ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Taniec Słońca - autostopem przez Amerykę

Autor: Bartłomiej Bekas
Data dodania do serwisu: 2002-11-15
Relacja obejmuje następujące kraje: USA
Średnia ocena: 4.54
Ilość ocen: 160

Oceń relację

Do Stanów Zjednoczonych wybrałem się jesienią ubiegłego roku. Przez siedem miesięcy mieszkałem w Nowym Yorku. Pracowałem tam w przytułku dla osób chorych psychicznie - jako pomocnik kucharza. Po zaoszczędeniu pewnej ilości pieniędzy, zdecydowałem się wyruszyć w podróż przez Amerykę. Celem było dotarcie do rezerwatu Rosebud - Indian Dakotów. Znałem to miejsce z kilku książek.

Autobusem linii Greyhound dojechałem do Sioux Falls, niewielkiego miasteczka w Południowej Dakocie. Bilet, ważny przez cały miesiąc, kosztował mnie 370 dolarów. W Sioux Falls nocowałem w kościelnej noclegowni. Podobne schroniska, prowadzone przez różne związki wyznaniowe, są bardzo popularne wśród podróżnych nie dysponujących zbyt dużą ilością gotówki. Można tam spotkać wielu ciekawych ludzi, "żyjących w drodze", jakby wyjętych z powieści Kerouac`a - jednego z prekursorów ruchu bitników. Spotkałem tam m.in. Stuarta, który spędził kilka lat w Hong Kongu, pracując jako dziennikarz. Później mieszkał na Tasmanii, a potem w środkowych Stanach pracował jako wolontariusz - pomagał ludziom poszkodowanym przez tornado. W schronisku mieszkał też Tony, autor broszurki "Jak żyć w San Francisco bez pieniędzy".

Z miasteczka Sioux Falls autostopem dotarłem do Pierre, stolicy stanu. Podróżowanie "na łepka" w Południowej Dakocie jest dozwolone, znajomi odradzali mi jednak taką formę podróżowania, ze względu na krążące opowieści o licznych psychopatach, których można spotkać w drodze. Koleżanka mówiła mi m.in. o swojej znajomej, zamordowanej przez kierowcę, który zgodził się ją podwieźć.

Mnie jednak nic złego się nie stało, co więcej spotkałem życzliwych ludzi. Niektórzy z nich zbaczali z drogi nawet kilkanaście mil, byle zawieźć mnie jak najbliżej celu. Jednym z kierowców był mężczyzna z Nebraski, wracający ze zlotu harleyowców,odbywającego się co roku w Sturgis. W 1998 r. do tego niewielkiego miasteczka zjechało około 400 tys. motocyklistów.

Jadąc samochodem obserwowałem ciągnącą się aż po horyzont prerię. Na pagórkowatym terenie falowały łany traw, a gnieniegdzie było widać pojedyncze drzewa. W ten sposób dojechałem aż do ganic rezerwatu. Składało się na niego kilka osad, zabudowanych czymś w rodzaju domków campingowych. Do niedawna stały w tym miejscu sklecone z byle czego chatki. Rząd USA postanowił rozebrać je i zastąpić budynkami nieco trwalszymi, nadal jednak pozbawionymi elementarnych wygód, takich jak elektryczność czy bieżąca woda.

Rezerwaty Indian to niewielkie skrawki ziemi, do których rdzenni mieszkańcy kontynentu zostali zepchnięci w wyniku długotrwałych wojen toczonych w ubiegłym stuleciu z białymi najeźcami. Indianie, oderwani od dotychczasowego stylu życia, okradani przez rządowych agentów z przyznawanych im przez państwo racji żywnościowych, niszczeni przez przywleczone z Europy choroby, popadli w nędzę i alkoholizm. Z ośmiu milionów Czerwonoskórych, którzy żyli w Ameryce Północnej przed inwazją, pozostało dziś zaledwie milion. Można to porównać z Holocaustem.

W latach 60., na fali kontestacji hipisowskiej, w miastach USA powstał Ruch Indian Amerykańskich (AIM), mający na celu obronę praw rdzennej ludności i powrót do korzeni. Uczestnicy ruchu wsławili się w 1973 r. okupacją i zbrojną walką z żołnierzami US Army i funkcjonariuszami FBI. Zdarzyło się to w Wounded Knee, historycznym miejscu, gdzie w 1890 r. wojsko zmasakrowało tłum bezbronnych Indian. Jednym z przywódców AIM jest szaman Leonard Crow Dog, mieszkający w rezerwacie Rosebud, do którego zmierzałem.

Jadąc tam, miałem dwa cele: spotkać szamana i zobaczyć jak naprawdę wygląda sytuacja w getcie. Miałem szczęście. Jedna z mieszkanek rezerwatu na pytanie o Leonarda wskazała mi drogę mówiąc, że nie mogę zabłądzić, bo na miejscu jest bardzo dużo ludzi. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, iż trafiłem na jedną z najważniejszych ceremonii Indian Prerii - Taniec Słońca. Obawiałem się, czy - jako Białemu - pozwolą mi być świadkiem tego obrzędu. Jednak moje obawy okazały się płonne. Poproszono mnie tylko o oddanie aparatu fotograficznego. Indianie z jednej strony obawiali się, że ich święto stanie się atrakcją turystyczną, a z drugiej - pobrzmiewa wciąż w ich sercach echo nie tak znowu dawnych lęków przed infiltracją przez FBI.

Wokół miejsca ceremonii znajdowało się jednak kilkudziesięciu innych Białych, którzy tu przyjechali swoim autobusem-domem. Później nocowałem u nich. Oprócz przyjezdnych, obrzędowi przyglądało się około setki Indian. W kręgu, w rytm monotonnej, transowej muzyki, tańczyło drugie tyle Czerwonoskórych. W środku koła wbito w ziemię drewniany pal, a sam krąg zaznaczano ziołami, czaszkami bizonów i innymi przedmiotami magicznymi. Tancerze przepasani są tylko wokół bioder płachtami czerwonego sukna. Na głowach mają wianki z szałwi, a we włosy wplecione pióra. Są boso. Dmą w piszczałki z kości orła i śpiewają zawodząco.

Sam taniec, poprzedzony postem i oczyszczaniem w "namiocie pary", rozpoczyna się wraz ze wschodem słońca. Trwa do zachodu trzeciego dnia z przerwą na sen w nocy i krótkimi, dziennymi przerwami na odpoczynek, a w jego ramach m.in. rozdawanie rzeczy. Obdaroweywanie biedniejszych współziomków pieniędzmi, przedmiotami rękodzielnictwa i wypalenie z nimi fajki jest czymś ważnym w życiu społeczności. Honorem jest nie posiadać oszczędności, lecz rozdać to, co się ma.

Taniec Słońca ma na celu uzyskanie wizji, przesłania od sił nadprzyrodzonych. W trakcie obrzędu tancerze zadają sobie różnorakiego rodzaju cierpienia, które ofiarowują w określonej intencji. Już samo uczestnictwo w ceremonii jest dużym wysiłkiem. Większość uczestników dodatkowo przekłuwa sobie skórę na piersi lub plecach, by przeciągnąć przez nią linę. Z przodu przywiązują ją do słupa, a z tyłu ciągną za sobą nieraz nawet i dziesięć bizonich czaszek. Część tancerzy ma na ciele zestarzałe blizny - ślady po uczestnictwie w tańcach sprzed lat. Szaleńczy taniec trwa bowiem aż do zerwania skóry. Tym, którym się to nie uda, w ostatni dzień skórę zrywają konie. Wygląda to następująco: jadący wierzchem Indianin trzyma w ręku linę, przeciągniętą przez skórę tancerza, po czym podrywa zwierzę do galopu. Rytuał ten, wbrew rozpowszechnionym przekonaniom, nie ma nic wspólnego z obrzędem inicjacji.

Po zakończeniu tańca udało mi się to, o czym nawet nie śmiałem marzyć; porozmawiałem z Leonardem Crow Dogiem i jego żoną Mary - autorką książki "Lakota Woman". Doceniłem zaszczyt - wielu Białych specjalnie przyjeżdża do Rosebud, by przez jakiś czas mieszkać w pobliżu legendarnych przywódców AIM i uczyć się od nich innego, bardziej mistycznego odczuwania świata.

Ja jednak postanowiłem jechać dalej - do San Francisco i słynnej hipisowskiej dzielnicy Haight Ashbury. Ujrzałem tam weteranów pokolenia dzieci-kwiatów. Konfrontacja tej części spuścizny po kontrkulturze z żywym światem Indian wypadła jednak zdecydowanie na korzyść tych ostatnich.

Barłomiej Bekas