ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Wbrew stereotypom! Rumunia 2009

Autor: Łukasz Bajda, Katarzyna Jagiełło
Data dodania do serwisu: 2010-09-16
Relacja obejmuje następujące kraje: Rumunia, Ukraina
Średnia ocena: 6.76
Ilość ocen: 17

Oceń relację

            Choć niektórzy z naszych znajomych odwiedzili ojczyznę Drakuli, to wciąż w nas, a zwłaszcza w naszych rodzinach pokutował obraz Rumunii, jako kraju biednego, niegościnnego, a nawet niebezpiecznego. Dlatego też decyzja o wyjeździe akurat do tego państwa wiązała się dla nas – nowicjuszy, z dreszczykiem emocji, a nawet z wieloma obawami. Przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w mapę samochodową Rumunii, przewodnik Bezdroży po tym kraju oraz węgierską mapę Gór Rodniańskich. Zakupiliśmy również przewodnik po Fogaraszach. Zamierzaliśmy bowiem przede wszystkim poznać nieco te dwa pasma górskie, a przy okazji pozwiedzać kilka innych miejsc. Jeśli chodzi o mapy gór w Rumunii to przychylamy się do zdania tych, którzy polecają mapy węgierskiego wydawnictwa Dimap. Rumuńskie mapy są gorsze, czego sami doświadczyliśmy w Górach Fogaraskich, gdzie korzystaliśmy z lokalnej mapy.

            Wyruszyliśmy we dwójkę – ja i moja dziewczyna Kasia. Postanowiliśmy, ze względów finansowych, dotrzeć do Rumunii przez Ukrainę. Granicę Polski przekroczyliśmy w Medyce i następnie udaliśmy się do Lwowa, skąd po krótkim zwiedzaniu tego przepięknego miasta, udaliśmy się nocnym pociągiem do Czerniowiec, stolicy ukraińskiej części Bukowiny. Następnego dnia po południu znaleźliśmy się już w rumuńskiej Suczawie. Przez granicę rumuńsko – ukraińską przewiózł nas swoim busem za 10 $ od osoby sympatyczny przemytnik, który wskazał nam w Suczawie kantor z najlepszym kursem do wymiany euro na leje. Trzeba bowiem zaznaczyć, że kupienie w Polsce rumuńskiej waluty nie należy do zadań najłatwiejszych.

            Będąc na Bukowinie nie mogliśmy sobie odmówić odwiedzenia choćby jednego z tamtejszych słynnych malowanych klasztorów. Wybór padł na miejscowość Gura Humurului, bowiem obok niej znajduje się jedna z polskich wiosek – Plesza, w której zamierzaliśmy spędzić noc. Na Bukowinie do dziś żyją potomkowie polskich osadników, którzy przybyli tutaj na przełomie XVIII i XIX w. Ciekawie było usłyszeć polską mowę w Rumunii. Mieliśmy również spotkanie z polską krową, która próbowała pożreć nasz namiot.

            Ten krótki wypad na Bukowinę został okupiony obawą, czy będziemy mieli odpowiednie połączenia komunikacyjne w góry. Także zanim dotarliśmy na przełęcz pomiędzy Alpami Rodniańskimi i Suchardami, przesiadaliśmy się kilka razy – to jakiś bus, to autobus, a to wszystko z tymi wielkimi plecakami, więc była to mało komfortowa część wycieczki. Bukowinę i sąsiedni Maramuresz chyba najlepiej zwiedzać przy pomocy prywatnego samochodu.

            Drugiego dnia naszego pobytu w Rumunii, jak już wspomniałem, skierowaliśmy się „żabimi skokami” w kierunku Gór Rodniańskich. Po południu osiągnęliśmy przełęcz Rotunda i wyruszyliśmy na szlak. Rumuńskie szlaki turystyczne to chyba temat godny pracy naukowej z zakresu turyzmu. Szlaki oznakowane są dosyć kiepsko. Po pierwsze Rumuni stosują kilka znaków graficznych np. pionowy kolorowy pasek z dwoma białymi po obwodzie (tj. takie jak u nas tylko że pionowe pasy), ale też krzyżyk na białym tle, albo kolorowe kropki z białą obwódką. Taka trochę pstrokacizna. Po drugie są miejsca, gdzie brakuje oznaczeń, nawet na głównym szlaku, albo są tak zmyte, jakby wypłowiałe, że trzeba się bardzo rozglądać po kamieniach, żeby je dojrzeć. Po trzecie – tabliczki i strzałki są właściwie w stanie zupełniej niezdatności, bo jeśli nie są wygięte lub wywrócone, to sterczą zardzewiałe i absolutnie nieczytelne.

            W rumuńskich górach, o ile nie są one na terenie parku narodowego, można się rozkładać gdzie się tylko zamarzy, uważać jedynie trzeba na psy pasterskie. My byliśmy nieuzbrojeni, ale można kupić jakiś gaz obronny specjalnie na psy, a niektórzy zabierają ze sobą także petardy. Osobiście mieliśmy jedno bardzo nieprzyjemne spotkanie z watahą psów pasterskich. W pierwszy dzień naszej wędrówki usłyszeliśmy pierwszy raz delikatny dźwięk dzwoneczków i przed nami na ścieżkę wyszło stado kóz. Co zrobiła wtedy Kasia? Wyjęła aparat i zadowolona robiła zdjęcia, bo jakże by inaczej. A tu już przyleciał jeden pies, poszczekał, ale poszedł. Niestety na wezwanie tego pierwszego przybiegły pozostałe psy – było ich w sumie około dziesięciu, okrążyły nas i okropnie ujadały. Dosłownie trzęśliśmy się ze strachu. Jeszcze trochę i może by się na nas rzuciły, bo były coraz bardziej agresywne i zajadłe, ale na szczęście przybiegł pasterz stada, który swoją drogą sam był przerażony, ale udało mu się rozgonić towarzystwo. Po tym wydarzeniu, kiedy tylko słyszeliśmy dźwięk dzwoneczków, robiliśmy szybki rekonesans – z której strony dochodzi dźwięk i jak blisko może znajdować się stado. Bo stad owiec i kóz (kóz jest mniej) pałęta się po rumuńskich górach sporo, co jest oczywiście bardzo urokliwe, ale spotkania z nimi na szlakach nie należą do przyjemnych. Czasem udawało nam się w miarę elegancko obchodzić te stada i wtedy nawet psy pasterskie się nie buntowały i miały nas w nosie. Słyszeliśmy się z opinią, że w tych częściej uczęszczanych pasmach psy nie są zbyt agresywne, ale w tych mniej popularnych zdarzają się pogryzienia turystów przez psy. W każdym razie trzeba uważać

            Góry Rodniańskie pomimo, że objęte są parkiem narodowym, to i tak można tu rozbić swój namiot w kilku malowniczych miejscach, wyznaczonych do tego dla turystów. Niestety nie wszyscy potrafią uszanować to, że góry te są tak dostępne do wędrówek pieszych i w miejscach większych skupisk ludzi napotykaliśmy stare i nowe śmieci – opakowania po produktach spożywczych, nierzadko z polskimi napisami… Ogólnie jednak góry, po których trochę połaziliśmy w Rumunii nie były zatłoczone – zwłaszcza Rodniańskie. W Fogaraskich, ze względu na wysokość i przebieg trasy Transfogaraskiej zbudowanej za czasów Ceauşescu, nie sposób nie spotkać turystów, ale wg mnie, gdyby Fogarasze leżały w Polsce, tych turystów byłoby za trzęsienie, a w Rumunii jest całkiem spokojnie pod tym względem. W Górach Rodniańskich byliśmy przez pięć dni i kierowaliśmy się ze wschodu na zachód, czyli od strony pasma Suchardów, do najwyższego szczytu – Pietrosa (2303), który swoją drogą jest bardzo oszpecony paskudnym schronem i resztkami stacji meteorologicznej, która teraz położona jest niżej.

            Z Rodniańskich zeszliśmy do wioski Romuli i szczęśliwie, gdy brakło nam już nadziei, złapaliśmy tam stopa do miejscowości Salva na pociąg do Sighisoary w Transylwanii. Podwiózł nas tam strasznie zezowaty, ale sympatyczny Rumun. Nie mogliśmy się za bardzo dogadać z mieszańcami Romuli, bo pierwotnie zamierzaliśmy tam przenocować, ale oni chcieli zedrzeć z nas nie wiadomo ile pieniędzy za możliwość umycia się i rozłożenie namiotu (10 euro było według nich zbyt małą kwotą)

            Zatem pojechaliśmy pociągiem do Sighisoary. Rumuńskie pociągi, podobnie jak sami Rumuni (oprócz tych z Romuli), bardzo pozytywnie nas zaskoczyły. Jechaliśmy głównie pociągami dalekobieżnymi, które w większości miały nowe wagony z sześcioosobowymi przedziałami II klasy. Bardzo czytelne są również rumuńskie bilety na trasy dalekobieżne. Opisana jest trasa tak, żeby wiadomo było po ilu kilometrach i w jakiej miejscowości należy się przesiąść, a ceny to czysta poezja. Choć nie przysługiwały nam zniżki studenckie to za przejazd od Sybiru przez Vintu de Jos do Suczawy (535 km) zapłaciliśmy ok. 60 zł (58,60 lei). Wszystko to z przysługującą miejscówką, a na bilecie wydrukowany jest numer wagonu i miejsca w nim..

            W Sighisoarze, która jest prawdziwą wizytówką Transylwanii, mniej więcej w środku miasta znajduje się pole kempingowe Aquarius Camping, które oprócz standardowego zaplecza posiada odkryty basen, a wszystko to za jedyne 15 lei za noc. Z czystym sercem możemy je polecić, bo tanie i położone blisko starego miasta, które jest wpisane na listę UNESCO.

            W Sighisoarze poszliśmy do polecanej w przewodniku Restaurant Rustica. Mieliśmy ochotę popróbować specjałów kuchni rumuńskiej. Zamówiliśmy ciorbę, słynną paterską zupę i mamałygę tzw. „słońce na talerzu”. To drugie danie, czyli kasza kukurydziana nie wyróżniała się niczym szczególnym, natomiast zupa jakkolwiek smak miała ciekawy została nam podana chłodna. Mamy nauczkę, żeby na przyszłość bardziej uważać na rekomendacje w przewodnikach J Spotkani już w Fogaraszach Rumuni powiedzieli nam, że na mamałygę trzeba się wybrać do rumuńskiego domu i wówczas można poznać prawdziwy smak miejscowej kuchni.

            W Sighisoarze, a potem w Sibiu zaskoczyło nas przywiązanie do niemieckiej przeszłości tych miast. W pierwszym z nich oprócz Drakuli urodził się również Herman Julius Oberth (1894 – 1989), który był jednym z konstruktorów niemieckich rakiet V1 i V2, a po II wojnie światowej brał udział w amerykańskim programie lotów kosmicznych. Niemiec ten ma Sighisoarze pomnik i plac swojego imienia.

            Jeśli zaś chodzi o pamięć po słynnym Drakuli to stał się on produktem turystycznym, a jego wizerunek zdobi prawie wszystkie pamiątki z Sighisoary i innych transylwańskich miast. W Sighisoarze spędziliśmy dwie noce i wyruszyliśmy w dalszą wędrówkę po Rumunii. Następnym punktem naszej wycieczki były Góry Fogaraskie.

            Przed wyjazdem kupiliśmy przewodnik wydawnictwa Bezdroża „Góry Fogaraskie i Iezer” Jest to wciąż jedyny polski przewodnik ściśle na te góry – jest pięknie dopracowany pod względem graficznym i estetycznym, przy opisie każdego odcinka trasy zamieszczona jest mapka + profil podłużny, ale niestety mimo tego pozostawia wiele do życzenia… Podczas wędrówki wychodziły dosyć liczne nieścisłości w opisach i zdaje się, że autor musiał się w niektórych miejscach posiłkować niesprawdzonymi przez siebie informacjami. Opisy to jedno, a rzeczywistość wyglądała trochę inaczej. Wydaje się, że przynajmniej w przypadku niektórych tras autor przedstawia je jako znacznie łatwiejsze niż w rzeczywistości. Przy wszystkich zastrzeżeniach przewodnik ten był dla nas nieodzowną pomocą w trakcie wędrówki po Fogaraszach.

            Chodziliśmy średnio 11 h dziennie, wstawaliśmy po 7. Korzystne jest to, że dzień jest tam dłuższy niż w Polsce i nie ma takiej obawy, że może na zaskoczyć ciemna noc nie wiadomo gdzie. Rumuńscy turyści nie mają takiego „parcia”, żeby wstać jak najwcześniej i wyjść w góry żeby przejść w miarę dużo. Kiedy my byliśmy od 1,5 h w trasie (czyli koło10), czasem widzieliśmy jak inni dopiero wychylają się ze swoich namiotów. Pewien Rumun sam stwierdził, że on i jego rodacy są raczej leniwi i taki widok to nic dziwnego.

Noclegi w górach - schroniska

            Jeszcze może kilka słów o schroniskach. W Górach Rodniańskich nie ma ani jednego schroniska. Natomiast w Fogaraszach jest ich kilka, ale nie wywarły dobrego wrażenia. Jedno z nich – Cabana Urlea (Cabana = schronisko), które według naszego przewodnika „posiada niezwykłą, przyjazną, górską atmosferę”, jest od kilku lat w fazie zupełniej rozsypki. Zostało opuszczone, bo właściciel umarł, a spadkobiercom nie opłaca się utrzymywać schroniska, więc z roku na rok to niszczeje. Da się tam przespać na pryczach, ale o niczym innym nie ma co marzyć. Słyszeliśmy również, że czasem obozują tu Cyganie. Inne schronisko Cabana Podragu minęliśmy czym prędzej, zasypane z niemal każdej strony hałdami śmieci. Z Cabana Negoiu (od szczytu Negoiu – drugi co do wielkości w Rumuni) mieliśmy bliższą styczność, gdyż tam uczyniliśmy pożytek z naszego majątku i wykupiliśmy sobie, za 8 lei od głowy, po 8 minut mycia pod prysznicem. Spaliśmy oczywiście i tak w namiocie. Jest jeszcze jedno schronisko godne uwagi, gdyż jest zupełnie odmienne od pozostałych. To Cabana Balea, które właściwie jest bardziej hotelem niż schroniskiem. Położone jest nad jeziorem Balea Lac (lac = jezioro) przy tej słynnej Szosie Transfogaraskiej. Miejsce „skrzyżowania” głównego szlaku z tą trasą jest oczywiście bardzo skomercjalizowane. Przyjeżdżają tam turyści samochodami, wskakują na jakiś szczyt ponad 2000 m, schodzą i jadą w kilka godzin z powrotem do domu. Trzeba jednak przyznać, że takie miejsce ma także swój urok ze względu na… stoiska z JEDZENIEM. Och, cóż za przysmaki wchłonęliśmy tam po drodze… Uzupełniliśmy tam też swoje zapasy, bez potrzeby zjeżdżania na sam dół do jakiejś miejscowości. Nie daliśmy rady nosić nie wiadomo ile jedzenia (kondycja pozostawiała wiele do życzenia, a apetyt dopisywał…) więc musieliśmy jakoś dokupować je po drodze.

            Teraz parę słów z naszego notatnika. Pierwotnie mieliśmy notował tylko wydatki, ale w końcu zaczęliśmy tez po trochu spisywać, co nas spotkało, żeby nie zapomnieć.


29 lipca

W trakcie naszej wędrówki po Fogaraszach bardzo często spotykaliśmy krzyże.

Choć góry te nie są zupełnie bezpieczne, nie można odmówić im piękna. W godzinach popołudniowych wiatr rozgonił gdzieniegdzie chmury, ukazując naszym oczom piękne, strome zbocza gór, wąskie strumienie, głęboko wcięte doliny. Na trasie spotkaliśmy dziwną grupę znajomych lub rodzinę z Rumunii. Pewien mężczyzna (wyglądał na starego, gdyż miał długą, białą brodę), sprawiający wrażenie przywódcy tej gromady, po tym jak powiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami powiedział do nas „Cześć!”, a później zaśpiewał nawet „Marsz, marsz Dąbrowski”. Byliśmy w szoku….

 

30 lipca, czwartek

Dzisiejszy dzień można zaliczyć do wyjątkowo udanych. Wędrówka nie sprawiała kłopotów, szło się znacznie lżej niż jeszcze wczoraj. Nadal plącze się sporo chmur, jednak nie tak zwartych i gęstych. Udało nam się nawet przejść spokojnie obok stada owiec i psów pasterskich, a to nie lada wyczyn. Swoją wędrówkę rozpoczęliśmy od wspięcia się na Galasescu Mic. W końcu natknęliśmy się na pierwszego polskiego turystę – przewodnika SKPG Kraków. Powiedział nam, że kręci się tu bardzo dużo Polaków, czego później sami doświadczyliśmy. Dzisiejszy dzień obfitował w turystów. Szlak nie był tak zatłoczony, jak w polskich górach, ale zdecydowanie spotkaliśmy najwięcej ludzi. Najwyższe szczyty przyciągają…

Całe szczęście chmury odsłoniły naszym oczom kilka widoków na południowe grzbiety gór. Naszą wędrówkę zakończyliśmy w dolince odgraniczonej grzbietem od dolinki z schroniskiem Cabana Podragu (w którym podobno jest drogo, a nawet nie ma nic do kupienia). Schronisko otoczone jest przez rozczłonkowane jeziorko, wokół którego rosną góry śmieci. A my za górką też mamy jeziorko i strumyczki tworzące małe kaskady. W tej kotlince obwarowanej grzbietami górskimi, może się wydawać, jakby te skaliste mury miały się zasypać i pochłonąc (tzn. mi się tak wydaje, Łukasz nie ma takiej fantazjiJ). Miejsce naszego noclegu nazwaliśmy „Doliną odchodów”. Jeszcze nigdy nie widziałam tylu owczych bobków naraz.

31 lipca, piątek

Dziś rano nawet Łukaszowi nie chciało się wcześnie wstawać, więc zamiast o 7:00 wygramoliliśmy się ze śpiworów około pół godziny później. Dzień nie zaczął się jednak zbyt dobrze. Nasza fasolowa papka (puree instant) z mielonką nie należała do najsmaczniejszych. Jak dla mnie była okropna, ale Łukasz twierdzi, że lepsze to niż pasztet. Jeszcze gorzej było podczas składania namiotu, kiedy okazało się, że jeden maszt pękł przy metalowej złączce. W każdym razie w końcu jakoś wyruszyliśmy w drogę… Minęliśmy jeszcze dwie dolinki, zanim dotarliśmy z powrotem do głównego szlaku. Zanim to nastąpiło, czekały nas dosyć strome i osuwiskowe zejścia i podejścia. Jednak widoki rekompensowały nam trud wędrówki. Potoczyliśmy się dalej, myślami będąc już przy Trasie Transfogaraskiej, przy sławnym schronisku – hotelu „Cabana Balea” i przy, jak mieliśmy nadzieję, czekających nas tam smakołykach. Baliśmy się, że trzeba będzie zjechać w dół aby zrobić zakupy. Okazało się jednak, że nad jeziorem Balea znajduje się jeszcze jeden hotel, duże parkingi świadczące o popularności tego miejsca, wjazd do tunelu Szosy Transfogaraskiej, a także liczne budki, nie tyle z pamiątkami, co ze „swojskim” jedzeniem. Wolę nie myśleć ile np. taki ser wędzony kosztuje w normalnym sklepie, bo z pewnością przepłaciliśmy robiąc tam zakupy. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że nie musieliśmy nigdzie szukać noclegu, a potem kombinować jak wrócić, być może nawet zaoszczędziliśmy trochę pieniędzy, a już z pewnością dużo czasu.

W sumie nad Balea Lac spędziliśmy 2 godziny, po czym mozolnym krokiem, z pełnymi brzuchami, ruszyliśmy dalej w góry. Dotarliśmy nad jezioro Caltun. Dotychczasowa trasa była urokliwa, choć miejscami trzeba było bardzo uważać. Trudno te góry porównać do Tatr, trudno do Rodniańskich. Są wyjątkowe…

Dręczy mnie jednak jedna ważna kwestia – czy te pyszne kiełbaski, które jedliśmy nad jeziorem Balea były zrobione z tych puszystych owieczek, które mijaliśmy wędrując po rumuńskich górach.

1 sierpnia

Rocznicę wybuchu powstania warszawskiego spędziliśmy na polu namiotowym przy Cabana Negoiu. Było to trzecie schronisko jakie zobaczyliśmy w Rumunii i podobnie jak dwa poprzednie nie zachwyciło nas niczym szczególnym, a nawet przeciwnie. Zeszliśmy tutaj z dwóch powodów. Pierwszym była chęć umycia się w lepszych, niż strumyczkowe, warunkach, a drugim chęć obejścia miejsca na głównym szlaku, o którym słyszeliśmy, że jest dosyć trudne do przejścia i niebezpieczne. Na miejscu obsługa w schronisku nie była zbyt przyjaźnie nastawiona (poza osiołkiem, który szukał jedzenia w plecakach turystów), a ciepła kąpiel kosztowała 8 lei, za odliczane niemalże z sekundową precyzją 8 minut.

Nie przeszliśmy dziś wiele, ale i tak ten dzień należy uznać za udany. Zdobyliśmy bowiem drugi, pod względem wysokości szczyt Rumunii – Negoiu (2535). Przedtem jednak wdrapaliśmy się Diabelskim Przejściem – Strunga Dracului. Pokonaliśmy 120 m. różnicy wysokości stromego przejścia z licznymi łańcuchami. W jednym miejscu musiał nam jednak pomóc jeden rumuński turysta, aby wwindować nasze plecaki na kolejny stopień skalny. Chyba nie dalibyśmy sami rady… Udało się jednak i najtrudniejszy fragment wędrówki stał się już miłym wspomnieniem. Chociaż dzisiejsze przejście nie było zbyt długie, to zejście 1000 m. w dół, do Cabana Negoiu dało nam nieźle w kość. Zmęczenie schodzeniem rekompensowały nam wspaniałe krajobrazy. Potem idąc pasem lasu, czuliśmy się jak w jakimś ogrodzie botanicznym lub parku. Wokół mogliśmy obserwować wielką różnorodność roślin: od paproci i mchów, poprzez trawy i kwiaty do krzewów jałowcowych oraz drzew iglastych. Odnieśliśmy wrażenie jakby piętrzące się nad szlakiem skaliste zbocze zostało przez kogoś starannie zaprojektowane i pielęgnowane. A to czysta natura! Poniżej rozpościerała się się płaska dolina z niewielkim, ale wartkim potokiem, utworzonym z kilku strumieni wypływających z górskich stoków. W wielu miejscach znajdowały się niewielkie, ale piękne wodospady. Świetne miejsce na biwak: płasko, zielono, dostatek czystej wody, piękne otoczenie. Warto o tym pamiętać na przyszłość!

2 sierpnia, niedziela

Znowu śmierdzimy. To pierwszy dzień, kiedy zupełnie nie umyliśmy się. Trudno. Wczoraj był ciepły prysznic, dziś nic - zatem średnia w miarę dobra. Dzisiejsza trasa była widokowa i niezbyt trudna, chociaż na drodze do jeziora Avrig było trochę niebezpiecznie. Postraszyło nas deszczem, ale na szczęście wiatr rozgonił chmury. Nocujemy na przełęczy Saua Sarului. Zielono, dosyć płasko, nie ma wiatru. W oddali widok na miejscowości położone u podnóża gór. Chociaż już 21:00, jest tak jasno, że nie potrzebuję latarki, aby pisać w zamkniętym namiocie.

W ciągu dnia wędrówka przebiegała spokojnie. Pierwsze podejście (ok. 800 m), z Cabana Negoiu na Varful Serbota (2331) okazało się całkiem przyjemne. Największa niespodzianka dzisiejszego dnia czekała nas na miejscu noclegu. Przy dwóch rozstawionych namiotach siedziało kilkoro Czechów. Od razu zaprosili nas do siebie, poczęstowali pyszną kiełbasą, swojskim chlebem i oczywiście alkoholem;) Wieczór upłynął na zabawnej rozmowie. Ciekawe, która strona więcej zrozumiała. Oprócz rozrywki nasi nowi znajomi zafundowali nam ładny kawałek tej kiełbasy, w zamian za to, że poczęstowaliśmy ich rumuńskim serem. Nie mogę się doczekać śniadania…;)

Opuściliśmy najbardziej skaliste tereny Fogaraszy. Znowu, podobnie jak w Górach Rodniańskich, jesteśmy na połoninach. Minęliśmy dziś co najmniej trzy stada owiec. Psy momentami były bardzo blisko, ale nie szczekały. Jeden to nawet piszczał żałośnie, bo nie potrafił zejść ze skały, na którą się zapędził. Ciekawą rzecz pokazali nam Czesi – mieli mały gaz „antidog”. To chyba lepsze  niż petardy, w które uzbrojeni byli Polacy z Krakowa, których spotkaliśmy na Negoiu. Nad jeziorem Avrig natknęliśmy się na kolejny polski ślad – wieczko od polskiej sałatki śledziowej

 

            Ostatni dzień w Górach Fogaraskich dał się nam we znaki. Z uwagi na kiepskie oznaczenie szlaku pobłądziliśmy trochę, a pogoda, która dopisywała nam przez prawie całą wycieczkę zupełnie się wtedy zepsuła. Rozpadał się rzęsisty deszcz i rozpętała się burza. Wędrówka w dół była mozolna i bardzo męcząca. Co jakiś czas przewracaliśmy się, ślizgając się na mokrych liściach. Byliśmy przemoczeni i zmęczeni tą wędrówka. W końcu zeszliśmy z grzbietu i dotarliśmy do torów kolejowych i po 1,5 km. natrafiliśmy na stację Valea Murului. Dziwna będzie ta noc na poczekalni kolejowej, ale kolejarz jest nastawiony do nas bardzo pozytywnie, choć mówi tylko po rumuńsku. Poczęstował nas nawet filiżanką miodu. To kolejne spotkanie, które utwierdziło nas w przekonaniu, że Rumuni są przyjaźnie nastawieni do turystów i bardzo gościnni. Oby więcej było takich spotkań, tylko niekoniecznie na stacjach kolejowych.

            Następnego dnia pojechaliśmy do Sibiu, wynajęliśmy pokój w pensjonacie i błąkaliśmy po starówce. Następnego dnia poszliśmy do skansenu, który leży na obrzeżach miasta. W Muzeum Cywilizacji Ludowej ASTRA, bo tak oficjalnie nazywa się sybiński skansen zgromadzono mnóstwo obiektów prezentujących przede wszystkim wiejską technikę i rzemiosło. Sibiu jest dużym miastem, ale bardzo schludnym i ładnie utrzymanym. Nic dziwnego, że kilka lat temu był Europejską Stolicą Kultury. Trudno wierzyć w szanse Lublina na uzyskanie tego miana w 2016 r., gdy spaceruje się sybińskimi uliczkami. Wieczorem byliśmy już w drodze do Suczawy.

            Jechaliśmy znowu wygodnym i nowoczesnym pociągiem. Podczas podróży spotykaliśmy się z ciekawością i życzliwością Rumunów. O ile młodsi mówili po angielsku tak, że my wstydziliśmy się naszych umiejętności językowych to starsze pokolenie znało jedynie parę słów rosyjskich. To ostatnie nie przeszkadzało jednak niektórym z nich próbować z nami rozmawiać. Podczas godzinnej rozmowy ze starszym pan (on mówił po rumuńsku my po polsku) dowiedzieliśmy się że wojna to straszna rzecz, że Niemcy zabili w Katyniu i Oświęcimiu mnóstwo Polaków, Hitler bardzo zły. Ponadto pan żałował, że Polska i Rumunia nie mają już wspólnej granicy na Dniestrze. Mieliśmy jeszcze drugą taką sytuację, ale wówczas nic nie zrozumieliśmy z dosyć długiej przemowy skądinąd sympatycznego starszego Rumuna.
 

Wydatki, ceny

Przed wyjazdem kupiliśmy euro, a następnie już w Rumunii wymieniliśmy je na leje. W wielu miejscach można płacić w euro, ale to się zupełnie nie opłaca. (1 leja = 1zł mniej więcej).

W samej Rumunii byliśmy ponad 2 tygodnie, z czego po górach wędrowaliśmy przez 12 dni. Wydaliśmy około 800 – 850 zł na głowę. Najwięcej kosztowały nas dojazdy, ale były w przyzwoitych cenach, porównywalnych do polskich. Kolejna rzecz to oczywiście jedzenie. W przeliczeniu na złotówki jedzenie jest tam trochę droższe niż w Polsce. Najdroższe są przetwory mleczne i mięso. My wydaliśmy sporo pieniędzy na jedzenie na koniec naszej podróży w Sibiu, kiedy wiedzieliśmy, że niedługo wracamy i mogliśmy sobie pozwolić na wydanie reszty pieniędzy. Jako, że nocowaliśmy zazwyczaj w namiocie nie wydaliśmy za bardzo na noclegi. Raz w Stationei Borszy daliśmy 50 lei za nocleg (za nas oboje), a drugi raz w Sibiu 150 lei w pensjonacie Pensiune Casa Baciu. Jest to dosyć sporo, ale jak na tamte warunki, cena i tak była przyzwoita, a poza tym znalezienie czegoś tańszego na żywioł, bez wcześniejszej rezerwacji, byłoby bardzo trudne. Byliśmy w kilku miejscach i odsyłali nas z kwitkiem. Pensjonat, w którym spaliśmy mieści się pomiędzy stacją kolejową i starówką, więc nam to bardzo pasowało. Do tego jeszcze śniadanie w cenie noclegu – zjedliśmy więc wszystko co tylko nam proponowali ;)


Powrót

            Granicę rumuńsko – ukraińską przekroczyliśmy znów z przemytnikiem, kolegą naszego poprzedniego szofera. Na odchodnym wziął od nas równowartość 10 $ w lejach i bardzo przepraszał, że wyjechaliśmy godzinę później niż nam obiecał. W busiku oprócz nas jechały cztery panie wracające z targu w Suczawie. Niezapomniany był widok tych dosyć tęgawych matron popijających kaszankę tonikiem;)

            W Czerniowcach przekoczowaliśmy kilka godzin na dworcu, uzupełniając utracone kalorie w pobliskim barku typu fast – ford, a następnie pojechaliśmy pociągiem plackartnym do Lwowa. Choć koleje ukraińskie ustępują rumuńskim to jednak z przyjemnością ułożyliśmy się na leżankach i spaliśmy niemal do Lwowa.

            Pospacerowaliśmy po Lwowie przez kilka godzin, a potem marszutką za 12 hrywien pojechaliśmy na przejście Medyka/Szegini, gdzie po małych zakupach przekroczyliśmy szczęśliwie granice. Celnicy nie ryzykowali przeszukiwania naszych bagaży, w których udało nam się przemycić wbrew przepisom sanitarnym UE trochę rumuńskiego sera kupionego w Suczawie. Ten wyrób z owczego mleka przypominał nieco w smaku nasz bundz.

            Rumunia to bardzo ciekawy kraj, a góry są tutaj naprawdę piękne. Chcielibyśmy jeszcze wiele razy odwiedzić ten kraj i zachęcamy do tego wszystkich. Wiele jest niesprawiedliwych opinii i stereotypów o Rumunii, o których fałszu mogliśmy się naocznie przekonać.