ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Wzdłuż polskiego wybrzeża

Autor: Bartłomiej Lechowski
Data dodania do serwisu: 2004-05-26
Relacja obejmuje następujące kraje: Polska
Średnia ocena: 5.85
Ilość ocen: 343

Oceń relację

Pomysł na takie wakacje narodził się wczesną wiosną 2002 r., po przeczytaniu wywiadu w jednym z czasopism z Markiem Kamińskim, który czasem urządza sobie takie dwudniowe wypady. Początkowo wybrać się miałem tylko z sąsiadem - Piotrkiem Benckim, ale na dzień przed planowanym wyjazdem dołączyła do nas moja siostra - Kaśka. Plan wycieczki obejmował przejście całego polskiego wybrzeża, o długości według danych geograficznych - 524 km, i zakładał cały czas marsz plażą.

Należy wymienić sprzęt, jaki z sobą zabraliśmy na wyprawę. Oto on: namiot DWUOSOBOWY, każdy z nas miał też karimatę i śpiwór, jeden palnik z butlami z gazem (ostatecznie okazało się, że gazu mieliśmy za dużo, nie potrzeba było aż tyle), komplet menażek i trochę odzieży. Naszym ograniczeniem była waga plecaków. Żałowaliśmy po wszystkim, że zapomnieliśmy o drobnym szczególe zważenia plecaków przed wyjazdem. Na oko, waga ich grubo przekraczała 20 kg, osiągając z żywnością i wodą do picia ok. 30 kg. Czuliśmy to na własnych plecach, a zauważyć to można było po pękaniu podwójnych szwów na paskach!


Dzień I: Świnoujście - Międzyzdroje

Do Świnoujścia wyjechaliśmy nocnym pociągiem z Ostrowa Wielkopolskiego, a na miejscu byliśmy rano, 16 lipca. Od razu skierowaliśmy się na zachód, aby jak najszybciej dostać się do granicy z Niemcami, oczywiście na plaży. Dwa, trzy zdjęcia i można było ruszać, tym razem na wschód, przed siebie. Pogoda była wymarzona - świeciło słońce i było bardzo ciepło. Na jednym z deptaków kupiłem koszulkę z napisem "Świnoujście", aby móc ją później założyć, zbliżając się do granicy wschodniej.
Pierwszą noc spędziliśmy na kempingu przy ul. Polnej w Międzyzdrojach. Tutaj też zjedliśmy po raz pierwszy smażoną rybkę.


Dzień II: Międzyzdroje - Pobierowo

Drugiego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę, dochodząc aż do Pobierowa. Minęliśmy Woliński Park Narodowy i przekroczyliśmy rzekę Dziwnę w Dziwnowie. Tutaj popsuła się pogoda, zaczęło padać i zrobiło się chłodno. To z kolei przyczyniło się do pierwszej kłótni. W Łukęcinie, parę kilometrów przed Pobierowem spotkaliśmy nauczycielkę WF-u z liceum z Kalisza, prof. Wojciechowską. Miłe spotkanie :)


Dzień III: Pobierowo - Niechorze

Ponieważ poprzedniego dnia przeszliśmy niezły kawał drogi, trzeba było trochę odpocząć. Tak się akurat złożyło, że w Niechorzu była Piotrka rodzina, więc spędziliśmy z nimi popołudnie i mieliśmy okazję spać w ich wynajętym pokoju. Dzięki Wam za to :) Podczas wieczornego spaceru po miasteczku obkupiliśmy się w środki pierwszej pomocy dla opuchniętych stóp oraz zupki w papierkach na kolejne dni.


Dzień IV: Niechorze - Kołobrzeg

Pogoda na tym odcinku dopisywała aż do Dźwirzyna, potem stopniowo zaczęło się chmurzyć. Warto w tym miejscu dodać, że przed Mrzeżynem mijaliśmy najładniejszą plażę na polskim wybrzeżu. Było ślicznie. Woda czysta, piasek jasny i stosunkowo mało turystów. Polecamy :) W Kołobrzegu znowu się pokłóciliśmy, a na polu namiotowym przywitały nas... dziki.


Dzień V: Kołobrzeg - Ustronie Morskie

Pogoda kiepska - pochmurno. Zmęczeni dość długim odcinkiem z poprzedniego dnia, postanawiamy zatrzymać się już w Ustroniu. Gdy wchodziliśmy na kemping, zza chmur wyszło słońce i rozpogodziło się. Popołudnie spędziliśmy na grze w szachy w zaciszu namiotu, a Kacha poszła na spacer po mieście.


Dzień VI: Ustronie Morskie - Łazy

Pogoda wymarzona towarzyszyła nam aż do Mielna, potem powoli zaczęła się psuć. Za plecami pojawiły się burzowe chmury. Na mierzei oddzielającej Bałtyk od jeziora Jamno zaczęło mocno wiać i kropił deszcz. W pewnej chwili, jakieś 5 - 6 m nad naszymi głowami przeleciał samolot Cessna, z którego machało do nas kilka osób. Uleciawszy kilkadziesiąt m, skręcił w prawo, w stronę Koszalina i... tyleśmy go widzieli. Do Łazów dotarliśmy w strugach ulewnego deszczu, wśród piorunów szalejącej burzy. Niemile zostaliśmy zaskoczeni, gdy okazało się, że kemping nie spełnia żadnych standardów. Toalety mieściły się w blaszanych pomieszczeniach wielkości 2x2 m, a pisuar był tuż obok umywalki, w odległości jakichś 30 - 40 cm. Z czym do Europy!?!


Dzień VII: Łazy - Jarosławiec

Ciąg dalszy paskudnej pogody. Od Darłówka zaczęło porządnie padać, na morzu szalał sztorm. Fale zalewały plaże do połowy, więc zdecydowaliśmy się wędrować drogą ciągnącą się wzdłuż plaży, za wydmami. Tam było nieco spokojniej, choć drzewa uginały się pod podmuchami wiatru. Warto ostrzec ewentualnych naszych naśladowców, aby mieli na uwadze kanał, którym spływa woda z jeziora Kopań. Na naszych mapach zaznaczony jest mostek, którym można go przebyć. Niestety, gdy tam dotarliśmy, okazało się, że mostek jest zniszczony, a przy wyższych stanach wody miejsce to jest nie do przejścia suchą nogą. Nam udało się przekroczyć od strony morza, gdzie częściowo został naniesiony piasek z plaży. Gdzieś tutaj spotkaliśmy kilka osób na rowerach. Po krótkiej rozmowie okazało się, że jadą z Gdyni, a ich celem był Bornholm. Z powodu sztormu prom z Gdyni nie wypłynął, a oni postanowili jechać wzdłuż wybrzeża do Kołobrzegu. Powodzenia!

Do Jarosławca dotarliśmy późnym popołudniem, zmęczeni i zmoknięci. Plecaki nabrały dodatkowego ciężaru (woda z deszczu), a nasze foliowe płaszcze porozrywały się na szwach od wiatru. Jednak przed nami malowała się wizja dwóch dni odpoczynku ze znajomymi, którzy spędzali wakacje na obozie harcerskim z Kalisza. Tak więc ten i kolejne dwa dni odpoczywaliśmy i nabieraliśmy sił na dalszą cześć wycieczki, pożywiając się smacznymi domowymi obiadami (mniam) i śpiąc w dużych, wygodnych harcerskich namiotach :)


Dzień X: Jarosławiec - Rowy

Ciężki jest los podróżnika, czyhają na niego niebezpieczeństwa z lądu, z morza i z powietrza. Na nas czyhało to ostatnie, mianowicie... wojskowe samoloty odrzutowe, strzelające do celów na morzu, oddalonych od brzegu o jakieś 500 m. Trwało to dobre 2 godziny, zanim wyszliśmy z obszaru ćwiczeń, natykając się po drodze na patrol wojskowy i znajdując na plaży lotkę od bomby. Dalsza część podróży, od Ustki do Rowów przebiegała już bez zakłóceń i wybuchowych niespodzianek. W Rowach zatrzymaliśmy się na ładnym kempingu, oddalonym od centrum jednak dość znacznie, ale warto było się przejść. Sanitariaty i prysznice wspaniale wykończone, na polu namiotowym trawka równo przystrzyżona, wszędzie żywopłoty. Jeśli znajdziemy więcej namiarów na ten kemping, na pewno zamieszczę je na tej stronie. W Rowach po raz drugi jedliśmy smażoną rybę. Pełen luksus :)


Dzień XI: Rowy - Łeba

To był bardzo interesujący fragment podróży: mijaliśmy Słowiński Park Narodowy. Zeszliśmy z plaży, aby zobaczyć ruchome wydmy. Było bardzo ciepło, więc trochę nas kosztowało wysiłku, aby wdrapać się na wyższe z nich z ciężarami na plecach. W Łebie zatrzymaliśmy się na kempingu PTTK, średniej klasy. Wieczorem okazało się, że Kaśka ma kleszcza w nodze. Było już dość późno, gdzieś po 21-ej, kiedy wyszliśmy z kempingu w poszukiwaniu pogotowia, żeby usunąć paskudztwo. Byliśmy porządnie zmęczeni, a do pogotowia mieliśmy ładnych parę kilometrów. Szczęśliwie, do namiotu wróciliśmy po 24-ej, po przymusowym spacerze po nocnej Łebie.


Dzień XII: Łeba - Białogóra

Początkowo za cel tego dnia postawiliśmy sobie dotarcie do Dębek, ale nie udało się. Zmęczeni, ledwie dotarliśmy do przyjemnego kempingu "Checz Kaszubska" w Białogórze, również kilka kilometrów od plaży.


Dzień XIII: Białogóra - Chałupy

To był niezły odcinek - ok. 40 km., minęliśmy po drodze przylądek Rozewie, port rybacki we Władysławowie i weszliśmy na Półwysep Helski. Po minięciu Władysławowa, część drogi przeszliśmy szosą, dochodząc ostatecznie do Chałup. Kemping, na którym się zatrzymaliśmy był istną oazą dla windsurfingowców, ponieważ znajdował się on w południowej części półwyspu, od strony Zatoki Puckiej. Wchodziliśmy na Hel, wiedząc, że za 2 dni będziemy z niego wracać. No ale cóż zrobić innego ;) Aha, w Dębkach mijaliśmy największą naszym zdaniem plażę nudystów na wybrzeżu (tak w ramach informacji turystycznej ;) ).


Dzień XIV: Chałupy - Hel

Ciężki fragment, bo było gorąco i plaże były pełne turystów. Męczące były ich wiecznie zdziwione twarze, gdy na nas spoglądali. Do Helu doszliśmy wieczorem, mijając po drodze liczne umocnienia i okopy z czasów ll wojny światowej. Maszerując przez las, tuż przy schronach miało się wrażenie, jakbyśmy przenieśli się w czasie i że zaraz wyskoczą Polacy broniący się przed nacierającym wrogiem. Niesamowite wrażenia.


Dzień XV: Hel - Puck

Z Helu wracaliśmy częściowo szosą, a tam, gdzie się dało, szliśmy po murku, który jest prowizorycznym falochronem od strony zatoki. Na szosie panował niesamowity ruch, więc maszerowanie tamtędy było dość niebezpieczne. Z Władysławowa, przez Swarzewo i Gnieżdżewo, idąc dość wysokim i malowniczym klifem, dotarliśmy do Pucka. Znalezienie kempingu zabrało nam trochę czasu i... po raz kolejny zostaliśmy niemile zaskoczeni. Jedyny kemping w bądź co bądź znanym mieście na polskim wybrzeżu, a obsługa pozostawiała bardzo wiele do życzenia. W niemiły sposób powiedziano nam w barze, że nie dostaniemy zamówionej ryby na kolację, bo... jest za późno. "No dobrze, skoro tak, to poprosimy zapiekanki z mikrofali..."


Dzień XVI: Puck - Sopot

Większą część tego odcinka pokonaliśmy idąc szosami, ponieważ nie ma tam jako takich plaż, wybrzeże jest klifowe i brakuje swobodnego dojścia. Szliśmy przez Błądzikowo, Rzucewo i Osłonino, omijając Cypel Rewski. Następnie dalej na południe przez Pierwoszyno i Kosakowo, a potem weszliśmy do Gdyni przez Suchy Dwór i Pogórze. Tutaj zrobiło się już znacznie mniej przyjemnie. Idąc przez centrum miasta, omijaliśmy w hałasie i spalinach samochodów port i stocznię. Ostatecznie udało nam się dotrzeć do molo, przy którym stoi "Błyskawica" i ORP "Orzeł". Tuż obok mola na jednym z głównych deptaków Gdyni po raz drugi zobaczyliśmy dziki i towarzyszących im strażaków. Było dość późno, gdy okazało się, że w Gdyni nie ma ani jednego pola namiotowego. Nie decydując się na nocleg na ławkach przy deptaku, znużeni i na wpół usypiający wsiedliśmy do taksówki i przejechaliśmy kilka kilometrów do Sopotu, do pierwszego z rzędu kempingu.


Dzień XVII: Sopot - Gdańsk Stogi

W Gdańsku miała miejsce największa kłótnia zgranego jak dotąd zespołu. Po intensywnej wymianie zdań i późniejszym ochłonięciu, zdecydowaliśmy się na odpoczynek i duży posiłek w... KFC :) Tutaj Kacha urządziła sobie pranie, wywiesiła mokre rzeczy na tak zwany przez nas ganek (tj. na plecak) i udaliśmy się w stronę plaży. Mnóstwo osób mijaliśmy na plaży (czy był tam ktoś znajomy?), częściowo idąc tuż za plażą, ścieżką w krzaczkach, dotarliśmy do promu, którym przeprawiliśmy się na Westerplatte. Po odwiedzeniu tego historycznego miejsca i zrobieniu zdjęcia, postanowiliśmy wracać. Tutaj uwaga, bo prom kursuje w określonych godzinach i później nie ma możliwości przedostania się na drugą stronę. Najbliższy most znajduje się ładnych parę kilometrów na południe. Po drodze mijaliśmy tereny Portu Północnego, który stale się rozwija i na którego teren nie ma wstępu. Nie wiadomo skąd, jak gdyby spod ziemi, znaleźli się obok nas strażnicy portowi, których jednak udało się ubłagać, abyśmy mogli skrócić sobie tamtędy drogę. Tuż obok było duże przedsiębiorstwo "Siarkopol". Wszystko wokół niego było żółte od siarki, a trawa nie rośnie tam już pewnie ładnych paru lat...

Zatrzymaliśmy się na kempingu w dzielnicy Gdańsk Stogi. Woda i plaża były brudne i zaśmiecone. Fee!


Dzień XVIII: Gdańsk - Stegna

Tego dnia, najbardziej obawialiśmy się Śmiałej Wisły, a raczej tego, w jaki sposób ją przekroczymy. Nie ma tam żadnego promu, ani żadnego mostu. Zawitaliśmy do Akademickiego Klubu Morskiego i postanowiliśmy ubłagać kogoś, o przerzucenie nas na drugą stronę. Tak też się stało. Z pomocą przyszedł nam, a raczej przypłynął, pewien uprzejmy Pan, niezwykłą, amerykańską motorówką z białą skórą i elegancką wykładziną w środku. Spytałem, czy nie przewiózłby nas na drugą stronę rzeki, a on po chwili namysłu odparł: "No... ale musicie te buciory zdjąć!". Udało się, wylądowaliśmy po drugiej stronie, w rezerwacie "Ptasi Raj" na Wyspie Sobieszewskiej. Maszerowaliśmy dalej plażą, wychodząc daleko w morze cypelkiem, który tworzy ujście Przekopu Wisły, i przechodząc przez rezerwat "Mewia Łacha". Ten kanał przekroczyliśmy w miejscowości Świbno przepływając go promem. Po drugiej stronie, w Mikoszewie przyszedł czas na ciepły posiłek: flaczki, barszcz i naleśniki. Było już ciemno, kiedy schodziliśmy z plaży do kempingu w Stegnie, a marsz po ciemku kosztował nas kilkakrotne zmoczenie butów. Co ciekawe, pytając, czy daleko jeszcze do Stegny, pewnych wczasowiczów, odpowiedzieli nam, że już zaraz, a dalej... już tylko pół godzinki do Krynicy Morskiej... Samochodem chyba - pomyśleliśmy sobie. Trud, jaki włożyliśmy w ten odcinek podróży, został nam wynagrodzony bardzo dobrymi warunkami na polu namiotowym w Stegnie. Pobyt tam, to czysta przyjemność.


Dzień XIX: Stegna - Krynica Morska

Z każdym krokiem czuliśmy już, że coraz bardziej zbliżamy się do celu naszej wędrówki, którym była linia granicy z Rosją. Jak na złość, psująca się pogoda skutecznie popsuła nam również humory. W Krynicy jakiś czas spędziliśmy pod parasolkami w barze na plaży i wypiliśmy po dużym, dobrym i tanim piwie Amber. Do Krynicy tego dnia mieli przyjechać rodzice, więc czekaliśmy na nich do późnego wieczoru w ogródku przy skrzyżowaniu, w centrum miasteczka. Pograliśmy w szachy i powspominaliśmy podróż, która dobiegała już końca. Tego dnia długo nie zasypialiśmy, opowiadając rodzicom o kolejnych etapach wycieczki i śmiejąc się do łez, kiedy przypominaliśmy sobie niektóre szczegóły. A mieliśmy tak wspaniałe warunki (czytaj: miękkie łóżka z pościelą), aby się wyspać :)


Dzień XX, ostatni: Krynica Morska - granica państwa

Nadszedł koniec wędrówki. Osiągnęliśmy cel, dotarliśmy do granicy państwa. Był szampan, były gratulacje, szybko zapomnieliśmy o bólu nóg, o trudzie, o niewygodach i kłótniach. Trochę szkoda, że tak szybko się to skończyło. A ile tych kilometrów przeszliśmy ? Na pewno więcej, niż geograficzne 524 km wybrzeża.


Kilka słów na koniec. W trakcie podróży spotkaliśmy wiele życzliwych osób, z Panem od motorówki na czele, poprzez wielu turystów, z którymi zamieniliśmy kilka słów. Życzyli nam powodzenia i byli pełni podziwu. Na jednej z plaż usłyszeliśmy zabawne określenie na nasz temat: "turyści z Zakopanego!" :)

Wyprawa, bo teraz już na pewno mogę tak nazwać tę wycieczkę, była warta całego wysiłku w nią włożonego (to opinia wszystkich, nie tylko moja), zarówno fizycznego, logistycznego, jak i finansowego, bo do tanich na pewno nie należała, choć nie czas i miejsce tutaj na wyliczenia. Jeśli zachęciłem kogoś tym opisem do spędzenia wakacji w podobny sposób, to bardzo się cieszę. Chętnie udzielimy bardziej szczegółowych informacji.