ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Thailand 2011 Andaman Cost Photoexploration

Autor: Dominik Hamala
Data dodania do serwisu: 2012-01-23
Średnia ocena: 7.75
Ilość ocen: 12

Oceń relację


Gdyby tak zagrać w skojarzenia do hasła „Tajlandia”, większość powiedziałaby: świątynie, egzotyka, seks-turystyka, rajskie plaże i tym samym strzeliłaby w dziesiątkę… no może w dziewiątkę. Spójrzmy na Tajlandię przez pryzmat naszej wyprawy. 
 

 


Bangkok

Bangkok oszołomił nas już z lotu ptaka. Obserwowany w nocy przez okna samolotu, przypominał świecący układ scalony. Na ziemi zrobił zresztą nie mniejsze wrażenie.  Już pierwsze zderzenie z powietrzem w Bangkoku, zaraz po wyjściu za drzwi klimatyzowanego lotniska Suvarnabhumi, potwierdziło, że Bankgkok nie bez przyczyny uznawany jest za najgorętszą metropolię świata. Początkowo oddech wydawał się ciężki, jednak szybko można było się przyzwyczaić. Tak jak powietrze tak i czar tego miasta zapiera dech. 

Nie sposób jednak krótko nie wspomnieć o przygodach  które „na dobry początek” zaserwował nam Bangkok. Tak jak doradził nam nasz kolega podróżnik, przebywający obecnie w Tajlandii, najlepszym sposobem żeby sprawnie przedostać się z lotniska do centrum, jest skorzystanie z taksówki. Razem z tą poradą dostaliśmy także ostrzeżenie: „nie dajcie się naciągnąć,  kurs powinien Was wynieść na czwórkę >>tyle i tyle<<<, jeśli każą  płacić więcej, to znaczy że was wkręcają,  targujcie się”. Zadowoleni, będąc na miejscu, postanowiliśmy się zastosować do tej porady. Cena za kurs, którą oferowali taksówkarze korporacyjnych firm przechwytujący turystów już od schodów lotniska, była większa o jakieś 200 Bth od tej, która zgodnie z otrzymaną poradą brzmiała nam w głowach jak mantra. Zostawiliśmy więc plecaki w przechowalni na lotnisku i odeszliśmy kilkanaście metrów od  ciągów korporacyjnych taksówek w poszukiwaniu tańszego kursu. Szybko i sprawnie znaleźliśmy przewoźnika który bez problemu zgodził się przewieźć nas za zaoferowaną przez nas cenę. Och, jaka rozpierała nas duma, że „my tu w Bangkoku nie daliśmy się naciągnąć”. W towarzystwie tajskiego kierowcy i, nie wiedzieć czemu, jeszcze jednego Taja który „na czwartego” usiadł obok nas z tyłu samochodu ruszyliśmy szczęśliwie, jak mogło się wydawać, aby zobaczyć wielki azjatycki świat. 
Czas grał dla nas wielką rolę -  w Bangkoku wylądowaliśmy około piątej nad ranem a już około 18stej mieliśmy następny lot na Phuket.  Na samo zwiedzanie, po odjęciu czasu na dojazd powrotny na lotnisko i odprawę mieliśmy ok. 8 godzin. 

Po kilku minutach trasy, kierowca zjechał na podejrzanie wyglądającą opuszczoną stację benzynową, wyszedł razem ze swoim kompanem i kazał nam czekać. Widok zza okna samochodu nie należał do najpiękniejszych – stara opuszczona stacja, bezpańskie psy i blady świt. Po chwili kierowca wrócił z kartką w ręku i kazał ją  podpisać siedzącemu z przodu samochodu Dominikowi. W głowach od razu zaświeciła nam się lampka „uwaga”. I słusznie. Dominik przeanalizował treść kartki, i jak się okazało, kierowca chciał zapłaty od każdego z nas osobna takiej kwoty, jaką ustaliśmy za przejazd ogółem dla całej czwórki.  Podpis dodatkowo zobowiązywał do uiszczenia opłaty za autostradę (którą wcale nie musieliśmy jechać),  jakichś sztucznie wymyślonych dodatkowych kosztów, w tym podatków.  Witaj kraju uśmiechu! Miejsce i okoliczności nie stanowiły najlepszego początku wyprawy. Taj nie dawał za wygraną, a na naszą odpowiedź, że niczego nie podpiszemy, przejawiał ataki histerii.  Ostatecznie pozwolił nam wysiąść. Trochę przerażeni, udaliśmy się w kierunku głównej ulicy, żeby złapać inną taksówkę. Szybko zatrzymały się trzy,  jedna za drugą. Pędem udaliśmy się w kierunku pierwszej gdzie uśmiechnięty Taj zapraszał nas z całą swą serdecznością trzymając na kolanach jakiś worek z białym proszkiem. Szczerze mówiąc nikt z nas nie miał ochoty wnikać czy zawartość stanowi mąka, narkotyki czy cokolwiek innego. Po dopiero co przeżytych przygodach nie mieliśmy ochoty na dodatkowe atrakcje. Szybko przeszliśmy do taksówki stojącej dalej, w której siedzący  kierowca sprawiał wrażenie zaufanego. Zapytany czy mówi po angielsku, ochoczo odpowiedział „Yes!”. Odetchnęliśmy więc z ulgą i licząc na koniec tego typu przygód, ruszyliśmy z nim w drogę. Jazdę samochodem prowadzonym przez Taja, bez wątpienia można zaliczyć do atrakcji i uznać za wartą przeżycia. Kiedy nad głową dyndają święte figurki,  z głośników wydobywa się rytmiczna muzyka a samochody mijają się jak w grze używając klaksonów tylko po to by poinformować: „Uwaga jadę ekstremalnie!”, można odczuć że jest się gdzieś daleko od Europy. Po kilkunastu minutach drogi postanowiliśmy zapytać kierowcy jak długo trwać będzie kurs. Otrzymaliśmy odpowiedź: „Yes!”. Wszystko było jasne – na komunikację z kierowcą nie można było liczyć, jak się później okazało na znajomość mapy też nie bardzo. Od początku chcieliśmy dotrzeć pod Democracy Monument… tymczasem taksówkarz wysadził nas pod Victory Monument. Nazwa co prawda zbliżona, ale odległość od centrum niestety nie. Wysiedliśmy licząc na to, że jesteśmy na miejscu. Analiza mapy pokazała jednak co innego - do celu brakowało jeszcze … około 6 km! Ograniczeni czasem, doświadczeni dziwnymi sytuacjami od samego początku czuliśmy, że ta wyprawa będzie wyjątkowa. Postanowiliśmy jednak nie korzystać z dalszych usług przewoźników i ruszyliśmy pieszo. Los wynagrodził nam dotychczasowe przejścia. Dzięki pieszej wędrówce przez obrzeża miasta, mogliśmy zobaczyć chodzące po chodniku warany (wielkie jaszczury, które hodowane były w fosie okalającej jedną z  królewskich rezydencji, a oswojone z widokiem ludzi wychodziły na chodnik robiąc piorunujące wrażenie), mnichów buddyjskich i odbywające się akurat zawody sportowe. 
 

 
To co kojarzy nam się z Tajlandią po tym spacerze, to zwyczaj, że w Tajlandii czymś zupełnie normalnym jest jedzenie na ulicach. Dosłownie -  Tajowie siedzieli na chodnikach spożywając ciepłe posiłki,  a wokół unosił się zapach aromatycznych potraw. 
 
 
Nie brakowało ulicznych stoisk z żywnością, której ceny były rewelacyjne a smaki hmmm - o smakach będzie jeszcze mowa. 
 

Długi marsz, zostawił w naszych głowach piękny obraz Bangkoku, a samo centrum miasta zrobiło piorunujące wrażenie. Łodzią dopłynęliśmy między innymi do marketu na wodzie. To niesamowite, że Tajowie na swoich łódkach organizują sklepy i podpływając do łodzi turystów, oferują różnorodne towary  – od żywności po pamiątki. Godnym polecenia jest też przejście przez targ amuletów, gdzie można znaleźć dosłownie wszystko.
 
 
Zwiedzanie Bangkoku jest niesamowite. Można zachwycić się niebiańskim smakiem egzotycznych owoców oferowanych w przyulicznych stoiskach. Oczarowuje widok świątyń, wszędzie obecnych obrazów króla i królowej, odpoczywających w hamakach na tętniących życiem ulicach miasta Tajów, turkoczących tuk-tuków. Całość powoduje, że zmysły łakną Bangkok, a zwiedzający go zdają się zapominać o wysokiej temperaturze i duchocie tego miejsca. Chętnie zostalibyśmy w Bankgoku jeszcze dłużej, szczególnie po to by móc zwiedzić tamtejsze świątynie, jednak musieliśmy realizować założenia planu wyprawy, a godzina wylotu do Phuket zbliżała się nieubłagalnie.
 

 
Phuket
 
Późnym wieczorem (ok. 22.00/23.00 tamtego czasu) dotarliśmy do Phuket. Z lotniska wraz z nowo poznaną parą z Danii, przedostaliśmy się do miejsca gdzie planowaliśmy spędzić noc. Środek transportu którym się przemieściliśmy, niczym nie przypominał taksówek z Bangkoku. O tej porze, do centrum miasta jeździły bowiem tylko firmy przewoźnicze dysponujące siedmioosobowymi komfortowymi samochodami, wyposażonymi w luksusowe siedzenia. Ten fragment podróży rekompensował nam poranne doznania i koił zmęczenie. Marzyliśmy o tym, aby po ok. trzynastu godzinach spędzonych w samolotach, czekaniu na lotniskach i zwiedzaniu Bangkoku, móc wyspać się w jakimś przytulnym miejscu. Mieliśmy dokładne dane naszego punktu destynacji tj. hostelu w którym nasz książkowy przewodnik polecał spędzić noc, reklamując bardzo dobre warunki za niską cenę. Reklamował chyba aż za bardzo, bo mimo tego, że byliśmy w Tajlandii poza sezonem turystycznym, w hostelu nie było już miejsc. Właściciel polecił nam jednak zaprzyjaźniony hostel położony kilka przecznic dalej. Przywitani przez przesympatyczną aczkolwiek zaspaną Tajkę, dostaliśmy klucze i stanęliśmy przez naszymi pokojami. Zakwaterowanie przypominało to w którym Richard (grany przez Leonardo Di Caprio ) w „Niebiańskiej plaży” spędził swoją pierwszą noc. My tuż przed wyjazdem, urządziliśmy sobie wieczór filmowy i oglądnęliśmy „The Beach” by wczuć się w klimat Tajlandii, skojarzenie było więc szybkie. Obskurne okiennice z zakurzonymi moskitierami, jeden zardzewiały wieszak na ubrania, straszna łazienka, a na ścianie mały przyjaciel gekon – to taki przybliżony obraz. Można było dostrzec, że właściciele hostelu starali się uczynić z niego obiekt przyjazny turystom, ale czasem samo pomalowanie ścian na różne kolory nie wystarczy.
 
 

Zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy w poszukiwaniu sklepu aby kupić przynajmniej coś do picia. Po drodze dopadł nas rzęsisty monsunowy deszcz. To akurat, w Tajlandii, jest bardzo przyjemne. Temperatura jest na tyle wysoka, że trwające od kilku do kilkunastu minut opady nie stanowią problemu. Tyle tylko,  że wtedy w Phuket, w środku nocy, mając w głowach wygląd pomieszczeń w których mieliśmy spędzić pierwszą noc, byliśmy delikatnie przerażeni. Na szczęście poranek pokazał, że to co w nocy przerażało, nad ranem okazało się wcale nie być takie straszne. Poranek nie odmienił co prawda standardu pomieszczeń które wynajęliśmy, ale zmienił nasze spojrzenie na rzeczywistość. Wykąpani i wyspani, zjedliśmy śniadanie przygotowane przez młode, sympatyczne Tajki prowadzące hostel, z którymi się zaprzyjaźniliśmy. Dzięki nim wiedzieliśmy od razu gdzie warto się udać, a na co nie warto tracić czasu. To one sprawnie a  przede wszystkim po tajsku, telefonicznie zamawiały dla nas bilety wstępu w miejsca gdzie potrzebowaliśmy rezerwacji. Jednym z takich była np. polecana przez większość przewodników wyprawa po dżungli, trekking przy wodospadach i zwiedzanie plantacji kauczuku. Niestety, w większości z tych miejsc spotkaliśmy się z nadmierną komercją i zdecydowanie nie tym, czego oczekiwaliśmy.
 

Wybraliśmy się też na Hat Kata gdzie zaserwowaliśmy sobie 2 godziny relaksu na plaży i szaleństw w andamańskich falach. Po powrocie zrobiliśmy szybki rekonesans po Phuket, który łącznie z poradami znajomych Tajek pozwolił nam zlokalizować fantastyczne miejsca. Piorunujące wrażenie robił artysta, którego można było obserwować przez wychodzące na ulice wrota  ciągle otwartej  pracowni. Tworzył bez przerwy i mieliśmy wrażenie, że nigdy nie śpi. Natrafiliśmy też na małe rewelacyjne restauracyjki i upodobaliśmy sobie kilka ulicznych stoisk z jedzeniem. 
 
 
W Tajlandii ilość takich stoisk przeobraża spacer w kulinarną wycieczkę. Wszędzie roi się od budek z grillem gdzie serwowane są szaszłyki z durianem, ryż i kurczak w wielu odmianach. Dla amatorów słodkości tajska kuchnia serwuje coś wyjątkowego – banany w cieście naleśnikowym. Ciężko ominąć tamtejsze stoiska, tym bardziej że można zjeść już za kilkanaście bathów (10 bath= ok. 1,20 zł). Tajska kuchnia jest kusząca i aromatyczna - bazuje głównie na ryżu oraz jajach a przy większości potraw można wybrać rodzaj mięsa (najczęściej spośród kurczaka, wieprzowiny i owoców morza). Jedzenie jest pyszne ale nieco trudno jest przyzwyczaić się do słodkiego smaku niektórych potraw, że o pikantności nie wspomnimy. Jako ciekawostkę można podać, że  Tajowie do spożywania posiłków, używają widelca i łyżki. Jako Europejczycy, z uwagi na kuchnię włoską, byliśmy przyzwyczajeni do jedzenia w ten sposób co najwyżej makaronów, nie zaś zup z mięsem czy warzywami. Początkowo wydaje się to więc dziwne, ale z czasem można przywyknąć i bardzo  polubić ten sposób. 
 

Zachwycały nas też środki komunikacji. Przede wszystkim tzw. songthaew, czyli półciężarówka z dwoma rzędami siedzeń, gdzie  ilość przewożonych osób jest nieograniczona i najlepiej można to wyrazić wzorem - im większa masa załadunku tym wolniejszy czas przejazdu.
 
 
 
Czuliśmy się niesamowicie siedząc w tych pędzących pojazdach, gdy przez „okna” można obserwować dżunglę. Oprócz tego w tamtejszy krajobraz pięknie wpisują się też tuk tuki czyli trójkołowe riksze nadające tajskim miejscowościom wyjątkowego charakteru. 
 

W Phuket nauczyliśmy się odczuwać Tajlandię. Poznawaliśmy mentalność jej mieszkańców, zwyczaje, smaki i nazwy. Mieliśmy już spory bagaż doświadczeń, w związku z czym ruszyliśmy dalej.
 

 
Phnag-ngha 

Phnag-ngha przywołuje nam na myśl ciepłe wspomnienia. To bardzo „tajska” miejscowość, w tym sensie, że nie zastaliśmy tam żadnych innych turystów. Niewielka, z jedną główną ulicą, za to całym mnóstwem zakładów fryzjerskich. Zaprzyjaźniliśmy się z pewną tajską rodziną  prowadzącą małą restauracyjkę o nazwie „KhuKhu” na przeciw hostelu w którym nocowaliśmy. Nasza rówieśniczka pełniąc w KhuKhu role kelnerki, odnajdywała w słowniku tajsko angielskim poszczególne wyrazy i fundowała nam prawdziwą szkołę tajskiego. 
 

Kolejnego dnia wyruszyliśmy zwiedzić park morski Phnang Ngha w skład którego wchodzi między innymi słynna wyspa Jamesa Bonda.  Songtahew wysadził nas w dźwięcznie brzmiącej miejscowości Tadaam. Tam też mieliśmy okazję pierwszy raz zaobserwować wolnożyjące małpy, pilnie obserwujące nas zza drzew. Wiedzieliśmy, że można opłynąć park morski „na własną rękę” pod warunkiem, że zna się Taja który ma własną łódkę. Byliśmy niechętnie nastawieni do zwiedzania czegokolwiek w ramach komercyjnych, zorganizowanych grup. Postanowiliśmy więc ruszyć do wioski rybackiej i zapytać o zorganizowanie takiego minirejsu tylko dla nas. Wioska do której dotarliśmy była jednym z najpiękniejszych miejsc jakie odwiedziliśmy w Tajlandii. Sprawiała wrażenie jakby życie w niej płynęło pięć razy wolniej. Ani jednego turysty. W zasadzie nie widzieliśmy, czy to my bardziej baliśmy się zastanej tam dzikości, czy to Tajowie byli bardziej zdziwieni naszą obecnością. Udało nam się jednak znaleźć chłopaka który znał kilka słów po angielsku. Wytłumaczyliśmy mu o co nam chodzi a on kazał zaczekać. Po chwili przyszedł do nas razem z uśmiechniętym rybakiem, z którym umówiliśmy się na indywidualną wycieczkę. Cena jaką ustaliliśmy była o połowę niższa niż ta oferowana przez organizatorów komercyjnych wycieczek. Co więcej na łódce byliśmy tylko my we czwórkę i nasz przewodnik rybak, dzięki czemu mieliśmy swobodę w robieniu zdjęć i kręceniu filmu. Taj natomiast  był zachwycony i sprawiał wrażenie jakbyśmy spadli mu z nieba. Dla niego suma którą ustaliliśmy była bardzo korzystna. Zachwyceni płynęliśmy wśród zapierających dech w piersiach widoków. Nasz przewodnik zatrzymywał się przy każdej słynnej formie skalnej, po czym  podchodził do nas i pokazywał na naszej ulotce przy której atrakcji aktualnie się znajdywaliśmy. Co więcej przystawał dla nas także w miejscach znanych tylko mieszkańcom wioski i namawiał nas do wyskakiwania z łódki, żebyśmy mogli popływać. Było niesamowicie. 
 

Wieczorem, pełni wrażeń wróciliśmy po bagaże do Phang – Ngha. Tam szybko zjedliśmy wspólny posiłek w zaprzyjaźnionym KhuKhu, gdzie na pożegnanie przygotowano nam pyszne panierowane warzywa.  Zaraz po tym udaliśmy się na dworzec autobusowy w oczekiwaniu na autobus do Krabi.
 

 
Krabi
 
Sam przejazd autobusem do Krabi był już atrakcją. Tamtejsze autobusy wyglądają bowiem jakby przeniesione z bajek Walta Disneya, a to głównie za sprawą umieszczonych w oknach niebieskich bądź różowych, falowanych zasłonek. Szokiem dla nas było to, że podczas trwającej około 2 godzin trasy, przez autobus przechodziły „stewardessy” oferujące zakup przekąsek i napojów. Polska jest pod tym względem w tyle. Plan na tamtejszy wieczór był dość napięty. Musieliśmy dostać się do Krabi a stamtąd znaleźć jakiś wieczorny środek komunikacji do Ao Nang. Autobus którym jechaliśmy okazał się nie być bezpośrednim do Krabi, kierowca wysadził nas jednak najbliżej Krabi na ile tylko było to możliwe. Stamtąd udało nam się złapać stopa do Krabi – jechaliśmy wielkim pick-upem z przesympatyczną kobietą która podrzuciła nas do samego centrum. Tutaj szczęście do komunikacji zdawało się nas stopniowo opuszczać.  Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że jest już zbyt późno na złapanie Songthaewa. Z każdym kwadransem wizja dotarcia do Ao Nang jeszcze tej samej nocy, odsuwała się wbrew założeniom naszego planu. Jeszcze przez około godzinę koczowaliśmy przy głównej ulicy licząc na jakiś przejeżdżający Songhtaew, jednak bezskutecznie. 
 
 
Wtedy właśnie podszedł do nas pewien Taj i zaoferował pomoc. Zadzwonił do znajomego i obiecał kurs do Ao Nang. Początkowo byliśmy zachwyceni. Po kilkunastu minutach nadjechał rozwalający się sedan.  Jadąc rozklekotanym autem z milczącym Tajem, nie znając okolicy, widząc po obu stronach ulicy jedynie dżunglę, każdy z nas czuł się niepewnie i gdzieś w podświadomości snuł czarne wizje. Noc i zmęczenie zaczęły robić swoje. Po około pół godziny, wynurzyły się światła miasta i okazało się że strach ma wielkie oczy. Dotarliśmy. Szybko udało nam się zlokalizować i zarezerwować noclegi w polecanym hostelu. Komfort był niesamowity, a cena bardzo niska. Uradowani padliśmy na wielkie łóżka. 
 

 
Ao Nang
 
Ao Nang postanowiliśmy uczynić bazą wypadową z której zamierzaliśmy realizować kolejne punkty przewidziane planem wyprawy. Niezwykła lokalizacja hostelu, którą dostrzegliśmy dopiero po przebudzeniu, była dla nas pierwszą z rajskich przyjemności. Trudno opisać widok, gdy odsuwa się zasłony pokoju a za oknem widać palmy kokosowe, egzotyczne ptaki  i niebieskie morze. Dla niskich cen jakie płaci się za tego typu luksus warto jechać do Tajlandii, szczególnie poza sezonem turystycznym. Tym bardziej dlatego, że jak się później okazało, to był dopiero przedsmak raju.  
 
 
W Ao Nang, z uwagi na to, że jest to turystyczna miejscowość, na jaw wychodziły inne aspekty tajskiej rzeczywistości. Rozwinięta prostytucja i wszędzie obecni Kathoey tworzyli nieznany mam dotąd obraz tego kraju. Kathoey to mężczyźni, którzy ukrywają swoją męskość pod warstwą makijażu i kobiecego seksapilu. Są więc niejako przedstawicielami trzeciej płci w Tajlandii. Uprawiają kobiece zawody - kelnerek, masażystek, prostytutek, biorą też udział w przedstawieniach. 
 
Tajlandię niewątpliwie można nazwać krajem kontrastów. Z jednej strony, na każdym kroku można spotkać posągi buddy stanowiące wyraz głębokiej wiary umieszczane od wnętrz samochodów po domostwa. Do tego wszechobecne obrazy króla i królowej będące wyrazem szacunku jakim Tajowie darzą królewską parę, stanowią ozdobę większości pomieszczeń i ulic. Z drugiej strony wizytówką Tajlandii jest prostytucja i seks turystyka. Wydaje się, że pikanteria ze słodkością miesza się już w tajskich potrawach i rozpościera na pozostałe aspekty tajskiej rzeczywistości.
 
Nasz plan wyprawy obejmował dotarcie do Tha Pom (na północ od Ao Nang)  i Klong Tom (na południowy wschód  od Ao Nang). Ponieważ nie było możliwości przedostania się w te miejsca środkami lokalnej komunikacji, postanowiliśmy wypożyczyć skutery i ruszyć tam „na własną rękę”.  Oznaczało to przejechanie ok. 250 km na „odkurzaczach”. Wypożyczone motorki, choć nie do końca wygodne na tak długi odcinek, wiernie posłużyły nam do pokonania naszej trasy. A było warto. 
 

 
Podróż do Tha Pom była niesamowita. Jechaliśmy drogą utworzoną pośrodku dżungli. W trakcie tej wyprawy, zatrzymaliśmy się też w małym barze Tajów, by skosztować duriana – uwielbianego przez Tajów owocu o kolczastej skorupie. Mimo że tak wielbiony w Tajladnii, nam jego smak na długo pozostanie w pamięci jako jedno z gorszych doświadczeń tej wyprawy. 
 
Dotarcie do Tha Pom było za to rajem dla oczu i duszy, tam bowiem mieszczą się niesamowite lasy namorzynowe. To co wyjątkowe, to fakt, że rosną one w krystalicznej, błękitnej wodzie przez co wyglądają  bardziej jak wizualizacja komputerowa niż rzeczywisty krajobraz. 
 
 
Nie mniej piękne okazało się Khlong Tom - często odwiedzane przez Tajów miejsce relaksu, gdzie można odpocząć w gorącej źródlanej wodzie stojącej w wyżłobionych przez matkę naturę kraterach.
 

Wyprawa na skuterach nie była jednak pozbawiona niezbyt miłej przygody w drodze powrotnej. Musieliśmy spieszyć się aby wrócić przed nocą do Ao Nang, bo jazda po ciemku na motorkach w Tajlandii nie należy do najłatwiejszych i najbezpieczniejszych. Niestety w drodze powrotnej, przez nieuwagę, odłączyliśmy się od siebie (jechaliśmy dwoma skuterami, po 2 osoby) i pechowo nie mieliśmy aktywnych sieci w telefonach. Przeżyliśmy chwile grozy. Na szczęście okazało się, że mimo braku możliwości skontaktowania się, podjęliśmy tę samą decyzję o powrocie do Ao Nang dzięki czemu udało nam się spotkać na miejscu. 
 
 
W Ao Nang spędziliśmy łącznie 3 noce, a pobyt tam obfitował w świetne przygody. Grillowaliśmy z Tajem na jego ulicznym stoisku z jedzeniem, spędzaliśmy wieczory z Tajkami które były właścicielkami małej knajpki. Właściciel hostelu snuł nam opowieści o swojej córce, rzekomo słynnej aktorce, która otrzymała miliony Bathów za sesję zdjęciową na słynnej plaży Maya Bay.  Nie wnikając w prawdziwość tych historii, trzeba przyznać, że był to niezwykle zabawny człowiek z którym miło gawędziło się w ciepłe wieczory. Przypadkowo spotkaliśmy go nawet podczas wspomnianego już pobytu w Khlong Thom. Mieliśmy dużą radość z poznawania tego kraju w taki sposób. 
 
 

 
Railey 
Ostatni dzień  w Ao Nang i zarazem ostatni dzień wyprawy na stałym lądzie, postanowiliśmy spędzić na Railey, którą można by okrzyknąć mianem wyspy Rastafarian. To co nas tam urzekło, to istnie filmowa dzikość. Czarujące i niezwykle piękne miejsce. Plaża umiejscowiona jest na cyplu stałego lądu, ale z uwagi na to, że jest otoczona skałami, można się do niej dostać wyłącznie za pomocą łodzi.  
 
 
Dopłynęliśmy tam dzięki rua haang yao  (z ang. zwane longtail boat) czyli smukłą łodzią z długim ogonem. Do ich dziobów Tajowie przyczepiają kolorowe szarfy. Łódki te stanowią nieodłączną część tajskiego krajobrazu a falujące na morzu w połączeniu z rajsko lazurową bądź szmaragdową wodą wyglądają naprawdę bajkowo. Co ciekawe, z uwagi na odpływy, aby z powrotem dostać się na łódkę trzeba przejść kilkadziesiąt metrów w głąb morza, gdzie czeka „logtail boatowa taksówka”. 
 
 
Do Ao Nang na noc wróciliśmy już busem. Podróż upłynęła nam miło, bo w towarzystwie sympatycznej amerykanki, z którą wymienialiśmy się opowieściami z podróży. Nad ranem z Ao Nang promem wyruszyliśmy do rajskiej wizytówki Tajlandii tj. na wyspę Phi Phi.
 

 
Phi Phi 

Po dopłynięciu do Phi Phi, pierwszą czynnością jest przejście przez punkt rejestracyjny, gdzie trzeba uiścić opłatę od wywozu śmieci z wyspy. Później pośrednicy poszczególnych resortów oferują darmowy transport longtail boatem. Jest to marketingowy zabieg, mający skłonić turystów do noclegu w kwaterach danego resortu. 

Phi Phi jest urzekające i naprawdę można tam poczuć się jak w raju. Płynąc łódką wokół pięknie ukształtowanych formacji skalnych,  po wodzie o kolorystyce przechodzącej od szmaragdu do lazuru, która z kolei na wyspach łączy się z przypominającym mąkę białym piaskiem, ma się wrażenie, że w jednym miejscu skumulowane jest zbyt wiele piękna. 
 
 
Tajowie dodatkowo wzbogacają to wrażenie, dostosowując wygląd wysp do oczekiwań turystów. Wyrazem tego są wiszące na plażach hamaki z lian czy też idealnie wkomponowane w ramy dżungli domki dla turystów. W takich kwaterach prysznic zlokalizowany jest wśród bambusowych pali a podnosząc głowę do góry widzi się palmy, liany i całą resztę dzikiej roślinności. Łóżka w domkach otoczone są moskitierami sprawiającymi wrażenie ozdobnych baldachimów, lampy wykonane są z kokosa, wszystko wygląda niesamowicie. Na wyspach takich jak Phi Phi dzikość dżungli i bliskość morza połączona jest z nowoczesnością i zaspakajającymi wymagania dzisiejszej turystyki udogodnieniami. Wszystko jednak tworzy bardzo smaczną kompozycję, w której dopracowany jest każdy szczegół.
 

 
Okoliczne wyspy. 
 
Phi Phi, podobnie jak Ao Nang, też uczyniliśmy punktem wypadowym. W drugi dzień pobytu na Phi Phi, łódką prowadzoną przez Taja, wybraliśmy się zwiedzać okoliczne wyspy. Wyruszyliśmy m.in. na Bamboo, Yao Yai, Khai Nai. Dotarcie na Maya Bay musieliśmy odłożyć na następny dzień – monsun wzburzył morze na tyle, że prowadzący łódkę Taj postanowił zawrócić. Doznania były więc dodatkowo „wzbogacone” przez atrakcje wynikające z natury. Fale kołysały nas niemiłosiernie co niestety, po powrocie zaowocowało nawet chorobą morską.
 
 
Pobyt na Maya Bay, zrealizowany następnego dnia, trochę nas rozczarował. Po rajskich widokach znanych z „Niebiańskiej plaży” nie było śladu. Była za to sterta śmieci pozostawiona przez turystów. Za to inne zatoczki wyspy zapierały dech i stanowiły idealne miejsce na snorkling.

To co jeszcze interesujące i zaobserwowane przez nas na Koh Phi Phi to przystosowanie się Tajów do ciągłych przypływów i odpływów. Dla przykładu każdego dnia przy zachodzącym słońcu Tajowie grali w piłkę nożną. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że za boisko służyła im „poodpływowa” plaża. Tajowie szybko sprzątali plażę z wyrzuconych przez morze śmieci, wbijali w piasek bramki i widowisko gotowe! Kilka godzin później było już po wszystkim bo pole do gry zalewało morze. I tak codziennie.  
 
 
 
Ko Phi Phi i organizowane stamtąd wypady były ostatnim etapem naszej przygody. Wyspa pożegnała nas najlepszą pogodą z całego czasu trwania wyprawy. Dzięki temu mogliśmy złapać ostatnie promienie tajskiego słońca w trakcie ok. 1,5 godzinnego rejsu promem na Phuket. Tam odwiedziliśmy jeszcze znajome Tajki z hostelu który w pierwszym dniu pobytu w Tajlandii wydawał nam się być tak przerażający. Zjedliśmy ostatnie tajskie danie w znanej nam knajpce i ruszyliśmy w kierunku lotniska. Stamtąd już do domu. 
 
Wyprawa do Tajlandii była na tyle udana, że na pewno jeszcze kiedyś tam powrócimy. Wielość wrażeń jaką nam zapewniła, świadczy tylko o tym jak barwny i pasjonujący jest ten skrawek globu. Zarówno mentalność ludzi jak i roślinność, zwyczaje, krajobrazy dają niewyczerpalną ilość tematów do fotografowania i opisywania. Eksploracja Tajlandii a konkretnie jej Wybrzeża Andamańskiego podsyciła tylko naszą podróżniczą pasję. Zaraz po przyjeździe zaczęliśmy planować kolejną podróż tym razem, dla kontrastu,  w dużo bardziej chłodne rejony. Kontrasty dają bowiem dobry efekt, a Tajlandia jest tego najlepszym przykładem.
 
 
Więcej o wyprawie przeczytasz na jej stronie internetowej.