ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Wyprawa w Gorgany (Worochta-Osmołoda)

Autor: Włodzimierz Kozłowski
Data dodania do serwisu: 2009-11-04
Relacja obejmuje następujące kraje: Ukraina
Średnia ocena: 5.76
Ilość ocen: 100

Oceń relację

<div align="justify"> <!-- @page { size: 21cm 29.7cm; margin: 2cm } BLOCKQUOTE { margin-left: 1cm; margin-right: 1cm } A:link { color: #000080; text-decoration: underline } EM { font-style: italic } STRONG { font-weight: bold } --> </div><p align="justify">Pomysł wyjazdu w nieznane nam g&oacute;ry narodził się jesienią 2008 r. Wygrały <strong>Gorgany</strong> określane jako najdziksze g&oacute;ry Europy. Rozpoczęły się przygotowania sprzętowe, zakupy map i przewodnik&oacute;w, lektury relacji, opracowanie trasy&hellip; Z każdym miesiącem wyprawa stawała się coraz bardziej realna. W sierpniu pomysł stał się rzeczywistością &ndash; odbyliśmy tygodniową wędr&oacute;wkę <strong>od Worochty do Osmołody przez Syniak, Doboszankę i Sywulę</strong>. Wędr&oacute;wkę, gdzie nie tylko <em>g&oacute;ry są najszczersze</em> ale przede wszystkim ludzie.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Uczestnicy:</strong> </p><p align="justify">Włodzimierz Kozłowski (Inowrocław), Daniel Rudnicki (Wrocław), Wojciech Smolak (Inowrocław)<strong>
Termin:</strong> 17 &ndash; 27 sierpnia 2009 r.<strong>
Miejsce:</strong> Gorgany (Ukraina)<strong>
Relacja:</strong> Włodzimierz Kozłowski</p><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Dzień 0 (17 sierpnia 2009, poniedziałek)</strong></p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/gorgany_wstep.jpg" alt="" /></div><div align="justify"> </div><p align="justify">Zbi&oacute;rka ekipy następuje w Warszawie. Zawiłości wcześniejszego zakupu biletu powodują, że wyruszamy popołudniem z <strong>Warszawy</strong> Wschodniej do Iwano-Frankowska przez Lublin i przejście graniczne w <strong>Hrebennem</strong>. Autobus jest ukraiński, na pokładzie obowiązuje czas przesunięty już o godzinę do przodu. Po drodze, jeszcze po polskiej stronie, dwa objazdy. Na jednym z nich jedziemy za jakimś tirem, zajmujemy całą szerokość drogi, a gdy kończy się asfalt widzimy tylko chmurę kurzu. Nośność most&oacute;w na polnych drogach (rzekomo do 5t) wydaje się być zdecydowanie zaniżona. Dla zabicia czasu na ekranie autobusowego telewizora pojawia się film. Pierwsza scena wydaje się być wielce zachęcająca. Młody mężczyzna z r&oacute;wnie młodą kobietą odbywają przejażdżkę rzadko uczęszczaną polną ścieżką. Cel wycieczki, geograficznie bez znaczenia, społecznie jest jasno określony &ndash; <em>ja chaczu seksu</em>. Motocykl się zatrzymuje, nasze zainteresowanie wzrasta&hellip; nagle ku zdziwieniu, zar&oacute;wno nas jak i bohater&oacute;w serialu zza pobliskich zarośli wyjeżdża&hellip; czołg. Przez najbliższych kilka godzin <em>Czołgi błota się nie boją</em>. Na granicy stoimy tylko p&oacute;łtorej godziny, po czym z utęsknieniem możemy wr&oacute;cić do śledzenia los&oacute;w naszych bohater&oacute;w.</p><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Dzień 1 (18 sierpnia 2009, wtorek)</strong></p><div align="justify"> </div><p align="justify">Około 3:30 docieramy do imponującego dworca w <strong>Iwano-Frankowsku</strong>. Rankiem ujawniają się pewne braki, ale rozmiar i styl zgodnie ze wschodnią tradycją dla budowli tego typu. W por&oacute;wnaniu z polskimi odpowiednikami uderzająca jest też dbałość o czystość. Podobne wrażenie odnosimy wyruszając o wschodzie słońca na kr&oacute;tki spacer. Miasto budzi się ludźmi zamiatającymi, i tak czyste, ulice.&nbsp; Ciepłą sierpniową noc spędzamy w oczekiwaniu na <em>elektriczkę</em> do Woronienki. Warto wspomnieć, że ukraiński klozet dworcowy jest nieco inny od tych stosowanych na zach&oacute;d od Buga. Stwierdzając opisowo, jest zasadniczo niższy, ale za to na pewno bardziej higieniczny. Dla mniej wprawnego obserwatora może stwarzać wrażenie jedynie ceramicznej dziury w podłodze. Inna jest też konstrukcja peronowych śmietnik&oacute;w &ndash; prosty metalowy walec bez dna, do kt&oacute;rego wrzuca się odpady a następnie zmiata wprost z podłoża.</p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/dzien_1.jpg" alt="" /></div><div align="justify"> </div><p align="justify">O 9.00 wyruszamy wreszcie znanym ze swojej wyjątkowo powolnej jazdy pociągiem. W wagonie, w kt&oacute;rym nie otwiera się okien, siedząc na twardych drewnianych ławeczkach spędzamy ponad trzy godziny. Pokonujemy w ten spos&oacute;b 93 kilometry dzielące nas od Worochty. Monotonną podr&oacute;ż przerywają nam mosty na Prucie, tunele i&hellip; ciepłe pierożki &ndash; po 1 &#1075;&#1088;&#1085; za sztukę &ndash; do wyboru z kapustą i ziemniakami. Do <strong>Worochty</strong> docieramy w południe. Na spacer wybieramy się korytem w g&oacute;rę rzeki. Wywołujemy tym na pewno zdziwienie kilku mieszkańc&oacute;w, kt&oacute;rzy do podobnych cel&oacute;w wykorzystują drogę lub ewentualnie tory kolejowe. Zwiedzamy g&oacute;rne mosty, cerkwie, zachodzimy na herbatę i wyruszamy marszrutką do <strong>Tatarowa</strong> za 2 &#1075;&#1088;&#1085; od osoby. Dystans ten można pokonać także taks&oacute;wką za 25 &#1075;&#1088;&#1085;. </p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify">W zbiorach rodzinnych są fotografie dziadka Stannego, kt&oacute;ry dotarł tutaj w dwudziestoleciu międzywojennym. </p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify">W Tatarowie spotykamy pierwsze opady deszczu. W przerwie wyruszamy drogą na p&oacute;łnoc w kierunku zakola Prutu, skąd zamierzamy wyruszyć w g&oacute;ry. Tam dopada nas jednak burza, kt&oacute;rą zdecydowaliśmy się przeczekać w przeciekającej wiacie dyrekcji parku narodowego. P&oacute;źnym wieczorem przejaśnia się na tyle, że decydujemy się wyruszyć w kierunku Chomiaka. Z pewnym trudem odnajdujemy oznakowany szlak, kt&oacute;rego z kolei nie ma na ukraińskiej mapie i rozpoczynamy kilkugodzinny marsz. Z początku trawersujemy wzg&oacute;rze wyraźną ścieżką, potem mimo oznaczeń kilkukrotnie gubimy szlak, ścieżka zarasta, przedzieramy się nad zwalonymi drzewami lub czołgami pod nimi. Niekt&oacute;re fragmenty ścieżki po ulewie zmieniły się w potoki. Ostatni odcinek pokonujemy z pomocą światła latarek, znajdujemy płaskie i suche miejsce, rozbijamy pierwszy biwak naszej wyprawy (48,3723N 24,5237E 913 m). Herbata i spać! Ciemny las i spadające krople deszczu z drzew są pożywką dla wyobraźni, o czym informuje kolega z sąsiedniego namiotu. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Dzień 2 (19 sierpnia 2009, środa)</strong></p><div align="justify"> </div><p align="justify">Śpimy dobrze i długo. Wyruszamy już po południu. Kontynuujemy trawers szlakiem. Po dw&oacute;ch godzinach zaczynają w końcu prześwitywać widoki g&oacute;r. Robimy przerwę, uzupełniamy wodę, delektujemy się gorącą kawą i skromnym posiłkiem. Niedługo potem wychodzimy na małą polankę, kt&oacute;ra widać jest ulubionym miejscem biwakowania ukraińskich turyst&oacute;w. Jesteśmy u podn&oacute;ża <strong>Chomiaka</strong>. Robimy rozpoznanie terenu, tzn. staramy się dopasować oznaczenia szlak&oacute;w w terenie do tych na mapie i opisu w przewodniku1. Trzeba mieć świadomość, że przynajmniej w tej części Gorgan&oacute;w, szlak w terenie niekoniecznie jest zaznaczony na mapie, ten zaznaczony na mapie może mieć szczątkowe oznaczenie w terenie, a jeśli już rzeczywisty przebieg szlaku pokrywa się z jego odwzorowaniem na mapie to z dużym prawdopodobieństwem będzie miał inny kolor. Odnajdujemy drogę na <strong>Połoninę Chomiak&oacute;w</strong>, za kt&oacute;rą zamierzamy w lesie rozbić ob&oacute;z.</p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/dzien2.jpg" alt="" /></div><div align="justify"> </div><p align="justify">Przechodzimy jednak granicę lasu, pojawia się kosodrzewina i gorgan. Znajdujemy dogodne miejsce na nocleg u podn&oacute;ża Syniaka (48,3797N 24,4727E 1464m), rozpalamy ognisko, gotujemy kaszę i herbatę <em>w tę noc kiedy wiatr iskry w chmurach zmienia w gwiazdy</em>. W oddali Howerla (najwyższy szczyt Ukrainy) i Pietros, słońce niknie za g&oacute;rami, nad Syniakiem Wielki W&oacute;z, nad głowami wyraźna Droga Mleczna, w dole nieliczne światełka uśpionych rozsianych wiosek&hellip; </p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Dzień 3 (20 sierpnia 2009, czwartek)</strong></p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/dzien3.jpg" alt="" /></div><p align="justify">W nocy okazało się, że pr&oacute;ba wyr&oacute;wnania podłoża za pomocą świerkowych gałęzi okazała się niewystarczająca. Poranek jest piękny, suszymy sprzęt i wyruszamy koło południa. Musimy oszczędzać skromne zapasy wody, kt&oacute;rych możliwości uzupełnienia spodziewamy się dopiero za kilka godzin. Po p&oacute;ł godzinie marszu osiągamy <strong>Syniak</strong> (1665 m), po niespełna trzech <strong>Mały Gorgan</strong> (1592 m). Ze szczytu wiedzie grzbietem bardzo strome zejście po gorganie. <em>Niżej, w lesie</em>, jak zachęcająco opisuje przewodnik, <em>ścieżka nadal jest bardzo stroma, a przejście dodatkowo utrudniają plątaniny korzeni wspaniałych, starych świerk&oacute;w, zwaliska pni i chaszcze urwiskowego boru g&oacute;rnoreglowego</em>. Przed nami wyniosła Doboszanka. Po drodze zatrzymujemy się na obiad na małej polanie z ruinami pasterskiego szałasu. Docieramy wreszcie do <strong>doliny Zubrynki</strong> i tego dnia pokonujemy jeszcze kilka kilometr&oacute;w kierując się w g&oacute;rę strumienia. Wieczorem rozbijamy ob&oacute;z (48,4020N 24,3754E 1039 m), zażywamy pierwszej od wielu dni lodowatej kąpieli w strumieniu i zasypiamy w towarzystwie pasących się koni.</p><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Dzień 4 (21 sierpnia 2009, piątek)</strong></p><div align="justify"> </div><p align="justify">Sen nie trwał długo. Kr&oacute;tko po p&oacute;łnocy budzi nas dźwięk silnika i snop świateł na ścianach namiot&oacute;w. Swoją niezastąpioną w tych terenach ciężar&oacute;wką &#1047;&#1048;&#1051; (model chyba 130 sprzed 1977 r. kiedy to nastąpiła modyfikacja osłony chłodnicy) wjeżdża grupa &ldquo;kozak&oacute;w&rdquo;. Jedni kładą się spać &ndash; na pace, w lesie; reszta, śpiewa, pije i dyskutuje zapewne o ważkich tematach społeczno-gospodarczych regionu z iście wschodnim temperamentem. Rano wychylamy głowy z namiot&oacute;w, okazuje się, że my to <em>bracia Słowianie</em> i&nbsp; zanim udaje nam się wydostać całym ciałem z namiotu czekają na nas szklanki w&oacute;dki. Kiedy udaje nam się odm&oacute;wić, widocznie zatroskana naszym stanem, starsza kobieta ofiarowuje nam chleb i lokalne specjalności: pomidory, og&oacute;rki i sało. Kobiety poszły na grzyby, część mężczyzn z dość miernym rezultatem pr&oacute;buje trafić nożem w oddalone o kilka metr&oacute;w wybrane drzewo, inni udają się na zasłużony wypoczynek. Nawet <em>Jura co polską mowę zna</em>, określa swoich przyjaci&oacute;ł jako <em>niezłe wariaty</em>, z kt&oacute;rych jeden okazuje się być fanem Nalepy.</p><div align="justify"> </div><p align="justify">W końcu w południe wyruszamy. Droga jest dość stroma i szybko nabieramy wysokości. Dzięki temu, że krowy są tutaj dużo ważniejsze od turyst&oacute;w, a ścieżka kt&oacute;rą idziemy wiedzie na pastwisko zwalone drzewa są przecięte ułatwiając marsz. Reguła ta dotyczy większości szlak&oacute;w. Przerwę robimy na polanie skąd wyraźnie widać już wiodący <em>grechotem</em> ostatni etap podejścia na Doboszankę i naszą wczorajszą trasę. W ramach wzmocnienia jagody, kt&oacute;re kupujemy od zbierającego je akurat chłopca i słonina. Trzeba pamiętać żeby tę ostatnią ciąć podobnie jak mięso w poprzek, a nie wzdłuż wł&oacute;kien. Pierwszy szczyt masywu zdobywamy dość swobodnym trawersem kierując się po prostu w g&oacute;rę. Pewną pomoc w określeniu ścieżki gwarantują fragmenty niebieskiej folii przywiązane do nielicznych kęp kosodrzewiny. </p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/dzien4.jpg" alt="" /></div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify">Grzbietem kierujemy się w stronę szczytu <strong>Doboszanki</strong> (1755 m) skąd rozciąga się naprawdę wspaniała panorama. Jak się p&oacute;źniej okazuje były to najpiękniejsze widoki całej wyprawy. Na szczycie spotykamy dwie grupy ukraińskich turyst&oacute;w. Jeden z nich jest fizykiem Uniwersytetu Lwowskiego, kt&oacute;ry oczywiście nosi imię Iwana Franki. W wyniku wsp&oacute;łpracy naukowej z uniwersytetem we Wrocławiu bardzo dobrze zna polskie g&oacute;ry. Z turystami z Kijowa udaje nam się wymienić nasze polskie pasztety na ich ukraińską wodę ze strumienia dzięki czemu możemy spr&oacute;bować pozostać na noc na g&oacute;rze. Znajdujemy miejsce (48,4269N 24,3690E 1567 m), gdzie na kępach mchu porastających gorgan ledwo rozbijamy namioty i zdobywamy drewno. Słońce zachodzi gdzieś za zboczem Medweżyka. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Dzień 5 (22 sierpnia 2009, sobota)</strong></p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/dzien5.jpg" alt="" /></div><div align="justify"> </div><p align="justify">Tym razem nikt nam nie przeszkadzał w cudownym śnie na miękkim mchu. Wstajemy dość wcześnie i z powodu braku wody szybko wyruszamy. Zdobywamy pobliski <strong>Medweżyk</strong> (1736 m), rzut oka na Pikun i Poleńskiego i kierujemy się w stronę <strong>doliny Doużyńca</strong>, kt&oacute;rą zamierzamy dotrzeć do Bystrzycy (Rafajłowej). Przewodnik informuje, że <em>bardzo stromo schodzimy po drobnym gorganie</em> a dalej poetycko <em>zaczyna się zn&oacute;w bardzo strome zejście przez piękny stary b&oacute;r g&oacute;rnoreglowy. Idziemy wśr&oacute;d świerk&oacute;w, kt&oacute;rych omszałe konary niemal kładą się na ziemi &ndash; wiele z nich leży już zresztą powalonych, utrudniając skutecznie marsz.</em> Na dłużej zatrzymujemy się dopiero nad brzegiem Ozirnego. Wreszcie zaczynają się pierwsze zabudowania <strong>Rafajłowej</strong>. Wieś jest ogromna. Pokonujemy kilka kilometr&oacute;w wśr&oacute;d tradycyjnych drewnianych zabudowań pokrytych najczęściej eternitem. Nie można powiedzieć, że czas tutaj się zatrzymał, ale na pewno bardzo zwolnił. Nieliczni gospodarze, chyba dla podkreślenia swojego statusu materialnego, obijają domy sidingiem z tworzyw sztucznych. Wszyscy, niezależnie od wieku, czynią znak krzyża mijając rozsiane kapliczki. Uzupełniamy zapasy w pierwszym <em>magazynie</em> i docieramy do centrum wsi, gdzie dla jednych się kończy, a dla innych zaczyna wątpliwej jakości asfalt. Przekr&oacute;j używanych środk&oacute;w transportu można zobaczyć przy prowizorycznym straganie z pomidorami, po kt&oacute;re przyjeżdżają wszyscy i czymkolwiek. Tu też zaczynają się wyraźne oznaczenia szlak&oacute;w. Rafajłowa jest dobrą bazą wypadową w najwyższe rejony Gorgan&oacute;w stosunkowo licznie odwiedzane przez Polak&oacute;w.</p><p align="justify"> Zatrzymujemy się, a właściwie zostajemy zatrzymani, na przyjacielską rozmowę przez grupkę kilku mężczyzn. Nie kryją zdziwienia naszym marszem z Tatarowa skoro <em>można autobusem</em>. <em>Trwa tutaj jeszcze stary czas, w kt&oacute;rym ludzie nie wyruszali w drogę bez przyczyny</em>2. Jeden z nich, z kosą na ramieniu, to elektryk. Prawie kolega po fachu skoro <em>robimy w komputerach</em>. Zastanawia nas tylko, czy wykonana kilkaset metr&oacute;w dalej izolacja ze starej plastikowej butelki jest jego dziełem.</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Już wieczorem kierujemy się drogą na Przełęcz Legion&oacute;w, do kt&oacute;rej docieramy o p&oacute;łnocy &ndash; 15 godzin od wyruszenia. Wok&oacute;ł gromadzi się wataha ujadających ps&oacute;w pasterskich. Otaczające ślepia zmuszają nas do rozbicia się kilkaset metr&oacute;w dalej.</p><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Dzień 6 (23 sierpnia 2009, niedziela)</strong></p><div align="justify"> </div><p align="justify">Budzi nas koncert dzwonk&oacute;w wypasanych kr&oacute;w. Wkr&oacute;tce zjawia się także ich właściciel proponując zakup sera. My wiemy, że zaproponowana przez niego cena jest zbyt wysoka. On z kolei wie, że jesteśmy w stanie tyle zapłacić. My wiemy, że on wie to wszystko, co my wiemy&hellip; W przewodniku wyczytujemy, że <em>ser wyrabiany jest w trzech gatunkach. &laquo;Syr&raquo; to odpowiednik znanego na Podhalu bundzu. Z kolei &laquo;bundz&raquo; oznacza w Gorganach wielką bryłę &laquo;syra&raquo; lekko podwędzonego</em>. W końcu dobijamy targu i po jakimś czasie pasterz zjawia się ponownie z zawiniętym w foliową torebkę kawałem sera z zastrzeżeniem że <em>worek jest na wymianę</em>. </p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/dzien6.jpg" alt="" /></div><p align="justify">Odnajdujemy jakąś reklam&oacute;wkę, nie wiem po czym, podobnie jak nie wiemy, po czym jest aktualne opakowanie naszego zakupu.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Przełęcz Legion&oacute;w</strong>, ze względ&oacute;w historycznych, jest obecnie chyba najbardziej polskim miejscem tych g&oacute;r. Tu stoi polski krzyż, w innym miejscach pomniki z czerwono-czarną flagą&hellip; na szczęście nikt nawzajem tych miejsc nie pr&oacute;buje niszczyć3.</p><div align="justify"><div align="center"> <blockquote><font size="2"><em>Młodzieży polska! Patrz na ten krzyż! </em></font></blockquote><blockquote><font size="2"><em>Legjony Polskie dźwignęły go wzwyż. </em></font></blockquote><blockquote><font size="2"><em>Przechodząc g&oacute;ry, lasy i wały, </em></font></blockquote><blockquote><font size="2"><em>do Ciebie Polsko i dla Twej chwały!</em></font></blockquote></div> </div><p align="justify">Popołudniem ruszamy w g&oacute;rę starą polsko-czechosłowacką granicą, kt&oacute;rą idziemy cały dzień. Rankiem kilka kropli deszczu, cały dzień pochmurnie, wieczorem zaczyna padać. Przez Taupiszyrkę docieramy w okolicę <strong>Połoniny Ruszczyna</strong>. Ciepłe jeszcze kamienie miejsca ogniskowego wskazują, że dzień wcześniej ktoś nocował w tym samym miejscu. W lekkim deszczu rozpalamy ogień. Jego cień tańczy na granicznym słupku z lat dwudziestych&hellip;</p><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Dzień 7 (24 sierpnia 2009, poniedziałek)</strong></p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/dzien7.jpg" alt="" /></div><div align="justify"> </div><p align="justify">Planujemy wstać wcześnie rano, ale dźwięk budzika miesza się z kroplami deszczu spadającymi na namiot. Stopniowo pogoda się poprawia, jednak przez cel naszej wędr&oacute;wki przelewają się deszczowe obłoki. Mała Sywula wita nas chmurami. Wkr&oacute;tce stajemy na <strong>Wielkiej Sywuli</strong> (1836 m) &ndash; najwyższym szczycie Gorgan&oacute;w, widoczność dochodzi do kilku zaledwie metr&oacute;w. Mijamy pozostałości zasiek&oacute;w i dobrze zachowanych okop&oacute;w koło Łopusznej (1694 m) i dopiero pod Borewką (1596 m) wychodzimy z chmur. Szlak nie przypomina w niczym dzikich ścieżek, kt&oacute;rymi szliśmy kilka dni wcześniej. Kosodrzewina &ndash; <em>zmora turyst&oacute;w</em> &ndash; jest tutaj przecięta i wędr&oacute;wka nie stwarza żadnych problem&oacute;w technicznych. To w dużej mierze zasługa działań Polak&oacute;w. Długim leśnym trawersem dochodzimy do doliny Bystryka, gdzie rozbijamy się przy ujściu Borewczyka.</p><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Dzień 8 (25 sierpnia 2009, wtorek) &ndash; 10 (27 sierpnia 2009, czwartek)</strong></p><div align="justify"> </div><p align="justify">Czujemy, że dopadło nas zmęczenie. Powolnym monotonnym marszem kierujemy się w stronę <strong>Osmołody</strong>. Na posiłek zatrzymujemy się w pierwszym <em>magazynie</em>. Zatrzymują się tutaj wszyscy: kierowcy ciężar&oacute;wek, kt&oacute;re co kilka minut wywożą tony drewna, drwale, kt&oacute;rzy w swoich ledwie trzymających się kupy plecakach mają tylko wiadro jag&oacute;d i flaszkę w&oacute;dki. Pobliski dom właściciela sklepu jako jedyny we wsi doczekał się, niestety, <em>sajdingowej modernizacji</em>. Pewne ruchy młodej dziewczynki z lekko uniesionym podbr&oacute;dkiem jasno określają jej status pośr&oacute;d klient&oacute;w. Gł&oacute;wna i praktycznie jedyna ulica wioski, co nas specjalnie nie dziwi, nosi imię Iwana Franki. Przemierzając niewielką wieś, gdzie podobno numeracja kończy się na liczbie 14, znajdujemy kierunkowskaz <em>Rescue party 50m</em>. Tutaj wszystko znajduje się w promieniu kilkuset metr&oacute;w. Do wskazanego miana mogą konkurować dwa budynki. Jeden bez szyb w oknach i uchylonymi drzwiami spełnia już tylko funkcję tablicy dla skromnego rozkładu jazdy <em>marszrutki</em>. Drugi jest podobny, ale braki szyb ma uzupełnione deskami a dumna niebieska urzędowa szyld i kł&oacute;dka na drzwiach wskazują na zarządzany charakter tego miejsca. Na skromniejszej ręcznie malowanej tabliczce ktoś precyzyjnie określił godziny rejestracji turyst&oacute;w. Jeden z błąkających się chłopc&oacute;w zostaje wysłany po pana Igora, kt&oacute;ry jest tutaj szefem. Mija godzina, druga&hellip; Mały Kola na swoim dziecięcym rowerku zdążył już kilkukrotnie przemierzyć całą wieś. </p><p align="justify">Siedzimy na ławce przed sklepem, zdążyliśmy poznać kilka os&oacute;b, kt&oacute;re stanowią na pewno znaczny odsetek mieszkańc&oacute;w. Spok&oacute;j&hellip; Zjawia się wreszcie niski siwiejący mężczyzna, odnajduje schowany pod płotem klucz do drzwi wejściowych i rozpoczynamy proces rejestracji i prezentacji schroniska. Po godzinie ustalamy z Igorem dokładny stan liczebny naszej ekipy na poziomie trzech os&oacute;b. Jeszcze p&oacute;ł godziny i <em>instruktor Władimir Kozłowski</em> składa podpis w książce meldunkowej. Schronisko w całości zostaje oddane do naszej dyspozycji. Prądu nie ma, ale jest woda (w studni kilkadziesiąt metr&oacute;w dalej), wychodek (na tyłach pobliskiego domu), można też skorzystać z dw&oacute;ch sprężynowych ł&oacute;żek. Na tyłach schroniska jest boczna uliczka. Widać na niej jeszcze pozostałości starej kolejki wąskotorowej, kt&oacute;ra <em>wytrzymała</em> <em>Austriak&oacute;w, Polak&oacute;w, Rosjan i poddała się dopiero wolnej Ukrainie</em>. Rozpalamy tam ognisko, na kt&oacute;rym przygotowujemy kolację. Obalone drzewo i walające się sztachety walczącego z czasem ogrodzenia są łatwym źr&oacute;dłem opału.</p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/dzien8.jpg" alt="" /></div><div align="justify"> </div><p align="justify">Pierwsze delikatne kroki pana Igora słyszymy o 6:20 rano. Troskliwie zerka do pomieszczenia, w kt&oacute;rym śpimy i wycofuje się nie chcąc zakł&oacute;cać naszego <em>oddychania</em>. Kolejne kroki około 8 rano są już bardziej stanowcze. Trzeba jeszcze uzupełnić jakieś wpisy w dokumentacji. Dziś pan Igor, jak na urzędnika przystało, jest w czarnych wyprasowanych spodniach i białej koszuli. </p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify">Za płotem <em>liesokombinatu</em>, kt&oacute;ry dzisiaj jest już tylko ruiną, wyrasta nowoczesny elegancki pensjonat. Skrawek innego świata, do kt&oacute;rego jednak miejscowi nie zachodzą. <em>Jeśli masz pieniądze to tam jest wszystko</em> powiedział nam poznany spawacz. Kilkadziesiąt metr&oacute;w bliżej znajduje się oddalona od kilkadziesiąt lat <em>Cafe Osmołoda</em>. </p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify">Wyruszamy marszrutką punktualnie o godzinie 17. Miejscami kierowcy po obu stronach wyjeździli szerokie pobocze, dzięki czemu nie muszą kluczyć po utwardzanych asfaltem dziurach. Po iluś kilometrach pojawiają się nawet ślady białej linii wyznaczającej oś symetrii niedoli kierowc&oacute;w, bo trudno powiedzieć żeby oddzielała ona przeciwne pasy ruchu. Po dw&oacute;ch godzinach jazdy docieramy do Kałusza, gdzie momentalnie grupa taks&oacute;wkarzy oferuje nam swoje usługi. Nie zdążyliśmy nawet sprawdzić, o kt&oacute;rej odjeżdża interesujący nas autobus. Konkurencja wymusiła 10-krotny spadek początkowej ceny i wkr&oacute;tce pokonujemy, samochodem marki Daewoo Lanos z napędem na gaz, 40-kilometrowy odcinek drogi do Iwano-Frankowska za 30 &#1075;&#1088;&#1085;. Na miejscu okazuje się, że za 5 minut odjeżdża autobus do Przemyśla. Wkr&oacute;tce jesteśmy na granicy, na kt&oacute;rej spędzamy tylko osiem godzin a potem najszybszym, jak się okazuje, połączeniem z Przemyśla, przez Wrocław, Poznań wracamy do stolicy Kujaw Zachodnich.</p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/koniec.jpg" alt="" /></div><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><p align="justify"><strong>Spojrzenie na wsch&oacute;d</strong></p><div align="justify"> </div><p align="justify">W głowach mamy już przygotowaną trasę kolejnej wyprawy w Gorgany (Arszyca, masyw Grofy i Popadii, Strimba, Piszkonia). Za rok mamy nadzieję Czarnohora, potem G&oacute;ry Fogaraskie. Nieśmiało, jak na razie, spoglądamy na Kaukaz.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><strong>Garść myśli&hellip;</strong></p><div align="justify"> <ol><li><p><em>Gorgany. G&oacute;ry Ukrainy z plecakiem</em>, K. Bzowski, E. Malawska-Kłusek, Wyd. Bezdroża, Krak&oacute;w 2006. </p> </li><li><p>Cytat pochodzi z eseju Andrzeja Stasiuka <em>Dziennik okrętowy</em>, kt&oacute;ry można znaleźć w wydanym wsp&oacute;lnie z Jurijem Andruhowyczem zbiorze <em>Moja Europa. Dwa Eseje o Europie Zwanej Środkową.</em> </p> </li><li><p>Leonid Zaszkilniak, <em>Dzieje Polski w historiografii ukraińskiej i świadomości społecznej Ukraińc&oacute;w początku XXI w.</em>, materiał przygotowany na 17. Powszechny Zjazd Historyk&oacute;w Polskich w 2004 r. </p> </li></ol></div>