uprawą ziemiaka na trudno dostępnych stromych górskich zboczach, Indianie hodują także owce i alpaki, czasem kury i konie. Poza tym niewiele warzyw i zwierząt może przystosować się do tych warunków. Domy zbudowane są z nieociosanych kamieni, tylko niektóre z użyciem zaprawy, czyli domieszki piasku i wody. Brak w nich okien, komina, strychu czy piwnicy. Dach to trawa oparta na pniach drzew, sprowadzonych z dżungli. W środku panuje półmrok, nie ma stolu, krzeseł, łóżek. Ognisko jest źródłem ciepła i światła, pełni też funkcję kuchenki. Qeros nie mają tu drewna (najbliższe drzewo oddalone jest o 2 dni drogi), używają odchodów zwierzęcych jako opału. Podobało mi się, jak sąsiad przyszedł z wiązką trawy po ogień.
Z powodu braku elektrycznosci i jakiejkolwiek rozrywki po zapadnięciu zmroku, idziemy spaś już po godz.19, kładąc się na owczych skórach. Wioska wydaje się być zapomiana przez państwo, jej mieszkańcy nic od rządu nie dostali i nic nie dają w zamian, żyją sami dla siebie. Na co dzień używają języka quechua, podstawy hiszpańskiego zna niewiele osób. Kobiety w wieku 14-15 lat zostają matkami, tutaj to normalne.
Kolejnego dnia dochodzimy do wioski Queros Grande, największej w okolicy. Jest tu nawet szkoła. Tutaj nasz znajomy, Kenner, spotkał się ze swoim duchowym przywódcą, szamanem Matiasem. Podarowalismy Matiasowi i jego rodzinie wielki wór jedzenia. Pod wieczór szaman wziął nas na wzgórze i wśród starych inkaskich ruin odprawił dla nas ceremonię PAGO ALA PACHAMAMA Y A LOS APUS, ku naszej pomyślności. Żuliśmy kokę, popijaliśmy caniazo (70% alkoholu), a szaman układał różne przedmioty ze swojej mesy, wymawiając przy tym zaklęcia czy grając na fujarce. Modlił się nad naszymi głowami do Boga Gór i Matki Ziemi. Na koniec spaliliśmy ofiarę w ognisku.
Innego dnia odwiedzilismy kolejną wioskę i tym razem Matias odprawił ceremonię wysoko w górach, nad jeziorem. Zastała nas noc, a towarzyszące nam pioruny (bez deszczu) rozświetlały okolicę, dodając mistycyzmu całemu obrzędowi. Syn szamana Luis, zakochał się w naszych czołówkach i Sebastian wymienił jedną na jego oryginalną indiańską czapkę. Od dzisiaj Luis może bezpieczniej chodzić po zmroku, gdyż jego latarka pozostawiała wiele do życzenia.
Podobał mi się także 10-letni chłopiec (mówił trochę po hiszpańsku), kiedy spytałem go, czy daleko jest następna wioska. Chłopiec z uśmiechem i zaskoczeniem na twarzy zaprzeczył, powiedział: BLISKO, TYLKO 11 KILOMETRÓW! Czyli jakieś 3 godziny drogi. Hmmm, ciekawe co dla niego jest daleko.
Te 4 dni będę przeżyłem, jakbym cofnął się w czasie o kilkaset lat (z wyjątkami takimi jak widok łyżki, miski czy czasem fabrycznych spodni, ale ogólnie styl życia pozostał ten sam). Zapamiętałem szczególnie radość ludzi na widok jedzenia; od tej pory kukurydzę widzę już w innym wymiarze.

Część VII: Cordylliera Blanca, 1.04.2004 r.


Następnym naszym celem była Nazca, a dokładniej jej tajemnicze linie położone na płaskowyżu. Przedstawiają one różne rysunki, lecz ze względu na spore wymiary widoczne sąa tylko z góry. Wynajęliśmy więc samolot i całą trójką, wraz z pilotem, manewrowaliśmy w powietrzu tak, aby ze wszystkich stron oglądnąć najciekawsze z nich. Po 30 minutach lotu miałem już dość jakichkolwiek przechyłów i cieszyłem się, gdy wróciłem z powrotem na ziemię. Duże wrażenie zrobił na nas także
cmentarz sprzed 1400 lat, gdzie mogliśmy zobaczyć dobrze zachowane mumie.
Wieczorem pojechaliśmy na kolejny szalony rajd, tym razem bardziej przyziemny, a mianowicie szybko jeździliśmy motorowym wehikułem po pustynnych wydmach koło Iki, co dostarczyło nam wielu emocji (szczególnie strome zjazdy w dół). Próbowaliśmy także zjeżdzać o własnych siłach, stojąc na desce. Trochę to się różni od zimowego snowboardu i zaliczyliśmy kilka akrobatycznych wywrotek na piasku, ale zabawa była przednia.
Później dotarliśmy do Pisco, gdzie wypłynęliśmy na wyspy Ballestas na Pacyfiku, które są zamieszkane m.in. przez kolonie lwów morskich, pelikanów i kilka pingwinów. Ciekawostką jest, iż na wyspach tych eksploatuje się guano, czyli ptasie odchody, które Peru eksportuje - no i tak kręci się biznes odchodowo - dochodowy.
Lima się nam nie podobała. Odebrałem tylko z hotelu swój sprzęt wspinaczkowy, który miesiąc wcześniej przywiozła i zostawiła mi tutaj koleżanka Basia i ruszyliśmy dalej.
Dojechaliśmy do Huaraz, bazy wypadowej w śnieżne góry Kordyliery Blanki. Najpierw byliśmy na trekingu. Niestety nie ma żadnych map topograficznych wybranego przez nas terenu (rejon Huapi), tak więc ze śmieszną mapą turystyczną, ze zbyt ciężkimi plecakami, sporo błądziliśmy i nieźle naszukaliśmy się odpowiedniej grani czy przełęczy (najwyższa 5100 m n.p.m.). Przez 3 dni nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, nawet tubylca. Niestety jest teraz pora deszczowa, więc moknęliśmy każdego dnia. Jednak otaczające nas piękne sześciotysięcznej wysokości ośnieżone górskie masywy dodawały uroku ciężkiemu marszowi.
Niestety po powrocie wraz z Sebastianem miałem problemy żołądkowe, dreszcze oraz gorączkę. Po 3 dniach poczuliśmy się już dobrze i nie chcąc tracić dobrej aklimatyzacji, wynajęliśmy przewodnika i ruszyliśmy atakować sześciotysięcznik Tocllaraju, jedną z nielicznych możliwych wyższych gór dla nie-profesjonalistów podczas pory deszczowej. Związani liną, w rakach i z czekanem w ręku już drugiego dnia wkroczyliśmy na lodowiec, gdzie rozbiliśmy obóz II. W nocy mieliśmy ruszać w stronę szczytu. To jednak my musieliśmy budzić przewodnika, który mimo idealnej pogody szukał pretekstu, aby nie ruszyć w górę. Rano wkurzeni zeszliśmy więc z powrotem prosto do agencji, a gdy tam nie chciano oddać nam pieniędzy, na policję. Policjanci wyrazili zainteresowanie sprawą i okazało się, że przewodnik nie miał odpowiednich uprawnień, doświadczenia i bał się góry. Sporządzono protokół, ściągnięto nam odciski palców i sprawę skierowano do sądu. To właśnie jest Peru, piękny kraj, lecz można zostać oszukanym na każdym kroku: na przejazdach, w sklepie, w restauracji, a nawet w agencjach.
Wcześniej w górach mieliśmy też mały wypadek, o którym wspomnę. Podczas gotowania kolacji, przez własną nieostrożność, w przedsionku namiotu wybuchła mi butla gazowa. Z Sebą szybko ugasiliśmy ogień, lecz drugi większy wybuch, odrzucił nas aż na tył namiotu, blokując wyjście ścianą ognia. Przez ten moment wewnątrz namiotu (myślę, że trwało to ok. 5 sekund), przeszły mi przez głowę setki myśli. Pamiętam, że szukałem noża, aby ciąć namiot, ale nagle, nie wiem jakim cudem, gdzieś koło ognia wyczołgałem się na zewnątrz, tak jak moi partnerzy. To nauczyło mnie zmieniać butle gazowe na zewnątrz! Poza przypalonami rzęsami i namiotem (nie spłonął, bo był mokry) na szczęście nikomu nic się nie stało.
Rozstałem się już ze znajomymi, którzy pojechali do Santiago, skąd lecą na naukę do Sydney. Ja kontynuuję swoją podróż na Alaskę, dziękując Dorocie i Sebastianowi za towarzystwo - powodzenia w Australii i do zobaczenia tam za 5 miesięcy.

Część VIII: Wielkanoc w Amazonii, 12.04.2004 r.


Pożegnałem góry i znajomych, i ruszyłem samotnie do wschodniej części Peru. Przez 3 dni męczyłem się jazdą po szutrowych drogach, które są tutaj w kiepskiej kondycji - 160 km przejechaliśmy w 12 godzin! Stoi się lub siedzi na twardej desce, na naczepie terenowego samochodu - mój rekord na 2,25 m2 to 16 osób z bagażami, 3 koguty, 2 psy oraz świnka, z która zresztą się zaprzyjaźniłem. Jest się narażonym na deszcz, błoto, żar słońca, kurz oraz na przechyły połączone z podskokami na wertepach - po wyjściu z pojazdu boli tyłek od siedzenia i ręce od trzymania. Ja męczyłem się jeszcze bardziej, gdyż czasami mam dziwne pomysły i tym razem postanowiłem ćwiczyć siłę woli, nie tykając jedzenia i wody przez 40 godzin.
Dotarłem do Yurimagaus, gdzie celebrowałem Wielkanoc i dopiero telefon do domu uświadomił mnie, że to o tydzień za wcześnie. Stąd też rozpocząłem swoją podróż wodną po dorzeczu Amazonki, gdzie płynąłem barką towarową, spoglądając na zielone nabrzeże selwy, a na nocnym niebie mogłem podziwiać jednocześnie konstelacje Krzyża Południa i Wielkiego Wozu.
Odwiedzilem Iquitos, największe miasto na świecie bez połączenia drogowego, a po 4 dniach dopłynąłem do trójkąta granic, gdzie łączą się: Peru, Brazylia i Kolumbia. Na barce miałem też swoje 5 minut, gdy raz spadłem z hamaka i uderzyłem z hukiem o podłogę - dzieci miały ubaw ze mnie do końca rejsu.
Wjechałem na teren Kolumbii (przygraniczny ruch bezwizowy), gdzie podziwiałem procesję - krzyżowali (bezkrwawo) człowieka przebranego za Jezusa. Później na skraju puszczy znalazłem dom szamana i poprosiłem go o odprawienie ceremonii AYAHUASCA - stary indiański obrzęd, mający na celu oczyszczenie duszy i ciała. Po wypiciu ziołowego trunku moje ciało stało się bezwładne, głowa ciężka, wzrok mętny - byłem jak pijany. Nieodzownym elementem towarzyszącym ceremonii są odruchy wymiotne (i nie tylko) - oczyszczamy organizm. Przy właściwej koncentracji powinniśmy mieć różne wizje, ja jednak, poza biegającymi białymi szczurami, innych halucynacji nie miałem. Pamiętam jednak wszystko ze szczegółami. Kapłan cały czas nade mną czuwał, śpiewał, modlił się i eskortował mój chwiejny krok do toalety. Och, to była wielka noc dla mnie, a na dodatek noc Wielkanocna.
W niedzielny poranek dochodziłem powoli do siebie i nie miałem ochoty na żadne świąteczne śniadanie. Syn szamana, Sergio, zaproponował mi wyjście do dżungli i okazał się rewelacyjnym przewodnikiem. Pokazał mi m.in. drzewa magazynujące wodę, do użytku medycznego, do produkcji kauczuku itp. Maszerując, co chwilę coś mi pokazywał, wypatrując co ciekawsze okazy flory i fauny selwy - miejsca będącego jego domem. Za dnia szedł także z nami jego piesek "morderca", który zagryzal wszystko, co zdołał złapać. W nocy poszliśmy podglądać życie dżungli. Na początek Sergio nauczył mnie chwytać ręką duże tarantule, później pokazał wielkie żaby, kajmany, jadowite węże, papugi itp. Nie musiał mi tylko pokazywać ćmy, gdyż ta, wielkości niemalże glowy, przyklejała mi się do twarzy wabiona światłem czołówki.
Do poniedziałku pozostało jeszcze kilka godzin, lecz mi zachciało się śmingusa-dyngusa nieco wcześniej: przechodząc po wąskim i śliskim powalonym pniu przez kolejną rzeczkę, zacząłem tracić równowagę, czego następstwem było runięcie do wody z piraniami. Spadając instynktownie zaczepiłem się o pień jedną nogą, dzięki czemu szybko wdrapałem się z powrotem, byłem jednak przemoczony do suchej nitki.
Zbudowaliśmy szałas, a na kolację złowiliśmy kilka pysznych rybek. Następnego dnia zapuściliśmy się z kolumbijczykiem jeszcze głębiej w selwę i, po powtórce z dnia poprzedniego, poszliśmy tropić tapira. Zbudowaliśmy platformę na drzewach, 4 metry nad ziemią, i czekaliśmy na niej 2 godziny w ciemnościach nocy, wsłuchując się w odgłosy puszczy. Sergio ma tylko jedno oko, ale za to sokole - nagle włączył latarkę i błyskawicznie wystrzelił ze swojej strzelby - trafił z 20 metrów. Jego ofiarą była baruga (ssak wielkości psa). Szkoda mi było zwierzaka, ale rozumiem, że przewodnik tak po prostu żyje - mieszka w dżungli i ona jest źródłem jego pożywienia. Rano więc gotowaliśmy na ognisku dziczyznę - pycha! Chcialem zobaczyć więcej dzikich zwierząt, ale po to trzeba się zapuścić znacznie głębiej w dżunglę. Miałem też kiepskie buty (goretex nic nie pomoże w wodzie po kolana) i nieskuteczny środek przeciw insektom. Mimo dużej wilgotności, upału, dreczących komarów, przepocenia i mokrych butów - puszcza amazońska mnie zafascynowała, szczególnie jej dziewiczość i niedostępność. Umówiłem się z Sergio, że tu jeszcze wrócę i wybierzemy się znacznie dalej.
Znowu spędziłem święta nietypowo, z dala od rodziny, ale nie narzekam. Mam nadzieję, że Wy też bawiliście się dobrze. Pozdrawiam!
Michal

Część IX: Wenezuela, około 26.04.2004


Kontynuuję swoją podróż Amazonką do Manaus. Mam wrażenie, że płynę po jeziorze, a nie po rzece - ponad 2 kilometry szerokości, liczne wysepki, płasko (różnica poziomu na 1 kilometrze wynosi parę centymetrów), ciężko zauważyć, w która stronę płynie nurt Amazonki. Kiedy łączą się rzeki o różnym kolorze to mamy niezłe widowisko.

Zmieniam środek transportu z barki na autobus i jadę już na północ. W Boa Vista mam sporo problemów z komunikowaniem się z miejscowymi po portugalsku, ale ludzie są mili i bardzo starają się mi pomóc. Nieźle było też na imprezie tanecznej z basenem, podoba mi się jak Latynosi się bawią, jak czują muzykę całym ciałem.

Pojechałem zobaczyć Gujanę Brytyjską. Nie miałem wizy, ale pozwolono mi posiedzieć w przygranicznej wiosce, gdzie nawiązywałem przyjazne kontakty z anglojęzycznymi czarnymi mieszkańcami i nawet zostałem zaproszony na noc do domu.

Następnie Wenezuela, gdzie południe kraju zdominowane jest przez liczne "tepuis", czyli masywne góry płaskie jak stół wraz ze spektakularnymi wodospadami (w tym najwyższym na świecie Salto Angel, 979 metrow). Zaliczyłem jeszcze deltę Orinoko i szybko udałem się do Caracas, aby borykać się z problemami biurokratycznymi. Rodzina wraz ze znajomymi była już zaangażowana w przesłanie mi odpowiednich oryginalnych dokumentów potrzebnych do otrzymania wizy kolumbijskiej, ale to nie wystarczało. Miłe zaskoczenie przyszło jednak ze strony polskiego ambasadora i konsula, którzy zaoferowali mi pomoc i osobiście poprosili władze kolumbijskie o wydanie mi wizy. Także wizyta w placówkach dyplomatycznych Kolumbii była czystą przyjemnością i wizę otrzymałem od ręki, nie marnując czasu na kilkudniowe czekanie.

W Caracas trudno znaleźć jakiś adres, ponieważ domy nie mają numerów, tylko nazwy, tak jak skrzyżowania ulic. Szukając adresu muszę pytać ludzi, czy znają budynek o tej nazwie.

Niestety po zeszłorocznym krachu ekonomicznym oficjalny kurs dolara jest bardzo niekorzystny, miałem więc kłopoty z otrzymaniem wenezuelskich bolivarów po korzystnym kursie.

Stolica kraju jest nieciekawa i niebezpieczna. Wieczorem już o godzinie 19 sklepy zaczęto zamykać, a ulice się wyludniały. Spacerując czułem na sobie nieprzyjemny wzrok tutejszych obdartusów i dopiero jak trafiłem na róg ulicy o nazwie "śmierc", posłuchałem miejscowych i spędziłem wieczór w hotelu.

W Peru poznałem koleżankę, która zaprosiła mnie do siebie, więc postanowiełem ją odwiedzić. Korzystałem z jej gościnności, poznałem rodzinę i prowincję, jadłem dobre lokalne potrawy, a w sobotni wieczór wraz z jej koleżankami tańczyliśmy przy rytmach latino przez całą noc. Wenezuelki uznaje się za jedne z najładniejszych nacji świata i przyznam, że sporo w tym prawdy. Nad ranem poszliśmy na ulicę "Głodną", no i niespodzianka - wśród licznych fast foodów można kupić hot-doga po niemiecku lub po polsku! Wiadomo co wszyscy musieli jeść. Następnie z tym pięknym towarzystwem pojechałem na plażę, gdzie rozkoszowaliśmy się urokami kąpieli w ciepłym morzu karaibskim.

Część X: Kolumbia - Przesmyk Darien, 8.05.2004


Wjechałem na teren Kolumbii, ostrzegany dziesiątki razy przed niebezpieczeństwami tego kraju. A tu taka niespodzianka - ludzie uśmiechnięci, mili, czysto, przyjemnie, bezpiecznie spaceruje się w środku nocy po centrum. Atmosfera miasta Santa Marta bardzo mi się spodobała, nie przeszkadza mi to, że jest to najcieplejsze miasto Ameryk (a szóste pod tym względem na świecie) - straszne upały, ale ja to lubię. Wybrałem się na zwiedzanie świata podwodnego w pobliskim Tyrona NP. Przydał się kurs nurkowania zrobiony w Australii, tak że mogłem od razu przystąpić do penetracji rafy. Było ciekawie, inaczej. Jednak w pewnej chwili mój sprzęt nawalił i zaczęło mi brakować powietrza na głębokości 20 m - współtowarzysze szybko podzielili się ze mną tlenem i bezpiecznie wypłynąłem na powierzchnię.

Cartagena to jedno z najpiękniejszych miast Ameryki, miło spacerowało się wśród XVI-wiecznych kolonialnych budynków. Codzienne wizyty w przystani jachtowej nie przyniosły jednak pozytywnego rozwiązania, nikt nie płynął do Panamy.

Zdecydowałem się na desperacki ruch, a mianowicie wybrałem się przez Darien Gap, czyli przesmyk między Kolumbią i Panamą - siedzibą wszystkich szmuglerów narkotyków, bandziorów wyjętych spod prawa i gorylli, wojska walczącego z armią.

Przedsięwziąłem wszelkie środki bezpieczeństwa - ubrałem podartą koszulkę i spodenki, założyłem sandały (porywane są osoby w butach, aby mogły iść szybciej przez dzunglę), wziąłem brudny plecak, ściągnąłem zegarek, schowałem także aparat i przygotowałem trochę gotówki i nieważną kartę kredytową na wypadek małego napadu - wyglądając jak obibok rzuciłem się w wir szlaku kokainowego.

Biorąc kolejne łódeczki dotarłem do granicy z Panamą, po drodze nieźle się bawiąc z miejscowymi, w końcu turystów wielu nie mają. Tu utknąłem na 3 dni czekając na jakąkolwiek łódkę dalej na zachód. Koszmar, nie mogłem wyjść w góry, bo armia za mną goniła i zawracała (tak dbali o moje bezpieczeństwo), a chcąc iść nawet na plażę 200 metrów za wojskowym punktem, musiałem iść na posterunek policji po zezwolenie, meldować o każdym kroku przed i po "wyjściu". Mało co w tej wsi z głodu nie umarłem, gdyż nie ma tu normalnej jadłodajni, wykupiłem więc prawie wszystkie snickersy ze sklepu.

No ale w końcu rodzina murzyńska wzięła mnie na pokład swojej łódeczki. To było ciężkie, bo przez 16 godzin płynęliśmy łupinką po otwartym morzu, z upchanymi 20 ludźmi. Cały czas fale wody zalewały nas, zimno, łódź spadała z grzywy fali z hukiem (cud że się nie rozleciała), a najlepsze jak się ściemniło, bo nie mieliśmy żadnego oświetlenia. Do tego nie wiedzieli, gdzie dokładnie płyną, a z czasem mocny prąd oceaniczny zniósł nas kilkanaście kilometrów od brzegu. Nawalił silnik, nie pracował pełną parą. Przez pół godziny płynęliśmy pod prąd morski i nie przesunęliśmy się nawet o metr. Zaczynało grzmieć, paliwa nie zostało już wiele. Mój niepokój wzrastał, bo jeśli nic się nie zmieni to wypchą nas w końcu do morza i nawet jeśli sztorm by nas nie zatopił (w co wątpię, taka łódeczka?!), to gdzie byśmy się obudzili bez jedzenia i wody? A oni spali, pili lub robili konkurs na najbrzydszego członka rodziny. Nagle cudem naprawili drugi silnik i w środku nocy dotarliśmy do brzegu. Ufff...

Potem już było lepiej, a mianowicie bardzo mi się podobało w Colon, jednym z najbardziej niebezpiecznych miast Ameryki Łacińskiej, wszystkie budynki to rudery, totalny chaos. Ale tu w Panamie, tak jak w całej Kolumbii, prości ludzie są mili i kochani, nie sposób nie czuć się tu dobrze, jeśli tylko się tego chce.

W jacht clubie pytam gościa o możliwość przepłynięcia przez Kanał Panamski, no i kilka godzin później siedzę już na deku jego jachtu. Przepłynąłem Kanał Panamski calutki wzdłuż - 25 godzin (z noclegiem na łodzi), niedość że za darmo, to jeszcze dostałem dobre żarcie, wzamian za pomoc przy śluzach w kanale!

Żyję, ekran mi cały czas wiruje przed oczami, czuję się jak na łódce. Teraz szybko mknę do przodu przez Amerykę Środkową nadrabiając zaległości czasowe. Najtrudniejsze już za mną!

Pozdrawiam serdecznie! Mój 5 kontynent - Ameryka Północna.

Część XI: Ameryka Środkowa, cz.I, 19.05.2004


Z Panamy dotarłem do Kostaryki, bardzo proamerykańskiego kraju, gdzie nawet dworzec autobusowy nazywa się "coca-cola". Pierwszą noc spędziłem pod szczytem wulkanu Irazu, lecz wschodu słońca nie zobaczyłem (podobno można też zobaczyć jednocześnie Atlantyk i Pacyfik) - pochmurno. Druga noc, to czatowanie pod wulkanem Arenal, który jest bardzo aktywny i cały czas wydobywa się z niego lawa, lecz niestety podobny scenariusz - chmury zasłoniły całe przedstawienie. Tuż przed opuszczeniem kraju dałem się zrobić na stary numer z "przerobionym" kalkulatorem przy wymianie pieniędzy. Straty nie były aż tak wielkie, ale niesmak pozostał.

Nikaragua - na początek wybrałem się na Omepete, największą na świecie wyspę położoną na akwenie słodkowodnym. Wybrałem się na treking i jak zwykle nie chciałem iść z przewodnikiem, a tym razem wspinaczka na jeden z wulkanów okazała się walką z błotem po kolana i zarośniętą dzunglą. Nagrodą jednak była możliwość przepłynięcia wpław jeziora znajdującego się na dnie jego krateru. Podczas powrotu opadła tak gęsta mgła, że pobłądziłem i nie umiałem dopłynąć do miejsca, gdzie zostawiłem plecak.

Spacer wśród wiosek to sama przyjemność - ludzie z uśmiechem pozdrawiają, rozmawiają i są bezinteresownie pomocni. Trafiłem do szkoły i zobaczyłem, w jak kiepskich warunkach jest wychowywana tutejsza młodzież - huk, wrzask nauczycieli i uczniów, wszyscy są w jednym pomieszczeniu, a niektóre dzieci nie mają nawet ławek i krzeseł - rzeczywiście ciężko tutaj o dobrą edukację.

Warte zobaczenia okazały się kolonialne miasta Granada i Leon, pozwalające wyobrazić sobie, jak wyglądało tutaj przed wiekami. Zadziwiło mnie, dlaczego ludzie wnoszą do kościołów rowery. Tu mi go nie ukradną - usłyszałem odpowiedź.

Nikaragua kojarzy mi się przede wszystkim z drewnianymi bujanymi fotelami, w których miejscowi siedzą przed domem i rozmawiają z sąsiadami - tak beztrosko spędzają wolny czas. Będzie nawet dobrze przyjęte, jak powiesz komuś "bujaj się". Natomiast symbolem Ameryki Środkowej (oprócz Panamy i Kostaryki) są dla mnie stare, zdezelowane żółte school-busy, które swoją młodość spędziły w USA wożąc dzieci do szkoły, a teraz służą tutaj jako główny środek transportu. Często widać w oknach tych autobusów ślady po kulach, co przypomina, w jak bezpiecznej części świata się znajdujesz.

W Managuii odkryłem w sobie nowe spojrzenie na wielkomiejskie molochy, zwykle stolice. Mianowicie zauważyłem, że większość turystów bardzo źle wyraża się o tych miastach, czasami nawet tam nie będąc, po prostu ze słyszenia. Też taki wcześniej byłem, więc postanowiłem to zmienić, bo przecież nie oceniamy miast tylko po zabytkach. Pięknie odrestaurowany budynek wygląda o wiele sztuczniej, niż tętniąca życiem rudera, która może okazać się równie interesująca jako autentyczne odzwierciedlenie tutejszego bytu. Teraz w dużych miastach wsiadam do miejskiego autobusu lub siadam w ulicznej restauracyjce, uśmiecham się, mówię buenos dias i w zamian otrzymuję uśmiech, odpowiedź i często rozpoczyna się ciekawa konwersacja. Oczywiście łatwiej tutaj spotkać kieszonkowca czy też być napadniętym nocą, ale myślę, że warto wczuć się w atmosferę miast; one też mają duszę i da się je polubić.

Najbardziej lubię poranne spacery, kiedy wszystko się mozolnie budzi, rozkładane są stragany, ludzie powoli idą do pracy itp. Równie specyficzny klimat panuje tuż przed zapadnięciem zmroku, kiedy dla kontrastu wszystko jest składane w mgnieniu oka, ludzie spieszą się, niemalże biegają. Właśnie wtedy lubię chodzić wsród nich, tak bez celu, tylko obserwując. Raz przesadziłem, kiedy to w Tegucigalpie zasiedziałem się w knajpce i wracałem nocą pustą ulicą, rozglądając się bacznie. Nie miałem przy sobie wiele, ale napad to chyba niezbyt miłe doświadczenie.

Ogólnie mówi się, że jest tu niebezpiecznie. Może to i prawda, ale jeśli nie zapuszczasz się w odludne miejsca późną nocą, unikasz biednych slumsów, nie nosisz drogiego aparatu na pokaz itp., to jest tu całkiem bezpiecznie. Oczywiście można mieć pecha, wystarczy być w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu, ale to może się zdarzyć gdziekolwiek, w Polsce też.

Część XII: Ameryka Środkowa, cz.II, 2.06.2004


Nigdy wcześniej nie widziałem tyle broni, co w mieście San Salvador - zatrudnianych jest tu około 20 tysięcy ochroniarzy. Nawet gdy jem w knajpce, stoi nade mną gościu ze strzelbą w ręku, a po ulicach chodzą faceci z maczetami u boku. Przez 2.5 dnia pobytu w tym kraju nie spotkałem ani jednego białego turysty, pewnie dlatego, że trwa zachodnia psychoza "napadów", wystarczy, że w przewodniku napiszą: "nie zaleca się odwiedzać Salwadoru", ale tym lepiej dla mnie. Co prawda jeden pijany typek wyzwał mnie po angielsku, lecz musiałem go z zaciśniętymi zębami zignorować, gdyż tutaj nie mogę dać się sprowokować. Za to chwilę później pytam kobiety na ulicy, jak trafić na dworzec, więc ona zawraca i prowadzi mnie przez 10 minut, tłumacząc, że jest tu niebezpiecznie, wsadza mnie do właściwego autobusu i wraca w swoim uprzednim kierunku - jakie to było miłe!

No i nie ma tutaj kraju, w którym nie ma jakiegoś ciekawego wulkanu. W Parku Narodowym Cerro Verde spałem na ławce koło posterunku policji, a z samego rana ruszyłem na szczyt dymiącego siarkowodorem wulkanu Santa Ana, skąd rozpościerał się ładny widok na dwa inne kontrastujące ze soba stożki - jeden zarośnięty zieloną roślinnością Cerro Verde, a drugi zupełnie nagi, klasyczny, szaro-kamienisty Izalco. Niestety nie zrobiłem żadnego zdjęcia, gdyż policja na tyle mnie wystraszyła opowieściami o bandytach napadających na samotnych turystów, że nie wziąłem ze soba nic cennego. Oni sami eskortują codziennie grupy miejscowych turystów, lecz po południu, kiedy zwykle wszystko zasłonięte jest chmurami.

Szczerze mówiąc, przed podróżą nawet mi przez myśl nie przeszło, że będę w Ameryce Centralnej łapał co jakiś czas autostop. No ale jak na całym świecie, tu też żyją mili i normalni ludzie.

W Gwatemalii zobaczyłem Antigue, jedno z najładniejszych miast Ameryki Środkowej. Kontrastują ze sobą ładnie odrestaurowane kolonialne budynki z licznymi ruinami, jakie pozostały po licznych trzęsieniach ziemi.

W Quetzaltenango (Xela) wszedłem do jednej z licznych tutaj szkół języka hiszpańskiego. Decyzja była natychmiastowa i już dnia następnego zakupiłem
przybory szkolne, założylem tornister i grzecznie podążyłem do szkoły, gdzie od 8 rano uczestniczyłem w lekcjach. Bardzo efektywny system nauczania - 1 nauczyciel i 1 uczeń, 5 godzin dziennie. Po południu odbywały się zajęcia dodatkowe: wspólne wycieczki po okolicy, pokazy i nauka tańca salsa, udział w konferencjach lub prelekcje filmów poruszających problemy społeczne i polityczne Gwatemali, a w piątki - konsumpcja lokalnych potraw połączona z wyjściem na imprezę taneczną. Dodatkową zaletą szkoły jest dostęp do internetu i biblioteki oraz możliwość zakwaterowania w niezależnym pokoju przy gwatemalskiej rodzinie, która przyrządza wyśmienite posiłki 3 razy dziennie. Jadłem, aż mi się uszy trzęsły, tak mi smakowało! To wszystko tylko za 125 $ tygodniowo (szkoła, wyżywienie i zakwaterowanie).

To były rewelacyjnie spędzone 5 dni i poza progresem we władaniu hiszpańskim, to przede wszystkim odpocząłem i nie musiałem się o nic martwić: o hotel, o autobus, o to co i jak będę zwiedzać.

W weekend wraz z innymi studentami wybraliśmy się nad jezioro Atitlan, które otoczone jest wulkanami. W miasteczku San Pedro mieliśmy okazję oglądać muzyczne i cyrkowe występy wesołych hippisów, popływać w jeziorze, pospacerować w pięknej górskiej scenerii - pełny relaks. Jednak rozstania nadszedł czas, gdyż oni wracali do szkoły, a ja pełen nowej energii ruszyłem kontynuować swoją podróż.

Zwiedziłem stolicę kraju, a następnie w okolicach Coban cudowne wodospady i naturalne baseny z turkusową wodą. Malowniczy region z wapiennymi górami, lecz z kiepskim transportem - przemierzyłem łącznie w sandałach po szutrowych drogach ponad 20 kilometrow, co jakiś czas łapiąc krótkiego stopa.

Na pożegnanie Gwatemali oglądnąłem majestetyczny i wielki Tikal, będący spuścizną kultury Majów z odległych czasów prekolumbijskich. Z jednej wysokiej na 60 metrów piramidy rozciąga się piękny widok na świątynny kompleks, zatopiony w sercu rozległej dżungli.

Część XIII: Belize i Jukatan 9.06.2004


Wjechałem do Belize, byłej angielskiej kolonii. I tak jak w Gujanie Brytyjskiej, wszystko tu inne niż u sąsiadów. Zamiast niskich hiszpańskojęzycznych Indian słuchających salsy przy tanim piwie - wysocy anglojęzyczni Murzyni słuchający regee przy drogich skrętach. Belize City ma złą reputację, także po zmroku nie szukałem hotelu na własną rękę, wziąłem taksówkę. Spartański pokoik był najdroższy w moim życiu (12,5 $). Miałem jednak cel, dla którego się tu znalazłem.

Popłynąłem więc na turystyczną, bezpieczną i przyjemną wyspę Caye Caulker. Nie ma tu samochodów, są natomiast palmy, plaże, słońce i domy na palach. Pierwszego dnia popłynąłem na rafę (po australijskiej, druga największa na świecie), gdzie w masce z rurką i płetwami podziwiałem podwodne kolory. Kapitan statku wskoczył do wody i po chwili złapal małego rekina rafowego, tak abyśmy mogli go chwilę potrzymać i pocałować, później go puściliśmy.

Popłynęliśmy w inne miejsce, gdzie do wody wrzuciliśmy nieżywe rybki - stałem w wodzie po pas i po chwili pływało między moimi nogami kilka walczących niegroźnych rekinów oraz dziesiątki płaszczek, tak, że nie potrafiłem stanąć, aby ich nie nadepnąć. Te 2 metrowe ryby ocierały się o mnie, a jedną z nich udało mi się złapać i unieść nad tafle wody - była niezła zabawa. A kapitan znów wskoczył do wody i po chwili wrócił z 7 lobsterami i różnymi muszlami - po pół godzinie spożywaliśmy te wyśmienite owoce morza i na pełnym żaglu powróciliśmy na wyspę.

Dzień drugi przyniósł zrobienie rzeczy, o której od dawna marzyłem - a mianowicie nurkowanie w Blue Hole, czyli w zapadlisku na dnie Morza Karaibskiego. Cudowna, płytka turkusowa woda i nagle dziura w dnie o średnicy kilkuset metrów i głębokości 150 metrów, wewnątrz której znajduje się potężny stalagmit. Wskoczyłem do wody i zanurzyłem się w otchłań tego cuda. Zezwolono nam zejść aż do 45 metrów głębokości, gdzie nie docierało już wiele światła, a ciśnienie wydawało się miażdżyć nasze ciała, ciężko się oddychało.

Najpierw oglądnąłem stalagmit, ale wnet moją uwagę przykuły zbliżające się rekiny. Były duże, dzikie i wyglądały groźnie. Jeden z nich płynął w moim kierunku, tak że mogłem z bliska spojrzeć mu w oczy, to było coś przecudownego, adrenalinka szalała. Mieliśmy szczęście, bo przypłynął także jeden z bardziej agresywnych tego gatunku - wielki bull shark, mógłby mnie zjeść na dwa kęsy. Są jednak inteligentne - po co ryzykować walkę z grupą poprzebieranych bałwanów, skoro za chwilę otrzymają swoją porcję ze statku. Stężenie azotu we krwi rosło, tak że musieliśmy wracać z tego raju. Konieczna była jednak przerwa dekompresyjna, a w tym czasie rekiny nad naszymi głowami walczyły zaciekle o mięso zrzucane z motorowki. My z dołu z osłupieniem (lecz bez otwartych ust rzecz jasna) patrzyliśmy na ten emocjonujący spektakl.

Później nurkowaliśmy w innych miejscach, gdzie podziwialiśmy morskie żółwie i inne bliżej mi nie znane długie zielone potwory z uzębioną paszczą. Tak pięknego odcienia koloru niebieskiego jeszcze nie widziałem, a do tego te żółte rybki na jego tle.

Jukatan to przede wszystkim ruiny miast-świątyń pozostawionych nam w spadku przez liczne plemiona indiańskie. Zwiedziłem Tulum - jedyny kompleks położony nad wybrzeżem; Chichen Itza - z dużym boiskiem do gry w piłkę (pelote), gdzie kapitan drużyny przegranej tracił życie w ofierze; Uxmal i Palenque (Chiapas) - gdzie olbrzymie budowle były wznoszone bez użycia narzędzi metalowych, zwierząt i koła. Architektura, rzeźba i ich wiedza astronomiczna robią wielkie wrażenie.

Półwysep Jukatan położony jest na podziemnych, zalanych wodą jaskiniach, zwanych cenotes. Aby je lepiej poznać, postanowiłem w nich zanurkować. To było również unikalne doświadczenie: ekstremalnie czysta słodka woda sprawia, że wrażenie jakbym frunął w powietrzu, a nie pływam - przedzierając się z latarką między stalaktytami, stalagmitami i ciasnymi korytarzami. Miejscami prześwitujące słońce tworzyło fantastyczną grę kolorów, a czasami wymieszanie prądów ze słoną wodą tworzyły efekt wibrującego rozmazanego obrazu (coś w stylu falującego rozgrzanego asfaltu na horyzoncie).

W Belize i na Jukatanie odwiedziłem miejsca mocno skomercjalizowane, było drogo, lecz wszystko to warte swojej ceny - rewelacja!

Część XIV: Meksyk 18.06.2004


Górzysty stan Chiapas bardzo mi się spodobał. Na początek wpłynąłem łódką do Kanionu Sumidero z jego 1000-metrowymi skalnymi pionowymi ścianami. Ciekawie było podpatrywać faunę m.in. ptactwo, małpy i potężne aligatory.

W okolicach San Cristobal odwiedzałem okoliczne wioski Indian Zapoteków i w jednej z nich zwiedzałem kolejny, wydawałoby się niepozorny kościół. Jednak ten w San Juan Chamula okazał się najciekawszym katolickim kościołem, jaki kiedykolwiek w życiu widziałem. I nie chodzi mi tu o jego przeciętną architekturę, lecz o atmosferę jaka panuje wewnątrz. Jak tylko przekroczyłem próg budynku, to mnie po prostu zatkało - zobaczyłem i poczułem zapach tysięcy świec porozpalanych przy licznych kapliczkach, ale również na posadzce, która jest wyłożona zasuszoną trawą! A wieśniacy siedzieli na niej (brak ławek), klęczeli, stali, żarliwie się przy tym modląc półgłosem, śpiewali, grali na instrumentach, pili alkohol (vol 80%), coca - colę (bekanie powoduje wyjście demonów z ciała), spluwali itp. Siedziałem wsród nich przez 1,5 godziny nie mogąc się napatrzyć i wbrew pozorom, w tym kościele było czuć mocną wiarę tych prostych ludzi.

W Oaxaca poza ruinami podziwiałem przyjemny krajobraz oraz najszersze drzewo świata, mające ponad 2000 lat i mające w obwodzie 58 metrów.

Następnie wizyta w największym mieście świata, liczącym ok. 30 milionów mieszkańców - mieście Meksyk. Odebrałem swoją studencką wizę do Australii i ruszyłem w tę miejską dżunglę, gdzie spore wrażenie wywarło na mnie m.in. muzeum antropologiczne. "Żywym" symbolem są tu zielono-białe taksówki VW Garbus.

Odwiedziłem na 3 dni koleżankę z Polski, w pobliskiej Pachuca, gdzie świętowałem swoje urodziny i tejże nocy zostałem także wujkiem, gdyż siostra, Dorota, urodziła syna - gratulacje! Odebrałem tutaj swoją paczkę z zimowymi ubraniami, którą sam przesłałem z Wenezuelii, no i plecak znów jest ciężki. Stara odzież zaczynała się już przecierać, wyrzuciłem ją i zakupiłem nową. Dnia następnego z Agnieszką, jej mężem Enrique i dzieckiem pojechaliśmy do pobliskich ruin Teotihuacan, gdzie znajduje się Piramida Słońca, trzecia największa na świecie.

Wybrałem się także na "dziką północ", gdzie moim głównym celem był przejazd malowniczą trasą kolejową Barranca del Cobre. Ta licząca 655 km droga prowadzi przez odludne górzyste tereny, posiada aż 39 mostów i 86 tuneli. W okolicy znajduje się ponad 20 kanionów, a kulminacyjnym punktem programu jest widok na największy z nich - Barranca del Cobre. Zgadzam się z opinią, że to jedna z najpiękniejszych tras kolejowych na świecie.

Część XV: Stany Zjednoczone, cz.I, 25.06.2004


W moim paszporcie znajduje się pieczątka z Bliskiego Wschodu, tak że wjazd do USA był nieco utrudniony przez władze imigracyjne. Ale udało się i znalazłem się w Arizonie.

W Tucson chciałem odwiedzić Park Narodowy Saguaro. Niestety brak tam transportu publicznego, bez samochodu niewiele można zdziałać. Przejechałem więc autobusem do Phoenix i na całej trasie zaskoczyło mnie, że język hiszpański jest bardziej popularny niż angielski, a w autobusie to nawet amerykańskie filmy są po hiszpańsku!

Po nocy spędzonej na dworcu autobusowym (ceny noclegów zbyt wysokie) poszedłem na miasto w poszukiwaniu firmy zajmującej się dostarczaniem samochodów. Perfekcyjny układ - firma ma klientów, którzy zostawili im auto i potrzebują go w innym miejscu Ameryki, a oni szukają kogoś kto im ten pojazd za darmo dostarczy. Akurat potrzebowali kierowcy do Denver, więc było to dla mnie idealnie, jedyne koszty jakie poniosłem to paliwo. Po 15-minutowych formalnościach, wynegocjowaniu 1225 mil limitu i otrzymaniu 4 dni na wykonanie zadania - siedziałem w swoim kochanym Plymouth Breezer. Ruszyłem przed siebie taki szczęśliwy, jadę i zatrzymuję się kiedy chcę, śpię w samochodzie, wszystko takie proste.

Nie jestem w stanie opisać piękna natury z jaką się zetknąłem w stanach Arizona i Utah, łzy cisnęły się mi do oczu. Na początek powalił mnie na kolana Wielki Kanion, jest potężny i cudowny, 20-kilometrowy marsz jego krawędzią to jak spacer na skraju raju. Następnie bardzo ciasny i mały, ale wprost bajeczny Kanion Antelope. W Parku Narodowym Zion jechałem otumaniony, krętą drogą wśród czerwonych olśniewających skał. Pobliski Bryce NP wygląda jak z baśni 1001 nocy - setki skalnych uformowanych wieżyczek, wprost niesamowita sceneria. Stamtąd pojechałem do Capitol Reef NP, gdzie droga także prowadzi jak przez inną planetę. Następny szlagier to Canyonlands NP, gdzie ze wzgórza przyglądałem się ziemi poprzecinanej kanionami. Na koniec zafundowałem sobie wizytę w rewelacyjnym Arches NP, gdzie zobaczyłem dziesiątki przeróżnie uformowanych łuków skalnych - stwierdziłem, że to musi być sen.

Dojazd do stolicy Kolorado to jeszcze dwukrotne zatrzymanie mnie przez policję na sygnale, z dostarczeniem samochodu spozniłem się, limit dystansu także przekroczony, a mimo wszystko obeszło się bez żadnych konsekwencji. Stany mnie mile zaskoczyły.

Część XVI: Stany Zjednoczone, cz.II, 4.07.2004


Kilka miesięcy temu jedna z czytelniczek "szlaków" napisała do mnie e-maila i po krótkiej, ciekawej korespondencji zaprosiła mnie do siebie do Denver. Skorzystałem więc z oferty i zawitałem do mieszkania Kaśki i jej męża Kevina, Amerykanina. Zobaczyłem więc Amerykę od wewnątrz, gdyż starali się pokazać mi jak najwięcej typowego życia w Stanach. Po pierwszym zapoznawczym wieczorze hamulce puściły i wszystkim było cały czas wesoło, czasami chyba aż za bardzo. Miło też było pogadać trochę po polsku.

Poza zwiedzaniem okolicy z m.in. wysokimi, sypiącymi śniegiem Rocky Mt. NP, aktywnie uczestniczyliśmy w życiu miejskim Denver. Jedną z oryginalnych, lecz kontrowersyjnych atrakcji miasta jest dyskoteka urządzona w budynku nieczynnego kościoła, w Polsce chyba nie byłoby szans na otwarcie czegoś takiego.

Bardzo mi się tu podobało i zamiast 2, zostałem tutaj 6 dni, a na dodatek oni zdecydowali się na długi weekend ruszyć w stronę północną tak, że dalsze zwiedzanie USA kontynuowałem w wygodnym samochodzie.

Po nocnej jeździe obudził nas swoim niesamowitym górskim krajobrazem Grand Teton NP, a później wariowaliśmy w Yellowstone NP. To kolejny powalający na kolana park narodowy: przepiękne kolory, wysoko buchające gejzery, no i zwierzęta. Mogłem z bliska przyjrzeć się jeleniom, olbrzymim - jakby z innej epoki - bizonom, no i udało nam się zobaczyć także czarnego niedźwiedzia wraz z małymi. To był raj.

Później wybraliśmy się na treking w Glacier NP, gdzie spędziliśmy noc w namiotach. W "gryzlilandzie" pogoda co prawda nie dopisywała, lecz dzięki temu byliśmy na szlaku prawie samotni, a góry wydawały się być jeszcze bardziej dzikie.

Przyszedł jednak czas rozstania, Kasia i Kevin muszą wracać do codzienności w Denver - mam nadzieję, że będę mógł się kiedyś odwdzięczyć gościnnością, w każdym razie dzięki serdeczne za wszystko. Ja zostałem na kempingu i przypatrywałem się fajerwerkom z okazji Dnia Niepodległości Stanów Zjednoczonych.

Część XVII: Kanada, 19.07.2004


W Kanadzie jest drogo, więc ponownie przyszło mi podróżować autostopem. Wieczorem, w centrum Calgary, atmosfera rozpaczliwa - prawie sami kloszardzi. Jednak za dnia, po noclegu w najtańszym, a i tak strasznie drogim hostelu (20$), miasto wydawało się być znacznie ciekawsze.

Wjechałem w Góry Skaliste, gdzie odwiedziłem Parki Narodowe: Banff, Yoho, Jasper i Mt. Robson. Sceneria cudowna, zielono-niebieskie jeziorka z krystalicznie czystą wodą otoczone lasami i wysokimi ośnieżonymi szczytami. Sporo się nachodziłem, szkoda tylko, że zwykle w deszczu. Przez pierwsze dni szedłem głośno - tak, aby dać znać niedźwiadkom, że się zbliżam. To jest bezpieczne, lecz misia nie uwidzisz. Z czasem jednak ogromna potrzeba zobaczenia niedźwiedzia w jego naturalnym środowisku wzięła górę nad strachem, szedłem więc cicho i powoli, bacznie się rozglądając. Byłem teoretycznie i psychicznie przygotowany, sporo się naczytałem o zachowaniu się w przypadku bliskiego spotkania z misiem, a na wszelki wypadek zakupiłem do samoobrony spray z pieprzem, miałem też kijki do walki. Zobaczyłem czarne misie i łosie z bliska tylko w pobliżu drogi asfaltowej, to nie to samo co w lesie, ale było i tak sympatycznie.

Lubię poznawać ludzi na stopa. Turyści prawie nigdy się nie zatrzymują, ale lokalni są super. Ciekawe opowieści usłyszałem od szalejącego kierowcy ciężarówki, myśliwego, strażnika parku, naukowca, muzyka czy wielokrotnego recydywisty więziennego. Innym razem pomogli mi pijani Indianie, którzy na koniec podarowali mi pazur niedźwiedzia. Raz też wziął mnie kierowca autobusu, a jak się okazało, że jesteśmy rodakami, to już miałem zapewniony nocleg, mogłem zjeść ciepłą kolację, wykąpać się, wyprać ubrania i ciekawie pogawędzić po polsku.

Dalej zapuszczałem się na dziką północ, autostop nie najłatwiejszy, ale powoli przesuwałem się na mapie. Prowincja Jukon to już totalne odludzie - same lasy, jeziora, rzeki, góry i zwierzęta, czyli nic więcej do szczęścia nie potrzeba. Pożegnałem Kanadę trekingiem w Kluane NP, gdzie samotnie spacerowałem przez 2 dni, co jakiś czas natrafiając na świeże ślady grizzly.

Część XVIII: Alaska, cz.I, 24.07.2004


Zdążyłem, wjechałem na Alaskę na 2 dni przed utratą ważności mojej amerykańskiej wizy. Niestety w tym roku szaleją tam potężne pożary lasów, więc widoczność i oddychanie są znacznie utrudnione. Zapuszczam się coraz bardziej na północ, gdzie spotkanie grizzliego jest wielce prawdopodobne, a z nim - w przeciwieństwie do czarnego misia - nie mam już szans walczyć. Także podczas kampingu na dziko staram się unikać niedźwiadka - jestem głośno, a jedzenie i przybory toaletowe wynoszę minimum 100 metrów poza namiot, gdzie zwykle wieszam je między drzewami 4 metry nad ziemią, nieźle się przy tym męcząc.

Stopuję dalej i w końcu przekroczyłem koło podbiegunowe. Wkraczam w tundrę, pożary się więc kończą ze względu na brak drzew, lecz uaktywniają się dokuczliwe komary i gryzące muchy - tak tną, że opuchła mi cała kostka, sprawia teraz ból przy chodzeniu. Na szczęście maszerować dużo nie muszę, bo na północ prowadzi tylko jedna szutrowa droga z kilkunastoma zabudowaniami na tej kilkusetkilometrowej trasie. Ruch ekstremalnie mały, więc czasami zasypiam sobie na poboczu, aby po kilku godzinach zatrzymać pierwszy samochód (nie liczę ciężarówek z oil company, gdyż te zabierać pasażerów nie mogą).

Kiedy dotarłem do końca drogi w Deadhorse, spędziłem tam kolejną noc bez zmroku, lecz tym razem słońce w ogóle się nie chowało. Siedziałem sobie od godziny 2 do 4 w nocy w okularach przeciwsłonecznych i spoglądałem na północ, gdzie pomarańczowa tarcza naszej najbliższej gwiazdy ogłaszała zachód i wschód w tym samym momencie, nisko nad horyzontem. Od lat chciałem coś takiego zobaczyć. Szkoda tylko, że misia polarnego nie ujrzałem. Rano z wycieczką wjechałem na teren firmy ropowej, aby dostać się nad Ocean Arktyczny, czy - jak kto woli - nad Morze Beauforta.

No i 24 lipca po 194 dniach podróży z Ziemi Ognistej, po przejechaniu ponad 42 tysięcy kilometrów w 19 krajach i po przejściu ponad 850 kilometrów w 39 niesamowitych parkach - ujrzałem koniec drogi, cel mojej trasy.

Stanąłem na końcu świata i spojrzałem na wprost - przede mną już tylko woda i Arktyka. Wskoczyłem popływać do lodowatej wody. Otaczała mnie dzika przyroda, słyszałem tylko szum morza i bicie swego serca, serca przepełnionego radością. Ciesząc się, że jestem tutaj, wyszedłem z wody i tym samym zakończyłem oficjalną część podróży. Udało się!

Dzień wcześniej kampingowałem z trójką Argentyńczyków, którzy pokonali trasę Ziemia Ognista - Alaska na ROWERACH, zajęło im to 19 miesięcy! Czułem się przy nich taki "mały", są dla mnie bohaterami. Z początku mnie to aż zdołowało, później jednak zmotywowało do kreślenia śmielszych planów.

A moja podróż i tak była bardzo ciekawym doświadczeniem, kolejnym krokiem do przodu. Przygotowania do wyprawy kosztowały mnie wiele wyrzeczeń i wysiłku, ciężko pracowałem fizycznie
gromadząc fundusze, pokonywałem problemy organizacyjne i bariery biurokratyczne. Bałem się tej drogi, samotności, kryzysów, niebezpieczeństw - było to dla mnie wyzwanie; wyzwanie, które podjąłem i cieszę się, że osiągnąłem cel i pokonałem własne słabości.

Podsumowując całość - WARTO BYŁO !!!

W życiu piękne są tylko chwile, dlatego czasem warto żyć.

Pozdrawiam,
Michał Kozok

Część XIX: Alaska, cz.II, 4.08.2004


Wybrałem się do Denali NP. Już sam dojazd w głąb parku specjalnym autobusem przysparza sporo emocji, gdyż poza pięknymi widokami na góry Alaska Range mamy okazję podziwiać tutejszą zwierzynę, która nie reaguje na warkot silnika. Zupełnie z bliska mogłem oglądać: karibu, łosie, wilki oraz niedźwiedzie.

Udało się - dostałem zezwolenie na 3-dniowy treking w wysokogórskiej części parku w pobliżu najwyższej góry Ameryki Północnej - McKinley. Poza mną będą tam przebywać jeszcze tylko 3 osoby. Ruszyłem więc przed siebie, no i kolejna super sprawa - nie ma szlaków, idziesz i śpisz, gdzie chcesz, a rwące lodowate górskie potoki pokonujesz bez mostów.

Po wietrznej nocy miły widok na dzień dobry - na sąsiednim wzgórzu pasie się karibu z małym. Podążam wg zakupionej mapy topograficznej, lecz coś tu nie gra. Jak się okazało, lodowce sporo się przesunęły przez ostatnie 50 lat, więc moja mapa nie była już aktualna. Sporo więc nadkładałem drogi, a ponieważ nie cierpię się wracać, a nie chciałem też wpaść w szczelinę, zacząłem wdrapywać się po stromych piargach. Mimo kiepskiej pogody widok z góry wynagradzał trudy wspinaczki.

Kolejnego dnia, maszerując, na odległym zboczu górskim zobaczyłem niedźwiedzia. Ze sporej - bezpiecznej - odległości przyglądam się przez obiektyw jak zajada zieleninę. Nagle misiu zniecierpliwił się i podbiegł do góry, dał znak małemu, a ten po prostu zwinął się w kulkę i stoczył do matki - to było piękne. Myślałem, że chodzi o mnie, lecz to wilk zbliżał się do nich. Po tym wszystko wróciło do normy i każdy z nas poszedł w swoim kierunku. Zadowolony szedłem dalej, a myślami byłem gdzieś na innej planecie.

Z jednej strony mam rzekę i otwartą przestrzeń, a z drugiej lodowiec, tak więc wydawało mi się, że wszystko mam pod kontrolą. Myliłem się.

Niespodziewanie od strony lodowca coś się poruszyło i zza krzaka, tuż za mną, wybiegł niedźwiedź grizzli. Ze strachu znieruchomiałem na 2 sekundy, serce waliło mi jak Dzwon Zygmunta. Odwróciłem się do niego twarzą i chociaż nie było to łatwe, starałem się zachować spokój. Zacząłem więc powoli mówić do misia grubym głosem i wymachiwać rękoma nad głową, aby niedźwiedź wiedział, że jestem duży i się go nie boję. Całemu przedstawieniu przyglądał się z boku, stojąc na tylnych łapach mały misiu, biorący lekcję od matki. A matka grizzli patrzyła, otworzyła pysk i ruszyła znowu w moim kierunku. Na szczęście zatrzymała się po 2 krokach - markowała atak, aby sprawdzić moją reakcję. Adrenalina szalała, wszystko działo się zbyt szybko, a dzieliło nas niecałe 10 metrów. Na wyciągnięcie pieprzu w sprayu nie miałem czasu. Cały czas powoli cofałem się, potykając się niezdarnie o nadbrzeżne kamienie. Nadal mówiłem misiowi jakieś głupoty, prosząc go o rozsądek i rozwagę. Niedźwiadek posłuchał i postanowił mnie nie rozszarpywać - odszedł, a ja poczułem ogromną ulgę.

Spełniło się moje marzenie - spojrzałem bestii prosto w oczy. Szedłem cicho i pod wiatr, więc grizzli nie mógł mnie usłyszeć, ani wyczuć - zbliżał się intruz, więc bronił małego. Myślę jednak, że była to jedna z najpiękniejszych chwil mojej podróży. Parę godzin później inny misiu zaatakował samotnego wędrowca, raniąc go, więc ten region parku natychmiastowo zamknięto dla zwiedzających. A ja za karę podjadałem misiom jagody.

Potem pojechałem na południe do Kenai Fjords NP, zobaczyć Alaskę od strony wybrzeża. Coś niesamowicie pięknego - wysokie ośnieżone góry, lasy, błękitne niebo oraz spadające prosto do fiordów lodowce. Wdrapałem się na jeden ze szczytów, aby móc to zobaczyć z góry. Podczas rejsu statkiem (zniżka dla budżetowego autostopowicza) oglądałem ptactwo, lwy morskie, wydry, grupy delfinów i ogromne wieloryby.

Następnie wybrałem się na 3-dniowy treking, podczas którego miałem szczęście spotkać łosie, a także przyglądnąć się, jak olbrzymie łososie (ponad 1 metr długości) pokonują progi wodne akrobatycznymi skokami, pnąc się w górę rzeki.

Jeszcze tylko noc w mieście Anchorange, gdzie śpię u fanatyka broni maszynowej, który zamawiał dynamit przez telefon z dostawą do domu - jak pizzę! Poznałem też niesamowitych ludzi m.in. Joe, Larsa, DJ, Eskimosów oraz wielu innych podwożących mnie swoimi autami. Ich życzliwość oraz piękno tutejszej przyrody spowodowała, że zakochałem się w Alasce...

Część XX : Powrót 17.08.2004


Po Alasce wylądowałem w Chicago, gdzie gościli mnie Magda i Ben, podróżnicy, których kiedyś spotkałem w Sydney. Tam odreagowałem trudy tułaczki, bawiąc się i odpoczywajac. Po sporej dawce "polskości" w tym mieście, poleciałem na Wyspy Dziewicze i Puerto Rico. Na tych karaibskich wyspach bezstrosko spędzałem czas, oddając się urokom morskich kąpieli. Potem jeszcze tylko szybkie zwiedzanie Miami oraz Hollywood, no i przyszło mi się pożegnać z Ameryką.

W niedzielę wsiadłem w Los Angeles w swój ostatni samolot, a po przespanym nocnym locie obudziłem się w Sydney - tyle, że we wtorek. Przekroczyłem umowną linię zmiany daty, tak że w moim życiorysie dzień 16 sierpnia - poniedziałek - w ogóle nie zaistniał.

Wyszedłem z lotniska, rozglądając się za przystankiem autobusowym. Jeden z przypadkowych kierowców, widząc zdezorientowanego plecakowicza, zatrzymał swój samochód na środku drogi, otworzył drzwi i spytał, jak mi może pomóc. No własnie, ta otwartość, przyjazne nastawienie ludzi...od razu z radością poczułem, że wróciłem we własciwe miejsce - do Australii.

W Sydney czuję się tak, jakbym nigdy stąd nie wyjeżdżał. Miło odwiedza się stare miejsca, szkołę, znajomych i w dodatku znowu mogę poczuć na sobie smak goracego lata.

W tym roku z pracą też mi sie udało, gdyż dostałem służbowy samochód i, pracując, jeszcze sobie zwiedzam ten wielki kontynent - czego chcieć wiecej? Powoli przyzwyczajam się do tutejszego życia i czerpię z tego wiele radości.

Dołączam koszty wyprawy, które przedstawiają, jak niedroga może być taka podróż, szczególnie, jeśli mamy możliwość pracy w Australii - odkładałem na to zaledwie rok.

Wszystkich czytelnikow serdecznie pozdrawiam, dziękujac jednocześnie za uwagę i życzę równie udanych podróży.

Michał Kozok

W razie pytań, opinii i komentarzy proszę śmiało pisać:
michalkozok@yahoo.com

***

KOSZTORYS

Jedzenie – wydatki na jedzenie oraz napoje. Poniżej średnia kosztów wyżywienia na jeden dzień. W Ameryce Południowej i Środkowej (wliczając Meksyk) żywiłem sie w tanich restauracyjkach, natomiast w USA i Kanadzie opierałem się głównie na pożywieniu zakupionym w supermarketach.

Noclegi – koszty akomodacji w tanich hostelach, często w salach wieloosobowych. Uwzględniono, że część nocy została spędzona bezpłatnie w środkach transportu, a część pod namiotem. Niektóre kampingi w parkach narodowych USA i Kanady były płatne.

Transport – koszt przejazdów (nie wliczając już posiadanego biletu lotniczego), używając najtańszego możliwego lokalnego połączenia, czasami też podróżując autostopem (przede wszystkim w Patagonii, w Kanadzie i na Alasce)

Wstępy – ceny wstępu do Parków Narodowych, zabytków, wycieczki itp.

Wizy – koszt wiz i opłat granicznych

Inne – pozostałe koszty np. przechowalnia bagażu, naprawy, piwo, fryzjer, zakup akcesorii, odzieży itp.

***

Miejsce: EUROPA
Dni: 2,5 $
Jedzenie: 7,6 $
Noclegi: -
Transport: 23 $
Wstępy: 1,3 $
Wizy: -
Inne: 0,3 $
Całość: 32 $

***

Miejsce: AMERYKA POŁUDNIOWA
Dni: 116
Jedzenie: 498 $ (4,3 $/dzień)
Noclegi: 225 $ (63 noce; 3,6 $/noc)
Transport: 590 $
Wstępy: 506 $
Wizy: 27 $
Inne: 350 $
Całość: 2196 $

***

Miejsce: AMERYKA ŚRODKOWA
Dni: 49
Jedzenie: 303 $ (6,2 $/dzień)
Noclegi: 126 $ (29 nocy; 4,3 $/noc)
Transport: 467 $
Wstępy: 464 $
Wizy: 101 $
Inne: 154 $
Całość: 1615 $

***

Miejsce: USA, KANADA
Dni: 50
Jedzenie: 440 $ (8,8 $/dzień)
Noclegi: 58 $ (8 nocy; 7,3 $/noc)
Transport: 199 $
Wstępy: 263 $
Wizy: 170 $
Inne: 206 $
Całość: 1336 $

***

Miejsce: KARAIBY
Dni: 3,5
Jedzenie: 52 $
Noclegi: -
Transport: 4 $
Wstępy: -
Wizy: -
Inne: 11,5 $
Całość: 67 $

***

PODSUMOWANIE:

Dni: 221
Jedzenie: 1300 $ (5,9 $/dzień)
Noclegi: 409 $ (4,1 $/noc)
Transport: 1283 $ (43 000 km)
Wstepy: 1234 $
Wizy: 298 $
Inne: 722 $
Całość: 5246 $