ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

W krainach obcych alfabetów. Podróż do Japonii, Chin i Mongolii

Autor: Marcel Kwaśniak
Data dodania do serwisu: 2004-07-19
Relacja obejmuje następujące kraje: Japonia, Chiny, Mongolia
Średnia ocena: 5.90
Ilość ocen: 1968

Oceń relację

Nasz korespondent, Marcel Kwaśniak, wyjechał do Japonii odwiedzić swoją dziewczynę - Tomokę vel Zosię. Ze swojej wyprawy obiecał przesyłać relacje... Poniżej publikujemy rezultaty tej obietnicy.


Część I: Podróż i pierwsze doznania; Moskwa-Tokio (8.07.2004)


Podróż samolotem do Tokio trwała prawie 15 godzin i była pełna wielu niespodziewanych przygód (np. na moskiewskim lotnisku udzielałem przed kamerą rad Martynie Wojciechowskiej, która potem zwierzała mi się ze swoich problemów z pozostawionymi w domu psami i odkładanym doktoratem z ekonomii).

Z Moskwy przelot eleganckim Boeingiem 767. Kulturka - jednorazowe słuchawki wpinane do oparcia fotela z 12 kanałami fonii przynajmniej, dwie wersje językowe filmu pokazywanego na rozlokowanych co kilka metrów monitorach. W zestawie podróżnym dostaje się nawet skarpetki z logiem Areoflotu (długo i z podziwem oglądane przez japońską część podróżujących). Tylko te prawie dziesięć godzin daje się we znaki. Słońce zaszło o 8 moskiewskiego czasu, by wzejść już po dwóch godzinach - ani przez moment nie było ciemno - efekt podróży na wschód przy prędkości ponad 500 mil na godzinę na wysokości 11 000 m.

Japonia przywitała mnie upałami. Temperatura sięga nawet 40 stopni. Poza klimatyzowanymi pomieszczeniami człowiek pada ze zmęczenia po kilku godzinach. Zagadką tej nacji pozostanie, jak w takich warunkach można było rozwijać myśl technologiczną.

Muszę przyznać, że gdyby nie czekająca na mnie Zosia, to miałbym sporo problemów z dojechaniem z lotniska. Taksówka z góry odpadała, bo to kilkadziesiąt kilometrów - cała rodzina musiałaby się złożyć, żeby mnie było stać. System komunikacji jest totalnie powalony - jest wiele różnych państwowych, prywatnych, komunalnych, wojewódzkich - czy jakkolwiek je nazwać środków komunikacji i nie wiadomo, jak się przesiadać z jednych na drugie, żeby dojechać do jakiegoś celu. Komórka oczywiście w Japonii nie działa, więc w razie zgubienia człowiek musi sobie jakoś radzić... Całość przejazdu z lotniska do mieszkania Zosi trwała ok. 3 godziny z czterema chyba przesiadkami.

Nie będę narzekał na rozmiary japońskich mieszkań. Tomoka wynajmuje dwupokojowe mieszkanko - jeden pokój urządzony jest po europejsku (biurko, stolik, regał, TV), drugi - po japońsku (czyli tylko maty na podłodze).

Zdziwiłem się, że ma pralkę na balkonie - ale powiedziała, żebym sprawdził u sąsiadów. Rzeczywiście wszyscy jak jeden mąż - wąż w wąż praleczka podpięta na balkoniku. Budują już domy z myślą o tym i każdy balkon posiada dostęp do wody i kanalizacji.



Pokoje są budowane w standardowych rozmiarach, rozmiar japońskiego pokoju Zosi wynosi 6 mat...

Kładę się na owych matach zmęczony podróżą, a tu jak mi nie zacznie z zewnątrz grać muzyczka. Myślałem, że to jakiś co bardziej luzacki sąsiad. Okazało się jednak, że to samorząd dzielnicy ma taką fantazję i codziennie puszcza mieszkańcom z megafonów o stałej porze jeden kawałek - chyba losowo wybieranej muzyczki.

Zjadło się, wypiło. Pierwszy wypad rowerkiem na zwiedzanie okolicy. Niby w Anglii się było wcześniej, ale szok ciągle zostaje, gdy się jeździ po drugiej stronie ulicy. Okolica piękna - małe domki, a przed nimi ogródki. Sporo przycinanych drzewek i zadbanych roślin.

Jest pierwszy problem, bo okazuje się, że nie jest prosto z wymianą kasy. Teoretycznie można na poczcie, ale okazuje się, że nie na każdej. Banków akurat w tej dzielnicy jest bardzo mało. Chcę po prostu wypłacić kasę z bankomatu, ale bankonaty nie przyjmują karty visa, tylko same japońskie. Znalazłem jeden akceptujący visę, ale akurat ja mam visę elektron i ta też się nie łapie.

Wybieramy się do Sjinjuku - dzielnicy handlowo-rozrywkowej. Tu dopiero czuje się prawdziwe Tokio. Tłok, samochody, motory, motorynki, rowery, tłumy ludzi. Miejscowi spece od reklamy wpadli na ciekawy pomysł i rozdają ludziom wachlarze z informacją o firmie.



Dostajemy jakiś kupon na darmowe piwo w pobliskiej knajpie. Wiadomo, że pewnie ściema, ale idziemy sprawdzić. Dostaliśmy piwko, zamówiliśmy jakieś przekąski (kalmara duszonego w sosie sojowym, wołowinę z różnymi warzywami na ostro) i spoko jest. Wypijamy, zjadamy, fotka - wychodzimy. Oczywiście myk był. Samo piwo było co prawda za darmo - ale musieliśmy zapłacić VAT, który był należny od tego piwa. W sumie jednak grosze. Mykiem największym było wystawienie nam rachunku za dwie malutkie miseczki z sałatką i kawałkiem tuńczyka, która w każdej knajpie - jak twierdzi Zosia - jest serwowana za darmo. Ostatecznie jednak nie zdarli z nas skóry i zapłaciwszy za wszystko, byliśmy i tak zadowoleni, bo piwko generalnie jednak niemal za darmo, a pić się chcialo. Piwo w knajpie jest zazwyczaj horrendalnie drogie - około 30 zł za kufel.

Najedzeni przechadzaliśmy się po Sjinjuku, gdzie jakieś zatrzęsienie transwestytów, co w wersji japońskiej wygląda dodatkowo niecodziennie. Kasę udało się wypłacić z bankomatu, gdzie szczęśliwie jednak przyjmowano visę elektron.



Z kaską do metra, potem do do sklepu po pepsi (duże butelki kosztują prawie tyle co w Polsce) i na lody (wybralismy smaki: melonowy i ze słodką fasolą). Potem tylko po rower zostawiony na specjalnym parkingu, stojący tam wraz z setkami innych, Zosię na bagażnik i jedziemy do domu.



Pierwszą rzeczą po wejściu do mieszkania jest zamknięcie okien i włączenie klimatyzacji. Potem można już usiąść przy cieniutkim laptopiku, podpiąć się do szybkiego łącza i napisać długi list do znajomych...

Część II: Walka ze sprzętami domowymi: pralka, żelazko, klimatyzator, kuchenka; Tokio (13.07.2004)


W trakcie mojego sześciodniowego niemal pobytu w Japonii, około trzech dni spędziłem w domu. Przeżywałem wówczas okres walki ze sprzętami gospodarstwa domowego.

Pierwszy niespodziewany cios zadała mi bohaterka poprzedniej opowieści: pralka balkonówka.
Muszę przyznać, że od początku czułem do niej sympatię. Składa się ona z prostego z pozoru kubła z otwieranym od góry wiekiem, przez co robiła wrażenie pokrewieństwa ze starą dobrą polską Franią.
Nie doceniłem jednak czterech przycisków i kilku kontrolek na górze owej piekielnej maszyny. Oznaczenia czy kolory, delikatnie rzecz określając, niewiele mi mówiły. Właściwie w połączeniu z napisami braille'em tworzyły kombinacje budzące skojarzenia z filmami science-fiction, w których Ziemianie wchodzą do statków kosmitów. Pralka w interakcji z istotą ludzką (tzn. ze mną...) zaczęła żyć własnym życiem, a nawet prowadzić z użytkownikiem dialog. Po wrzuceniu prania i naciśnięciu jednego z owych przycisków pożarła, przemieliła i próbowała nawet wypluć włożoną do niej zawartość. Jak się okazało dokonała wówczas pomiaru ilości prania poprzez ważenie, dobrała ilość wody, którą zużyje i katagorycznie zażądała obliczonej przez nią ilości proszku. Naści bestyjo - rzekłem w odwecie w mym rodzimym dialekcie i miast normalnie rzucić, ile dusza zagra, dałem proszku, ile trzeba. Sympatia do pralki zniknęła - doceniłem jednak jej profesjonalizm.



Drugi cios przyszedł znienacka od strony żelazka.
Muszę tu wyjaśnić, iż generalnie z żelazkiem miałem w życiu raczej niewiele wspólnego. Urządzenie, które posiadam w moim krakowskim mieszkaniu, składa się ze sznura, pokrętła do termostatu i powierzchni nagrzewającej. Nie ma w nim ani grama tajemnicy. Znam zasadę jego działania od początku do końca (dla niezorientowanych: przełącznik zawierający tzw. bimetal - stop dwóch różnych metali o różnych właściwościach termodynamicznych - steruje przepływem prądu do części grzewczej powierzchni płaskiej...).





Japońskie żelazko wzbudziło we mnie szereg podejrzeń. Po pierwsze składa się z dwóch części: żelazka właściwego oraz podstawki razem tworzących zestaw na wzór czajnika bezprzewodowego. Na podstawce - oznaczone oczywiście tylko krzaczkami - jeden przycisk i siedem kontrolek. Aby rozpocząć prasowanie, należy wybrać jeden z programów. Włączyłem coś na chybił trafił - w końcu to żelazko a nie bomba termojądrowa. Kiedy na czuja uznałem, że jest już wystarczająco gorące wyjąłem je z podstawki i zacząłem wreszcie zwykłe prasowanie. Po kilku sekundach podstawka zaczęła wołać żelazko. Odstawiłem je tam na chwilę i zaraz wróciłem do rozpoczętego rękawa. Sytuacja jednak powtarzała się dość często. Zdenerwowany, męskim szarpnięciem wyłączyłem podstawkę z prądu, karząc ją w ten sposób za niestosowne zachowanie. Lekko już przestygniętym, ale za to milczącym żelazkiem dokończyłem prasowanie mojej ulubionej, niebieskiej koszuli.

Kolejny incydent miał miejsce w zderzeniu z klimatyzatorem - w Japonii urządzeniem pierwszej potrzeby. Postanowiłem mianowicie któregoś popołudnia, kiedy Zosia była na zajęciach (w Japonii semestr studncki kończy się dopiero w drugiej połowie lipca), wyłączyć klimatyzację, gdyż zaczęło mi się już robić chłodnawo, a na zewnątrz w końcu skwar...
Jak tego jednak dokonać? Nie zdziwi pewnie informacja, iż na panelu sterującym były tylko napisy po japońsku. Owszem, znalazłem cztery suwaki z zakresem temperatur - to rozumiałem, ale nie o to mi chodziło - następnie suwak z trzema pozycjami oraz, jak się okazało dopiero po powrocie Tomoki, dwa przyciski, które uznałem za zwykłe napisy. Suwak z trzema pozycjami wydawał mi się najbardziej odpowiedni do dokonania operacji wyłączenia klimatyzacji.



Aby tego dokonać posłużyłem się sprawdzonymi metodami naukowymi: dokonałem wstępnej analizy kulturoznawczej, osadzając kod kulturowy w jego kontekście. W oparciu o dane z obserwacji terenowej stwierdziłem, iż w Japonii kolorami przeciwstawnymi są zielony i niebieski. Wnioski te wysnułem z obserwacji urządzeń sterujących ruchem na skrzyżowaniach, zwanych popularnie światłami drogowymi. Światła na tokijskich skrzyżowaniach, zawieszone w sposób poziomy, zawierają trzy kolory: zielony, żółty i niebieski.
Wracając do klimatyzatora - uznałem, iż ten kod jest zapewne przełożony na działanie innych urządzeń. Suwak powędrował więc z pozycji niebieskiej na pozycję czerwoną. Jak wielka była moja pomyłka, okazało się, gdy po około 10 minutach w mieszkaniu zaczęło być bardziej gorąco niż na zewnątrz... Kolory niebieski i czerwony okazały się mieć w tym kontekście znaczenie takie jak w Europie - oznaczają zimne i ciepłe. Moje badania zakończyły się klęską. Chciałbym z tego miejsca przestrzec młodych antropologów i innych badaczy kultury, aby - zanim zaczną wyciągać wnioski - zawsze przeprowadzali solidne rozeznanie w terenie.

Wszystkie poprzednie bitwy poszły w niepamięć przy decydującym starciu z kuchenką mikrofalową. Tu przyznam się szczerze: spodziewałem się kłopotów od początku. Nic, absolutnie nic, nie dawało mi wskazówki, co mam nacisnąć, aby zaczęło działać i nie spaliło potrawy. Ba, nie pomogły nawet rysunki zamieszczone na niektórych przyciskach. Jak bowiem zinterpretować np. przycisk z rysunkiem dwóch udek kurczaka, przy którym dodatkowo znajduje się numer 13 i szereg innych napisów w języku jak najbardziej nieznanym?



Jak olewając wszelkie programy nastawić kuchenkę po prostu na minutę dużej mocy? Poległem. Musiałem poprosić o instruktaż. Zosia z uśmiechem i lekkim zdziwieniem spytała:
- No jak to? Po prostu wkładasz jedzenie i naciskasz ten czerwony przycisk. Mikrofala sama dobierze czas do wagi potrawy.
- No a te pozostałe przyciski?
- To nie wiem...
Kuchenka mikrofalowa kryje jeszcze wiele tajemnic. Nie tylko dla mnie zresztą.

Część III. Podróżowanie samochodem. Japońska czystość i higiena; Nasu - Kinugawaonsen (21.07.2004)


Samochód

Jak dotąd dwukrotnie miałem okazję podróżować samochodem. Pierwszy pojazd - prywatny samochód jednego z naszych znajomych - był jednocześnie najbardziej zaawansowanym technologicznie pojazdem, jakim podróżowałem. Klimatyzacja nie jest w Japonii, jak już wpominałem, czymś niezwykłym - to standardowe wyposażenie, bez niej jazda samochodem byłaby niezwykle uciążliwa. Ten samochód oczywiście też ją posiadał. Trochę zaskoczył mnie ekran wielkości mniej więcej 15 na 25 cm. Kiedy wsiedliśmy do samochodu, Taku - nasz kierowca - akurat oglądał wiadomości.



Ruszyliśmy. Taku nacisnął kilka przycisków i ekran zmienił się w mapę. Po wpisaniu miejscowości ekran podzielił się na dwie części: z lewej widniała mapa z pogrubioną trasą do pokonania, z prawej - schemat najbliższego skrzyżowania. Na obu częściach ekranu widać było także naszą aktualną pozycję z zaznaczeniem, w którą stronę porusza się samochód. Dodatkowo przed każdym rozjazdem czy skrętem system informował głosowo, mówiąc coś w stylu: za około 200 metrów skręć w prawo.

Ów system nawigacji satelitarnej, w który w Japonii wyposażona jest zdecydowana większość samochodów, można tam kupić na dwa sposoby: pierwszy to taki, w którym opłaca się stały abonament i system dostaje z satelity automatycznie co jakiś czas zmiany. Drugi sposób to jednorazowa opłata i coroczne dokupywanie płyty DVD z aktualizacją.

Kiedy samochód jechał do tyłu, system automatycznie uruchamiał kamerę umieszczoną na wysokości tablicy rejestracyjnej, pokazując, co znajduje się na drodze samochodu. Na monitorze zaznaczona była także skala, dzięki której można było łatwo określić, w jakiej odległości od samochodu znajduje się widoczny przedmiot. Nie powinien już nikogo zdziwić odtwarzacz DVD wmontowany w deskę rodzielczą.

Drugi z samochodów, którymi się poruszaliśmy, posiadał również wspomniany system, jednakże nie miał już takich udogodnień jak wsteczna kamera czy odbiornik TV. DVD jednak działało...

Wypożyczenie samochodu w Japonii kosztuje od 5000 do 10 000 tysięcy jenów za dzień (200-400 zł). Przy kilku osobach jest to tania i przyjemna forma podróżowania.


Czystość

W Tokio ciągle panują rekordowe upały. Temperatura ponad 30 stopni Celsjusza to standard. Prysznic minimum 2 razy dziennie staje się koniecznością. Przy tej okazji kilka słów o sprawach związanych z higieną. Znane jest niemal stereotypowe umiłowanie czystości przez Japończyków. W istocie zgadza się to z moimi doświadczeniami dnia codziennego.

Pierwsza sympatyczna sprawa. W restauracjach, knajpach - wszędzie, gdzie dostaje się jedzenie - do zestawu pałeczek dokładany jest zwinięty w rulonik mokry ręczniczek w większości przypadków także gorący.

Aranżacja przestrzeni zawsze precyzyjnie wskazuje do jakiego miejsca można dojść w butach, a gdzie należy już je zdjąć. W 99 procentach nawet w mieszkaniach w bloku strefy te oddzielone są poziomami. Przy wejściu - niżej - należy zdjąć obuwie, w strefie górnej nie wolno postawić nogi z butem. Mieszkanie właściwie zaczyna się dopiero od strefy górnej. W dawnych japońskich domach obuwie zostawiano przed wejściem, na schodach przed odsuwanymi drzwiami.



Podział stref na wewnętrzną - czystą, domową - i zewnętrzną - nieczystą, będącą poza domem - jest odzwierciedleniem podobnej sytuacji w świątyni. Tu podziały czysty - brudny są jeszcze bardzej jaskrawe. Przy wejściu na teren świątyni tak szyntoistycznej, jak i buddyjskiej - znajdują się specjalne kadzie z czerpakami do rytualnego obmycia rąk (czasem także twarzy). Przy wejściu do budynku świątyni wszyscy, nawet kapłani, ściągają obuwie. Dla kapłanów jednakże przewidziane jest osobne wejście. Wierny rozpoznaje, czy kapłan jest w świątyni, po stojącym przy wejściu charakterystycznym obuwiu.

Osobnej uwagi domagają się japońskie toalety. Są zwykle zaprojektowane w stylu europejskim, ale Japończycy nie byliby sobą, gdyby nawet tu nie wprowadzili nowoczesnych technologii.

W wielu domach, centrach handlowych, restauracjach itp. można znaleźć toalety z charakterystyczną rączka, zazwyczaj z prawej strony, na której znajduje się panel sterowania. Przyciskami uruchamia się takie funkcje jak: podgrzewanie deski klozetowej, uruchamianie jednostrumieniowego bidetu, kilkustrumieniowego bidetu, mycia części intymnych kobiet oraz, co już jest czystą perwersją, masażu wodnego i suszenia. Dodatkowo, używając bidetu można wybrać siłę strumienia wody oraz przesuwać strumień nieco w przód i nieco w tył. Często zdarza się, iż toalety tego typu mają wszystkie te funkcje umieszczone na pilocie, który jest przytwierdzony do stojaka na ścianie.





W mieszkaniu chodzi się, jak wspomniałem, boso. Aby nie narazić stóp na kontakt z bakteriami, w ubikacjach znajdują się często specjalne pantofle, które należy zdjąć, zostawiając je w środku tego pomieszczenia.

Dla kontrastu w niektórych publicznych toaletach można spotkać muszle w starym stylu, mające tylko podłużny otwór, w których załatwia się potrzeby fizjologiczne w kucki.

Ostatnich kilka dni spędziliśmy na wsi, 200 km na północ od Tokio. Północne części Japonii nawiedziły wielkie ulewy i w kilku prowincjach ogłoszono stan klęski żywiołowej. My jedziemy jednak do miejca bezpiecznego. Jedynym utrapieniem są często padające deszcze, co podnosi i tak już wysoką wilgotność powietrza. Pola ryżowe mają się doskonale - dobrze nawodnione czekają na koniec sierpnia, kiedy nastąpią żniwa. My czekamy, aby dopaść najbliższego prysznicu. Przy wysokiej wilgotności pojawia się nieprzyjemne odczucie, iż całe ciało się lepi.

Na szczęście okolice Nasu, gdzie się udajemy, położone na granicy prowincji Tochigi i Fuchushima, słyną z kąpielisk termalnych. Do pierwszego docieramy po niecałych 3 godzinach jazdy z Tokio, część drogi nieco zatłoczona, jednak jak na japońskie warunki niemal pusta autostrada. Gdy wracaliśmy, na tej samej autostradzie pojawiły się kilkunastokilometrowe korki - Japończycy mieli wolny poniedziałek w związku ze Świętem Morza, dniem oficjalnie wolnym od pracy.

Naszą wycieczkę odbywamy w cztery osoby: Zosia, ja, Azusa - podobnie jak Tomoka studentka polonistyki - oraz jej chłopak Derry, szczęśliwie mówiący trochę po angielsku.

Kobiety udają się do łaźni osobno. Derry ma mi pokazać, co należy robić w łaźni. Myślałem, że porady Derrego nie będą szczególnie niezbędne, należy się po prostu rozebrać, wziąć prysznic i wskoczyć nago do basenu. Jednakże jak zwykle w Japonii w takich sytuacjach się myliłem.

Po pierwsze okazało się, że brakuje mi niezbędnego ekwipunku. W japońskiej łaźni należy mieć dwa ręczniki jeden duży, drugi mały. Ja oczywiście miałem tylko jeden. Po drugie szafki zamykają się na monetę o wartości 100 jenów, o czym każdy wie i ma przygotowaną taką monetę. Ja akurat w kieszeni miałem tyko kilka banknotów. Derry uczynnie poszedł rozmienić moje 1000 jenów (banknot o najniższym nominale wartości około 35 złotych) na drobne, przy okazji kupując mi mały ręczniczek, który na szczęście okazał się bardzo tani (150 jenów - około 5 zł).

Jest dobrze: ściągamy ubrania - jeszcze tylko drobna uwaga Derrego, abym małym ręczniczkiem przysłonił się nieco w przestrzeni poniżej pasa - i nago wchodzimy do przestrzeni przeznaczonej do wzięcia prysznicu. Określenie "wziąć prysznic" jest tu jednak wielce nieadekwatne. Ze znanych mi miejsc do obmycia się to było najdziwniejsze. Otóż przy każdym ze stanowisk znajduje się krzesełko - drewniany taboret i kubełek. Prysznic bieże się na siedząco, przed sobą - na wysokości twarzy - mając lustro, w którym widać całe ciało. Do kubełka nalewa się wody, w której płucze się mały ręcznik. Po namydleniu należy owym ręcznikiem dokładnie wytrzeć całe ciało i spłukać wodą. Czynność tę powtarza się kilkukrotnie. Dopiero tak przygotowanym można przejść do przestrzeni z małymi basenami, znajdującymi się wewnątrz budynku. W dwóch miejscach, które odwiedziliśmy schemat był taki sam: łaźnia, jeden lub dwa wewnętrzne baseny i wreszcie basen na zewnątrz budynku.





Ów ostatni basen zazwyczaj nie jest jednak tylko pojemnikiem z wodą, ale ma wiele walorów - nazwijmy je - estetycznych: przestrzeń zewnętrznego basenu jest zazwyczaj małym ogrodem, dookoła rosną niewielkie sosny, czasem jest otwarty widok na góry czy rzekę. W samym basenie znajdują się głazy i kamienie, na których można przysiąść, zmieniając głębokość zanurzenia. Po wyjściu z basenu znowu prysznic i powrót do szafek. Budynek kapieliska oferuje zazwyczaj także dostęp do różnorodnych maszyn do masażu; aby usiąść na niektórych z nich, trzeba mieć sporo odwagi.





Jest także restauracja, zazwyczaj bardzo dobra - w stylu starojapońskim. W jednej z nich doznałem wyrafinowanych kulinarnych rozkoszy - ale o tym opowiem następnym razem.

Część IV. Jeść i mówić w Japonii: lody i sushi; Shinkansen Tokio - Nagoja (29.07.2004)


Lody

Jadę Szinkansenem. Wulkan Fuji miał być widoczny po prawej stronie, ale nie był. Po obejrzeniu setek pól ryżowych i zielonej herbaty, wyciągam laptop, aby napisać coś o jedzeniu (pora bezpieczna, bo obiad zjadłem półtorej godziny temu, więc nie zgłodnieję od samego myślenia).

W trwającej trzy i pół godziny podróży do położonej na południu Japonii Nagoi możemy skorzystać z bloczków na napoje. Wybieram kawę - pani obsługująca wózek dwa razy pyta, czy kawa ma być na gorąco (po japońsku hoto). Japończycy piją w większości kawy mrożone, a na mnie - zamawiającego ciepłą w 35-stopniowy upał - patrzą, jakby w moim oku widzieli mały błysk szaleństwa.

Kupuję Zosi i sobie lody z zielonej herbaty. Stały się moimi ulubionymi lodami. Reakcja Zosi na słowo lody - w każdym ze znanych nam wspólnie języków - może być śmiało kanwą doktoratu o odruchach warunkowych. Skrzętnie więc korzystam z okazji, aby zobaczyć szeroki japoński uśmiech i kupuję jej jakieś codziennie. Znam już wszystkie japońskie smaki.

Generalnie japońskie lody dzielą się na gelato - czyli gałkowe (według Zosi chodzi o lody jakie się je we Włoszech, ale nie te określane w Polsce mianem lodów włoskich), kakigori czyli lody z kruszonych kostek, polewanych syropem. Są także automaty do lodów włoskich.

Samo słowo lody - jak wiele słów obcego pochodzenia - jest zniekształconym słowem angielskim: po japońsku określa się lody jako icu [czyt. aisu]. Dla porównania: widelec to po japońsku [forku], nóż to [najfu]. W języku japońskim nie jest przyjęte, aby wyraz kończył się na spółgłoskę. Tak więc często dodaje się "u" lub "o" na końcu wyrazu. Ta cecha języka sprawia wiele kłopotów uczącym się języka polskiego. Studenci pierwszego roku tokijskiej polonistyki słowo jest namiętnie wymawiają jako [jesto], nieświadomi, iż ma to już inne znaczenie niż samo jest.

Wracając do lodów: dostępne są tu wszelkie znane w Europie smaki plus kilka dodatkowych. Są to np. lody z japońskiego specyfiku - słodkiej fasoli czy lody z tzw. słodkich ziemniaków (sweat potatos, ale chyba po polsku nazywa się to inaczej).


Sushi

Wiele chciałoby się napisać o japońskim jedzeniu. Przeważającymi smakami w tej kuchni są: kwaśny, słony, smak różnorakich wyrobów z soi oraz ryb i innych stworzeń morskich.

Z braku czasu (niestety podróżowanie to okropnie czasochłonna sprawa) opowiem tylko o najbardziej znanej japońskiej potrawie czyli sushi, a ściślej o jej arcyciekawych odmianach.

Rzeczone sushi składa się, najogólniej mówiąc, z ugniecionego w rozpłaszczone kulki ryżu, do którego dodaje się sól, pieprz i ocet. Na to zazwyczaj daje się trochę wasabi - japońskiego zielonego chrzanu. Całość wieńczy kawałek surowej ryby, ośmiornicy (także surowej), innych morskich istnień lub też trochę usmażonego na słodko jajka. Od sushi ze słodką jajecznicą na wierzchu powinno się zresztą zaczynać posiłek, gdyż kolor żółty wzmaga apetyt.

Drugą odmianą sushi jest gunkan. Jest to ryż - przyrządzony jak wyżej - który owija się plastrem suszonych alg (nori). Dzieło wieńczą rybie jajeczka, miazga z tuńczyka, kukurydza z tuńczykiem i sosem majonezowym, a także jajeczka kolczastego morskiego stwora.

Inną odmianą sushi jest makizushi. Przyrządza się je nakładając na duży, kwadratowy kawałek nori warstwę ryżu, następnie kawałek ryby, cienkie plasterki ogórków, kawałki jajecznicy pokrojonej w długie, wąskie paski i wiele innych składników - zależnie od wyobraźni kucharza. Gdy jest ona dobrze rozwinięta na warstwę ryżu wędruje także sfermentowana soja (w tej wersji nie wygląda to zbyt apetycznie, pachnie zresztą też nie najlepiej, ale smakuje całkiem nieźle). Po nałożeniu składników całość zostaje zawinięta w rulonik, a czasem także pocięta na mniejsze kawałki.

Aby spróbować sushi najlepiej udać się do specjalnej restauracji. Są one jednak zazwyczaj bardzo drogie. Kucharz stoi przed klientem i na jego oczach przygotowuje kolejne porcje. Istotna jest wymiana uwag o kolejnych kawałkach ryby i generalnie rozmowa. Obcokrajowiec podziwia z reguły tylko kunszt krojenia ryby. Przeciętny Japończyk najczęściej jada sushi w restauracji zwanej kaiten zushi (sic! - w odmianie sushi zmienia się w zushi), w której rozmowę z kucharzem zastępuje taśmociąg, na którym przesuwają się talerzyki z gotowymi porcjami. Jeśli jakiegoś akurat brakuje, klient może go zamówić naciskając przycisk czegoś w rodzaju domofonu zainstalowanego przy każdym stoliku. Dodatkami są sosy, wasabi i kiszony imbir - typowy dla japońskiej kuchni, który w narzeczu miejscowych barbarzyńców nazywa się gari. Być może zresztą należałoby napisać to gali, gdyż kolejną wesołą cechą języka japońskiego jest nieodróżnianie "r" od "l/ł". Polakom jest ciężko to sobie wyobrazić , gdyż ostatnie zdanie opowieści o sushi mogłoby wyglądać tak: "Zaprata w lestalacji "kaiten zushi" riczona jest wedrug ilości pustych talerzyków przy miejscu danego krienta".

Smacznego! Do następnego razu!