ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Wśród poetów, muzyki i Guinnessa

Autor: Kamila Balbus
Data dodania do serwisu: 2003-10-07
Relacja obejmuje następujące kraje: Irlandia
Średnia ocena: 5.98
Ilość ocen: 794

Oceń relację

Dublin to miasto celtyckiej przeszłości, katolickiej wiary i... browaru Guinnessa. To także miejsce urodzenia sławnych pisarzy: Jamesa Joyce’a, Oscara Wilde’a, Samuela Becketta i centrum rozrywki dla uroczo brzydkich Irlandczyków z zadartymi nosami i ich piegowatych towarzyszek o pięknych, rudych włosach.
Jako Polka w stolicy Irlandii czułam się jak w domu, ujęta życzliwością ludzi i przesiąknięta duchem podobnej historii naszych państw.
Przebywając drogę z portu promowego do centrum miasta zastanawiałam się, jakież to święto narodowe obchodzą właśnie Irlandczycy. Domy obwieszone były flagami w narodowych barwach. Biało-zielono-pomarańczowymi chorągiewkami przystrojono okna, ogrody, podwórka, samochody i wszystkie niemal wystawy sklepów, nawet jeżeli była to najzwyklejsza apteka, drogeria czy optyk. Jak mogłam się nie domyślić?! Irlandczycy dostali się do rozgrywek mistrzostw świata w piłce nożnej i za kilka dni mieli rozegrać pierwszy mecz z Kamerunem. Do tego czasu chorągiewek i maskotek mundialowych przybyło znacznie, a w piłkarską sobotę niemal każdy miał na sobie zieloną koszulkę piłkarskiej drużyny lub czapkę o dziwacznych kształtach. Puby wypełnione były świętującymi remis.
Mimo wczesnej pory (7.30 rano czasu lokalnego), mecz oglądali prawie wszyscy - nawet kierowcy autobusów. Tego dnia transport publiczny ruszył dopiero przed dziesiątą.
Świętowanie i zabawa są drugą naturą Irlandczyków. Uroczystościom koniecznie musi towarzyszyć muzyka.
Prosto z dworca, jeszcze z plecakiem na plecach, trafiłam do irlandzkiego pubu. Tam już niedługo przyszło czekać na pojawienie się na scenie grupy grającej tradycyjną irlandzką muzykę. Okazało się, że niemal każdy pub ma swój zespół, niektóre urządzają nawet wieczory z tradycyjnymi tańcami.
Dzielnica Temple Bar i deptak Grafton Street są ostojami ulicznych wykonawców. Co kilka kroków spotykałam chłopców grających muzykę ska, malca śpiewającego po irlandzku, staruszka wystukującego rytm pałeczką na tradycyjnym bębenku albo białowłoso-białobrodego Irlandczyka z dwoma psami u swych stóp wygrywającego melodie na flecie.
Przez cały pobyt doznawałam uczucia, że Dublin to miasto ulicy. Oprócz muzyków można się było natknąć na poetów, przedstawiających swe utwory wypisane kredą na chodniku lub malarzy tworzących na powietrzu. Stałe miejsce zajmował pisarz, który ,niezadowolony z pośrednictwa wydawców, sam sprzedawał wydane przez siebie książki. Ktoś inny wystawiał zdjęcia lub sprzedawał pamiątki na straganach.
Podobne obrazki dostrzega się w innych stolicach europejskich, jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w Dublinie jest inaczej. Długo się nad tym zastanawiałam. Jedynym słusznym wnioskiem było przekonanie, że to głęboka serdeczność, otwartość i spontaniczność Irlandczyków powoduje, że od razu lubi się ich i ich miasto.
Widząc mnie z aparatem i przewodnikiem w ręce starszy pan kłaniał się, uchylając kapelusza, ktoś inny podchodził i pytał, skąd przyjechałam, a każdy spacerowicz, spotkany na ścieżce moich wycieczek poza miastem, pozdrawiał, mówiąc „dzień dobry”. To już nawet w polskich górach zaginął ten zwyczaj! Nie mogłam myśleć inaczej, jak tylko z sympatią o ludziach, którzy malują drzwi domów w tak żywe kolory jak: żółty, czerwony, niebieski czy zielony, a zamek w Dublinie na żółto-niebiesko-fioletowo!
O charakterze Irlandczyków świadczą też pomniki. Najsłynniejszy to chyba Molly Malone, przekupka z popularnej piosenki, ponoć autentyczna postać. Jej kamienny stragan z owocami, warzywami i kwiatami jest miejscem spotkań Dublińczyków i odpoczynku przechodniów. Po drugiej stronie rzeki Liffey dwie plotkarki przysiadły na ławce, odpoczywając po zakupach u Molly. Ich siatki stoją w pobliżu na chodniku. Na ławce znajdzie się też miejsce dla innych.
Rzeźbiarze Dublińscy dobrze się bawili wymyślając pomniki, które czasem można wziąć za żywych ludzi. Kiedyś dojrzałam w parku „panienkę” wygrzewającą się w pozycji leżącej na wielkim kamieniu. Nie sądziłam, że nogi we wrzosowych spodniach przynależą tak naprawdę do... Oscara Wilde’a! Dopiero gdy zobaczyłam na widokówce całość kompozycji, przekonałam się o mojej pomyłce. Bardzo też lubiłam mijać Jamesa Joyce’a, przechadzającego się po Earl Street North w płaszczu, kapeluszu i z parasolem w ręce.
Bardziej chyba od zwiedzania zabytków (zamek, Christ Church Cathedral, St. Patrick’s Cathedral, muzea: narodowe, historii naturalnej, malarstwa, Biblioteka Narodowa, Trinity College) pociągało mnie chłonięcie atmosfery i zapachów miasta.
Czasem wieczorem, przy bezwietrznej pogodzie, można było poczuć zapach czegoś, co później miało być Guinnessem, najpopularniejszym irlandzkim piwem, serwowanym przez niemal każdy pub. W żadnym innym miejscu na świecie Guinness nie smakuje tak jak w Dublinie, nalewany prosto do szklanki w pubie i pity z widokiem na charakterystyczne, wysokie i brązowe kominy browaru.
W mieście czuło się też wodę. Nie spodziewałam się, że Dublin będzie wyglądał jak Amsterdam, a to za sprawą rzeki Liffey, która dzieli stolicę Irlandii na południową i północną część. Rzeczka to raczej, a właściwie kanał, ponad którym poprowadzono kilkanaście mostów. Najpopularniejszy to Ha’penny Bridge, za przejście którego jeszcze do lat dwudziestych trzeba było zapłacić pół pensa (ang. half penny). Pomalowany na biało, łukowato wygięty, bywa czasem nazywany mostem zakochanych, co z kolei przywołuje skojarzenia z Wenecją.
I tak przekraczając mosty, spacerując po mieście czy klifach i obserwując foki, wystawiające głowy z morza, tak dobrze czułam się w miejscu, w którym przyszło mi mieszkać niecały tydzień, że z wielkim żalem je potem opuszczałam. Obiecuję sobie następną wycieczkę, tym razem w głąb Irlandii, gdzie mam nadzieję zobaczyć jeszcze więcej celtyckich krzyży i spotkać serdecznych Irlandczyków.

Czerwiec 2002 r.

Kamila Balbus

kamilab11@wp.pl