ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

U nas nie ma lodowców

Autor: Olga Mielnikiewicz
Data dodania do serwisu: 2003-06-24
Relacja obejmuje następujące kraje: Kirgistan
Średnia ocena: 5.75
Ilość ocen: 299

Oceń relację

Olga Mielnikiewicz

Przejechałam 5 tysięcy kilometrów, żeby zmierzyć się z wierchami centralnego Tian Shan.
Ja chcę na ledniki(1) – mówię do Maksa i Koli – moich kirgiskich przewodników. Marzy mi się podejście po olbrzymim lodowcu Engilczek w pobliże Khan-Tengri (6995 m n.p.m.). Moi towarzysze pochyleni nad mapą kręcą głowami. W ich oczach widzę powątpiewanie – że „baba”, że nie dam rady, że oprócz doświadczonych alpinistów nikt tam nie chodzi. Oni też. Nie mają podstawowego sprzętu: plecaka i dobrych butów. Nasz cały ekwipunek to mój jednoosobowy namiot, śpiwór, karimata i dwa pojemniki z gazem.


Dżeti Ogöz

W drodze kompromisu postanawiamy dwa dni spędzić w paśmie Terski Ala-Too, zdobyć przełęcz Teleti (3800 m, 1A) i podejść w pobliże Pik Karakoł (5218 m n.p.m.). Zdobycie drugiej przełęczy Ala Kël (3860 m) zależeć będzie od trudności trasy i naszej kondycji. Nauczona doświadczeniem sprzed paru dni (wędrowaliśmy po Wąwozie Grigoriewskim obciążeni zbędnym balastem: torbą na ramię Koli i dwoma wypchanymi reklamówkami) tym razem pakowanie biorę w swoje ręce. W 50-litrowy plecak muszą się zmieścić śpiwór, namiot, po 1 zmianie ubrania dla trzech osób i jedzenie. Absolutne minimum – krzyczę, widząc jak Kola próbuje przemycić klapki i trzeci sweter. W ostatniej chwili odrzucam gaz. Przecież tam jurta na jurcie - zapewniają chłopcy. Decydujemy się jedynie na kołdrę. Pod koniec sierpnia wysoko w górach temperatura może spaść nawet do zera, a oni nie mają śpiworów. Na bazarze kupujemy 20 kuksów (zupki chińskie w kirgiskim wydaniu) i butelkę wódki „Ruskaja”. Kuzyn Koli podwozi nas moskwiczem do słynnych czerwonych skał Dżeti Ogöz. Kierujemy się w stronę wąwozu rzeki Teleti. W tumanie kurzu dogania nas jeździec na koniu z luzakiem u boku. Prosi, żeby zostawić go w pierwszej napotkanej jurcie. Kola natychmiast dosiada konia. Dowiaduję się przy tym, że żaden normalny Kirgiz nie wędruje po górach z plecakiem. Kirgiz w górach nie zsiada z konia nawet na wysokości 3000 m. W górach Kirgiz bez konia jest jak bez ręki. Ja nie jestem Kirgizem, ignoruję więc zaproszenie na siodło. Po dwóch godzinach docieramy do pierwszej turbazy. Zasięgamy języka. Okazuje się, że do Teleti mamy jeszcze ok. czterech godzin marszu i dziś pewnie nie damy rady sforsować przełęczy. Trasa nie jest trudna, szlak biegnie wzdłuż górskiego potoku, wśród lasów.


lodowce Terski Ala Too

Kola nie może żyć bez „krepkiego cziornego czaju”(2) zatrzymujemy się zatem w każdej przydrożnej jurcie. Kirgiska gościnność przewyższa polską. Odmową zaproszenia na chleb i herbatę ryzykuje się obrazę gospodarzy. Stanowię swoistą sensację, więc zaproszeń nie brakuje. Dla nich to nie do pojęcia, że przejechałam sama szmat drogi, żeby pochodzić po górach. Gór u was nie ma? – pytają. Nie ma ledników - odpowiadam. Nauczyłam się już, że gość siada na centralnym miejscu, dostaje pierwszy oderwany z okrągłej lepioszki(3) kawałek chleba i pierwszą piałkę(4) herbaty. Kirgizi są bardzo ciekawi świata, wypytują o Polskę i narzekają na swój rząd. Dyskusje mogłyby trwać do rana, ale Maks kontroluje czas. Odwracamy piałki do góry dnem, to znak, że nasyciliśmy pragnienie i ruszamy dalej.

Do ostatniego czabana docieramy późnym popołudniem. Witający nas Urkun jest szczęśliwy. Wreszcie może się wygadać. Znudziły mu się już rozmowy z owcami i końmi, człowiek prawie tu nie zagląda. Upolował wczoraj borsuka i ma trochę ziemniaków. Maksowi świecą się oczy – będzie jedzenie. Zostajemy na noc. Ja postanawiam iść na mały rekonesans w stronę przełęczy. Biorę mapę, latarkę i aparat. Urkun ostrzega przed niedźwiedziem i proponuje mi swój scyzoryk. A więc miś będzie na śniadanie - rzucam na odchodne. Wracam po trzech godzinach zupełnie zdezorientowana. Wiedziałam, że o oznakowanych szlakach mogę tylko pomarzyć (z rzadka ułożone stożki kamieni spostrzegawczej osobie wyznaczą kierunek marszu), ale wierzyłam w mapy. Tym razem zawiodły. Nie wiem, która z dziesiątek wydeptanych przez pasące się bydło ścieżek jest szlakiem prowadzącym do Teleti, nie wiem już czy góra, na którą wspięłam się do połowy, to właśnie ta (przecież nie może być aż tak zawalona wielkimi głazami i porośnięta darniną po pas) i czy dobrze zrobiłam, przeprawiając się przez rzekę. Wracam podrapana, mokra i zła. Wiem jedno: muszę coś zjeść i iść spać.


lodowiec Dzetioguska stiena

Przyrządzony przez Maksa borsuk, myśliwskie opowieści Urkuna i „Ruskaja” poprawiają mi humor. Gawędzimy do północy. Wstaję ok. 6.00. Chcę rozpalić w piecyku skautowskim sposobem, ale nie udaje się ani od pierwszej, ani od ostatniej zapałki. Moja krzątanina budzi Urkuna. Wot tak nada – mówi i leje naftę na przygotowany prze mnie stosik gałązek – Wot cywilizacja. Około 10.00 docieramy do miejsca, które wczoraj wydawało mi się szczytem Teleti. Podejście nie wydaje się trudne. Obiad będziemy jedli już po drugiej stronie u następnego czabana - żartujemy, aby dodać sobie animuszu. Na lewo od Teleti widać spory jęzor topiącego się lodowca (z łoskotem wypływa z niego wartka rzeczka) i olbrzymie skały pokryte śniegiem. Może pójdziemy tędy – proponuję podekscytowana widokiem lednika. Patrzymy na Kolę, który niedawno przeszedł drugi zawał. Da radę. Głaza bojatsa, ruki dzielajut(5) – woła Maks i zaczynamy się wspinać. Szybko okazuje się, że pierwsze wrażenie było złudne i trasa jest trudna. Idziemy po osypujących się głazach, chwilami niemalże na kolanach, trzymając się rękami podłoża. Stromo i ślisko. Posuwamy się w ślimaczym tempie i robimy częste przystanki ze względu na Kolę, nikotynowy głód Maksa i ciężki plecak z przywiązaną pod spód kołdrą. Ostatnie parę kroków przebywamy w radosnym oczekiwaniu na kres mordęgi. Nasze rozczarowanie jest równie wielkie jak zachwyt nad pięknem i potęgą lodowych gór, skrzących się w słońcu na wyciągnięcie ręki. Po czterech godzinach ciężkiej wspinaczki oczom naszym ukazuje się bezkresna śnieżna równina. Czy to już szczyt? A gdzie zejście? Kola ma lekkie zawroty głowy i płytki oddech – źle znosi wysokość 4000 m. Jesteśmy głodni, spragnieni i zmęczeni. Żałuję, że zostawiliśmy gaz w Karakoł. Nie ma na czym roztopić śniegu. Maks chce jeść kuksy na sucho. Kola marzy o czarnej herbacie. Wygrzebuję z plecaka resztki cukru (mleko skondensowane w tubkach zjedliśmy na deser kilka dni temu). Chłopcy wylizują ostanie kryształki z torebki foliowej. Ja jem śnieg. Smakuje jak z „zielonej budki” - żartuję, aby rozładować napięcie. Przejście po lodowej pokrywie zajmuje nam trzy godziny. Idę z tyłu. Nie chcę żeby widzieli moje łzy wzruszenia. Wot moi ledniki - mogę powiedzieć z czystym sumieniem. Wyznaczamy sobie punkt na horyzoncie i powoli posuwamy się w jego kierunku, wmawiając sobie, że tam na pewno jest zejście. Okazuje się jednak, że dalej jest następna lodowa równina i jeszcze bardziej księżycowy krajobraz. Maks, który nie rozstawał się z plecakiem jest wyczerpany, więc dzielimy się bagażem. Ja biorę kołdrę, a Kola namiot. Przyśpieszamy kroku. Dostrzegam wąski potok wypływający z lodowca. Jeśli się go będziemy trzymać, zejdziemy w końcu dół. Kolejne dwie godziny to ostrożne stąpanie po olbrzymich głazach. Z kołdrą przewieszoną przez ramię jest to trudne. Świadomość, że z każdym krokiem jesteśmy niżej, dodaje nam sił, a ślady i odchody bydła otuchy i pewności, iż tam gdzie krowy tam ich pasterz, a gdzie pasterz tam chleb i herbata. Niestety tam gdzie krowy, tam też niezliczone ścieżki, z których każda zdaje się być szlakiem. Ta, którą idziemy, prowadzi nas w gąszcz kosodrzewiny. Za bardzo oddaliliśmy się od potoku i weszliśmy znów na skały. Tracimy orientację. Jedyna droga w dół to prawie pionowa skalna ściana, na szczęście porośnięta drzewami i krzakami. Musimy ryzykować zejście. Tu nie ma nawet jak rozbić namiotu i nie ma wody. Czepiając się gałęzi, pni drzew, i kęp trawy, bardziej zjeżdżamy niż schodzimy w dół. Ostatnie parę metrów niemalże się czołgamy. Jest mi niedobrze, czuję ból w biodrach, nie mogę opanować drżenia łydek, ale widok jurty mobilizuje organizm do ostatniego wysiłku. Mam za sobą 13 godzin marszu bez jedzenia i picia, a mimo to nie mogę nic przełknąć. Parę łyków herbaty i kumysu, kęs chleba ze śmietaną kończy się strajkiem żołądka. W jurcie nie ma miejsca dla trzech dodatkowych osób. Śpimy w dziurawym namiocie z brezentu. Rano przy śniadaniu Kola pyta, co postanowiłam. Wracamy - mówię i widzę, jak poprawiają się im humory. W południe docieramy do turbazy Ala –Too. Okazuje się, że strażnik rezerwatu to znajomy Koli. W ten sposób oszczędzam 250 somów (koszt wstępu do parku dla cudzoziemców). Obowiązkowa wizyta w jurcie przeciąga się do wieczora.

Do Karakoł docieramy w nocy, po pięciu godzinach marszu. Zasypiam z uczuciem spełnionego marzenia - chodziłam po lodowcu.

Pierwsze słowa po przebudzeniu brzmią: Ja chce znowu na ledniki. Ty fanatyczko – odpowiada Maks i proponuje lodowce w paśmie Tałaski Ala-Too.

------------
1 - Lodowce.
2 - Czarnej, mocnej herbaty.
3 - Kirgiski okrągły chleb.
4 - Czarka na herbatę bez uszka.
5 - Oczy się boją, ręce robią – kirgiskie przysłowie

Relacja zajęła II miejsce w "Konkursie górskim" zorganizowanym przez Wydawnictwo Bezdroża, magazyn "Góry" i firmę Marabut - czerwiec 2003