ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Tango, Andy i jaguary czyli Argentyna w 3 tygodnie

Autor: Joanna Stoga
Data dodania do serwisu: 2006-01-06
Relacja obejmuje następujące kraje: Argentyna
Średnia ocena: 4.88
Ilość ocen: 722

Oceń relację

Nudę ponurego zimowego popołudnia przerwał telefon. Znajomy szef małego biura podróży dzwonił z informacją, że w Alitalia robią świetną promocję na przeloty do Buenos Aires. Jeszcze tego samego dnia opasła świnka-skarbonka „poszła pod młotek”, z dna szafy wyjrzały letnie szmatki, a pieniądze odebrane śwince, zmieniły się w bilety, mapy i przewodniki. Tydzień później lądowaliśmy w stolicy Argentyny trafiając w sam szczyt upalnego lata, w sezon wakacji i letnich wyprzedaży…


Buenos Aires

Buenos Aires, miasto „Dobrych Wiatrów” wita tropikalnym, lepkim upałem i już po chwili zmienia nas, ludzi wyrwanych z serca zimowej Europy, w zlane potem, przytłoczone gorącem i ciężkimi plecakami „siedem nieszczęść”. Dwugodzinna podróż autobusem z lotniska do centrum miasta uświadamia nam ogrom stolicy. Mijamy dzielnice bogatych willi, bokowiska i slumsy, suniemy ulicą prostą i długą jak „stąd do wieczności”, a gdy docieramy wreszcie do głównej i szerokiej niczym amerykański highway, Avenida 9 de Julio, jedynym naszym marzeniem jest już tylko łóżko i zimny prysznic.

W okolicy jest sporo różnej klasy hoteli i hosteli, a ceny, od czasu argentyńskiego kryzysu, niewygórowane. Kilkanaście minut szukania i znajdujemy miejsce w polecanym przez Lonely Planet Apart Hotelu przy ulicy Suipacha, gdzie dostajemy chłodzony staroświecką klimatyzacją, wygodny apartament z własną łazienką i w pełni wyposażoną kuchnią. Dodatkową zaletą jest położenie: w centrum miasta, kilka przecznic od najbardziej znanych deptaków Buenos Aires: Floryda i Lavalle, pełnych sklepów, tanich barów i restauracji, kafejek internetowych i wszechobecnych tancerzy tanga.



Dzielnica Buenos Aires - La Boca


Zwiedzanie zaczynamy od biednej, portowej dzielnicy La Boca. W okolicy kolorowej uliczki Caminito, trudno opędzić się od naganiaczy zachęcających do zjedzenia lunchu w którejś z portowych knajp, czy bardziej nobliwych restauracji. Do oglądania nie ma zbyt wiele, kolorowe zaułki, chłopcy grający w ukochaną tu piłkę nożną na małym boisku, drewniane podesty, a na nich tancerze wygięci w karkołomnych figurach tanga. Przyglądamy się im znad szklaneczki zimnego piwa, czekając aż słońce barwiąc wszystko jeszcze intensywniej, schowa się wreszcie za murami domów. Wracamy już prawie o zmroku poznając całkiem niechcący zupełnie inne, nieturystyczne Buenos Aires. Mijamy ludzi coraz mniej przyjaznych i trącani przez nich coraz bardziej boleśnie, kurczowo trzymamy nasze tobołki, a w nich cenne dokumenty i aparat. Chodniki zawalone czarnymi workami pełnymi śmieci zmieniają się niemal w wysypisko. Całe gangi „sprzątaczy” rozsypują je dosłownie pod koła samochodów i wybierają, plastikowe butelki, puszki i inne „cenne” przedmioty. Już prawie biegiem docieramy do dzielnicy San Thelmo, gdzie znów możemy poczuć się bezpiecznie.

San Thelmo, z wąskimi uliczkami i kolonialnymi kamieniczkami jest królestwem artystów, nocnych klubów i antykwariatów. Tu za dnia traci się majątek na dzieła sztuki, a wieczorem na nocne życie, kipiące w klubach i barach. Nie mając pieniędzy ani na jedno ani na drugie, poświęcamy całą uwagę oryginalnym wystawom sklepów. Po powrocie do hotelu dostajemy burę od właściciela za nocny spacer z La Boca.

– „Tam się jeździ taksówką, a w najgorszym wypadku autobusem. Mogliście stracić nie tylko Wasze rzeczy!” – krzyczy w angielskim wołającym o pomstę do nieba.
Pouczeni, co do sposobu zwiedzania innych atrakcji Buenos, jedziemy następnego dnia do dzielnicy Recoleta, gdzie znajduje się słynny i przepiękny cmentarz, miejsce pielgrzymek wszystkich wielbicieli Evity Peron. Tym razem bez najmniejszych problemów korzystamy z zabytkowego i taniego jak barszcz metra.

Na Cementario de la Recoleta znaleźć można grobowce argentyńskiej elity i arystokracji. Personel chętnie prowadzi turystów do ozdobionego świeżymi kwiatami grobu Evity, ale cmentarz wart jest dłuższego spaceru, wąskie alejki pełne są niezwykle pięknych grobowców. Na kilku znajdujemy polskie nazwiska, jest też spory Panteon Polaków. Cmentarz położony wśród kamienic, domów i nowoczesnych wieżowców stał się, nie wiedzieć czemu, ulubionym miejscem spotkań. Mury otoczone są wiankiem pizzeri, barów i restauracji gdzie po spacerze można skosztować świetnego, argentyńskiego wina. W parku, przed głównym wejściem do cmentarza, Indianie rozkładają swoje kramy, a staruszkowie odpoczywają pod największym ponoć w całej Argentynie, drzewem Gomero, z gigantycznymi gałęziami wyrastającymi niemal prosto z ziemi.




Cementario de la Recoleta


Po dwóch dniach ruch, hałas i upał w Buenos Aires, daje się tak we znaki, że postanawiamy odpocząć w trochę spokojniejszej okolicy. Podmiejską kolejką z dworca Retiro wyjeżdżamy do Tigre, małego miasteczka leżącego tuż przy ujściu rzeki Rio Parana. Największą atrakcją Tigre jest wycieczka po delcie Parany, wśród niezliczonych wysp i kanałów. Przepłynięcie z jednego brzegu na drugi zajmuje prawie trzy godziny, ponieważ łódź stanowi rodzaj wodnego tramwaju i zatrzymuje się raz po raz. Mieszkańcy Buenos Aires mają tu domy letniskowe i płynąc można podziwiać, położone wśród bujnej zieleni drewniane chaty i bogate wille. Niestety każdy postój oznacza również atak wściekle głodnych komarów.
Na wyspach jest kilka restauracji słynących z wyśmienitych steków i specjałów włoskiej kuchni, więc po rejsie warto zatrzymać się na chwilę, zwłaszcza, że argentyńscy kelnerzy potrafią nieźle zaskoczyć. Jeden z nich dopytuje się skąd jesteśmy i słysząc odpowiedź ze śmiechem i bez zająknienia wymienia nazwiska wszystkich piłkarzy najlepszej polskiej drużyny z 1978r. (!!!) Zaskoczeni ze wstydem musimy przyznać, że nasza znajomość argentyńskiej piłki kończy się na Maradonie…

Ostatnią atrakcją pobytu w Buenos Aires jest wycieczka promem do Urugwaju przez potężną, szeroką Rio de la Plata. W porcie oferuje się jedno i dwudniowe wycieczki do Colonii i Montevideo. Podróż w poprzek rzeki zajmuje trzy godziny i gdy prom znajduje się na środku, nie widać już niemal żadnego z brzegów. Można odnieść wrażenie, że płynie się po otwartym morzu i tylko brunatny kolor wody przypomina, suniemy jedną z największych rzek Ameryki Południowej. W Urugwaju przemiłym miejscem okazuje się maleńka Colonia, malownicze, ciche miasteczko z brukowanymi uliczkami, starymi domami i ruinami wiekowych murów. Spędzamy tu cały dzień, spacerując, opalając się nad rzeką i słuchając muzyki w małej tawernie, gdzie zachód słońca podziwiać można popijając lodowate piwo przy jednym ze stolików wystawionych na dach.

Wodospady Iguaśu

Wreszcie porzucamy Buenos Aires i korzystając z letnich promocji, kupujemy bilet na przelot do położonego na granicy Paragwaju, Brazylii i Argentyny - Puerto Iguasu. To tu znajdują się, jedne z największych na świecie, wodospady Iguasu, miejsce gdzie rozgrywa się początek wspaniałego filmu Rolanda Joffe „Misja”.
Na zwiedzenie wodospadów potrzeba minimum dwóch – trzech dni. Jeden dzień należy koniecznie przeznaczyć na odwiedzenie brazylijskiej części parku. Wygodna, choć dość krótka trasa spacerowa pozwala zobaczyć zapierającą dech w piersi panoramę: potężne, kipiące kaskady wody wypływające z serca tropikalnego lasu. W pierwszej chwili trudno pojąć skąd bierze się ta masa wody. Dopiero zwiedzenie argentyńskiej strony pozwala zrozumieć to niesamowite zjawisko. Korzystając z kolejki i systemu licznych pomostów można dotrzeć do miejsca, gdzie szeroka i leniwa Rio Iguasu spada nagle w 80m głębokości przepaść (Garganta del Diablo – Diabelska Gardziel) zwieszając firany wody na całej, trzy kilometrowej długości kamiennego progu. Pomosty pozwalają niemal dotknąć wodospadów prowadząc nad i pod kaskadami wody.

Brazylijską część lepiej zwiedzać korzystając z pomocy któregoś z licznych biur turystycznych. Wprawdzie taniej można dojechać zwykłym autobusem, ale sporo czasu zajmują przesiadki i nieraz nadmiernie wydłużająca się odprawa na granicy. Dodatkową zaletą przejazdu z wycieczką jest również możliwość odwiedzenia brazylijskiego miasteczka Foz do Iguasu, i największej na świecie tamy Itaipu, położonej na granicy z Paragwajem.

Strona argentyńska jest łatwiej dostępna, ale na zwiedzenie wszystkiego i dwa dni nie są w stanie wystarczyć. System licznych ścieżek i pomostów pozwala na wejście niemal wszędzie. Można popłynąć szybką łodzią pod ścianę wody San Martin i Garganta del Diablo, można przeprawić się bezpłatnym promem na wyspę Isla San Martin, można popłynąć małymi łódkami na wyprawę wzdłuż brzegów rzeki i podziwiać liczne ptaki i inne mniej lub bardziej groźne zwierzęta. Zwiedzanie ułatwiają autobusy wycieczkowe i kolejka sunąca przez tropikalny las tuż nad brzegiem rzeki. Można też wybrać się na dłuższy spacer do mniej uczęszczanej części Parku, do wodospadu Salto Alvar Nunez, jednak na bocznych szlakach trzeba uważać na niebezpieczne węże, pająki i … jaguary. Przy wejściu do parku razem z biletami dostaje się instrukcję zachowania w razie spotkania z jednym z tych zwierząt. W pierwszej chwili wydaje się dość zabawna, jednak ponure statystyki potwierdzają, że lepiej pokornie się do niej zastosować.



Wodospady Iguasu


Puerto Iguasu nastawione jest na turystów, więc nie ma najmniejszego problemu ze znalezieniem noclegu. Wybieramy, polecany również przez Lonely Planet, Hotel Los Helechos. Pokoje znajdują się w parterowych domkach położonych w pięknym, zadbanym ogrodzie z wolierami dla ptaków i małym basenem i tylko czasem olbrzymie karaluchy i jaszczurki zniechęcają do biegania boso po łazience. A cena, no cóż, poziom 2 gwiazdkowego kempingu nad polskim morzem…

W Puerto Iguasu jest sporo świetnych restauracji, oferujących wyśmienitą, argentyńska wołowinę, serwowaną na tak wiele sposobów, że trudno coś wybrać. Nam najlepiej smakują pieczone kawałki różnych gatunków mięsa, podane na niewielkim przenośnym palenisku, czyli popularna w całej Argentynie parrillada. Do tego jeszcze łyk yerba mate (herbata paragwajska podawana w specjalnych naczyniach robionych głównie z drewna, tykwy albo srebra, popijana nałogowo przez mieszkańców Argentyny i przekazywana wszystkim w około jak fajka pokoju) i po paru dniach czujemy się jak rodowici gaucho. Można by siedzieć tu wiecznie, ale czas na zmianę miejsca. Wyruszamy do położonego 60 km na południe San Ignacio Mini. To tutaj znajdują się ruiny słynnych jezuickich misji, opisanych również w filmie „Misja”. W okresie największego rozwoju na ich terenie mieszkało ponad 4000 Indian, którzy uczyli się tu różnego typu rzemiosła i uprawy ziemi. Niestety burzliwy konflikt pomiędzy prowadzącymi misje Jezuitami a Portugalczykami doprowadził do ich zniszczenia i śmierci wielu Indian i zakonników. Dzisiaj cały kompleks można zwiedzić zaledwie w godzinę. Niezwykłe ruiny kościoła i innych obiektów, zbudowane z przepięknego czerwonego piaskowca, śpią wśród drzew w zupełnej ciszy i spokoju. Nocleg znajdujemy w niewielkim hostelu położonym dosłownie na skraju tropikalnego lasu. Przed nami w książkę gości wpisało się kilka osób, miedzy innymi dwójka turystów z Francji tyle, że jakieś dwa miesiące temu… Hostel oferuje bardzo skromne warunki, za to cena jest zniewalająca, płacimy za całą rodzinę niecałe 8 $ i choć pod prysznicem można doznać lekkiego porażenia prądem (!!!) a nocą zza moskitiery dochodzą przerażające chroboty, pomruki i krzyki zwierząt, miejsce z czystym sumieniem polecamy wszystkim lubiącym dzicz i głuszę…
Samo miasteczko budzi się na kilka godzin dziennie, gdy dojeżdżają autobusy z turystami, którzy wpadają tu zrobić parę zdjęć i kupić pamiątkę. Na noc zostają nieliczni szaleńcy i dla nich oprócz kipiącej życiem dżungli nie ma żadnych innych atrakcji.

Quebrada de Humahuaca

Kolejnego dnia postanawiamy przeprawić się na drugi kraniec kontynentu, w Andy, niemal pod granicę z Boliwią. Czekają nas długie godziny podróży przez nudną, monotonną Pampę i jeszcze dłuższe godziny spędzane na autobusowych dworcach, bo chociaż w Argentynie ten rodzaj transportu jest świetnie rozwinięty, to jednak w środku argentyńskiego lata, często brakuje miejsc. Na jednym z dworców zamawiamy kawę, rogaliki i wyśmienite dulce de leche (rodzaj masy konsystencją podobnej do nutelli, a w smaku bardzo przypominający nasze rodzime krówki). Gdy zaczynamy rozmawiać podchodzi do nas postawny, brodaty mężczyzna i z nieskrywaną radością wita się z nami,. Jest Polakiem, na stałe mieszkającym w Nowym Yorku. Tu przyjechał szukać śladów Polaków, którzy wyemigrowali do Ameryki Południowej zaraz po wojnie. Czekając na połączenia rozmawiamy o nas, o nim i innych rodakach, których los rzucił tak daleko od kraju. W końcu przyjeżdża nasz autobus, więc pośpiesznie żegnamy się wymieniając adresy.

Autobus całą długą noc pokonuje setki kilometrów pampasów, deszczu i mroku, by nad ranem dostarczyć nas w Andy do przemoczonej Salty. W kotlinie, wśród gęstych chmur i wysokich wzgórz leży miasto słone w nazwie i mokre w rzeczywistości. Zimno jak w Karkonoszach, a deszcz niweczy wszelkie plany zwiedzania. Woda obmywa dworzec i gęstą firanką zasłania cały, podobno piękny tu świat. Może dalej, może bardziej na północ, w mieście świętego Salvadora de Jujuj pogoda będzie łaskawsza. Kolejne dwie godziny marnego snu i całkiem już mocno dokuczliwego głodu mijają w kolejnym autobusie. Dojeżdżamy do Jujuj. Miasto, podobnie jak Salta tonie w deszczu. Próbujemy zwiedzić choćby najbliższą dworca kawiarnię, lecz poddajemy się po kilku krokach. Woda płynie wszędzie: po ulicach, dachach, płaszczach, po psich grzbietach, w butach, torebkach, zaułkach i zakamarkach… nie ma szansy na zobaczenie czegokolwiek. Równie dobrze można czytać gazetę pod prysznicem…

Zmęczeni, zniechęceni i głodni jak nigdy dotąd, postanawiamy spróbować szczęścia jeszcze dalej na północ. Kolejny bilet, kolejny autobus i jedziemy do Purmamarca - wioski, której już za samą nazwę należy się medal. Początkowo znakomita asfaltowa droga, zamienia się w szutrową ścieżkę przecinaną czerwonymi strumyczkami wody. To chyba objazd, bo droga położona kilkadziesiąt metrów wyżej ledwo wystaje spod kamiennej lawiny. Fatalna pogoda, marna droga, a silnik wyje, jak na sekundę przed śmiercią… i tylko towarzyszący nam Indianie Keczua ze spokojem patrzą przez mokre okna, wiec może nie ma powodu do panicznego ściskania oparć foteli…?

Deszcz słabnie, gaśnie, znika i do Purmamarca docieramy niemal w słońcu. Wysiadamy z autobusu i zastygamy z wrażenia. Przed nami małe, indiańskie pueblo, leżące wśród nieprzyzwoicie pięknych i nieprawdopodobnie kolorowych wzgórz.. Centrum stanowi otoczony parterowymi domami plac targowy, gdzie sprzedaje się wszystko, co kochają turyści - swetry z wełny guanaco, ceramiczne rzeźby, maski, ozdoby, świecidełka i różne cudeńka robione z kaktusowego drewna. Nieco wyżej, wśród starych drzew, drzemie XVII wieczny, biały kościół, a dalej to już tylko kilka sennych, pustych uliczek i kilka kremowych, ulepionych jakby z ciasta domów. Pierwsze zadanie – znaleźć hotel. Jest ich tu kilka, a każdy położony nie dalej niż parę kroków od placu. Wybieramy najbliższy, otoczony ogrodem, parterowy dom, pełen starych mebli, stylowych naczyń, zabytkowych pamiątek i uśmiechniętych Indian. Niestety angielski to tutaj język bardzo obcy, a mój hiszpański marny, wiec do ustalenia czegokolwiek przydają się bardziej ręce niż słowa.

Zmęczeni wielogodzinną nudą, jaką potrafi być jazdą autobusem, z ochotą wybiegamy zwiedzić okolicę. Przez bajkowe wzgórza prowadzi szlak zwany „Ścieżką siedmiu kolorów”, ale siedem to stanowczo zbyt mało by docenić barwy. Nad intensywnie zielonymi drzewami wystają ogniście pomarańczowe pagórki, ozdobione kikutami kaktusów i żółtych kwiatów, kolory skały zmieniają się w szare, fioletowe i niemal błękitne, a wszystko w niezliczonej ilości odcieni. Szkoda tylko, że najwyższe ze szczytów giną w wałeczkach chmur. Przejście całej trasy zajmuje nie więcej niż dwie godziny, postanawiamy więc nieco dłużej pokręcić się po okolicy. Po drugiej stronie drogi i strumienia znajdujemy zdecydowanie bardziej stromą i dziką ścieżkę. Stojąca z boku tablica informuje o konieczności wrzucenia do blaszanej puszki kilku peso za możliwość podziwiania okolicy i robienie zdjęć. Nakaz traktujemy bardzo poważnie i wrzucamy trochę drobnych. Wspinamy się na szczyt wśród olbrzymich kaktusów i niskich, kolczastych krzewów. Po kilkunastu minutach wychodzimy na grzbiet, który stanowi naturalny, długi taras widokowy, skąd roztacza się przepiękny widok na Purmamarca i niezwykłą zieloną dolinę, upchaną między pomarańczowe skały.

Zmierzch zagania nas z powrotem do wioski. Wieczór spędzamy w gospodzie La Posta de Purmamarca, gdzie karmi się wyjątkowo tanio i… wykwintnie - aromatyczne mięsa, wyśmienite, pikantne sosy, ziemniaki upieczone w chrupiące patyczki, a do tego butelka wina… Nad nami drzewa kołyszą gałęzie na tle ciemniejących szczytów, a kot czarny jak gęstniejąca wokół noc, z sobie właściwą gracją szuka czegoś niezwykle ważnego, wśród najeżonych kaktusami donic…

Kolejne dni przynoszą kolejne odkrycia, z Purmamarca przenosimy się do odległej zaledwie o 20 km Tilcary. Nie planujemy tu nocować, więc zostawiamy bagaże na dworcu (za peso od sztuki) i zaczynamy zwiedzanie. Kilka metrów od dworca spotykamy starą Indiankę z koszem pełnym smakołyków. Zaczynamy od najlepszych pod słońcem empanadas (kruchych pierożków nadziewanych mięsnym, bądź warzywnym farszem). Indianka ze śmiechem podaje kolejne pierożki, bo już po pierwszym wiemy, że na tym się nie skończy. Na deser dostajemy słodka papkę z kukurydzy, zawiniętą w ugotowany liść. Żegnamy się (jak się potem okazuje nie na długo) i idziemy do zbudowanej na szczycie samotnego wzgórza indiańskiej fortecy El Pucara. Po drodze spotykamy znacznie więcej psów jak ludzi. Tylko czasem ktoś odpowiada na nasze „Buenos Dias”. Miasteczko jest nie mniej senne jak Purmamarca, nie ma tu właściwie żadnych turystów, poza grupą młodych Argentyńczyków. Goście z Polski to już zupełnie nietypowy widok. Fort i położony nieopodal ogród botaniczny, zwiedzamy samotnie (nie licząc towarzyszących nam od dworca, dwóch psów „przewodników”). Kamienne ruiny drzemią wśród gigantycznych kaktusów i zaskakujących na tej wysokości topoli (2500m). Spacerujemy próbując wyobrazić sobie to miejsce tętniące życiem, zaglądamy przez niezwykle ciasne drzwi do wnętrz kamiennych budowli. Po kamiennych schodach dochodzimy w końcu na szczyt wzgórza zwieńczonego niewielką piramidą. Roztacza się stąd wspaniały widok na Tilcarę i dolinę rzeki Rio Grande. Wiszące nad nami ciężkie chmury powoli zakrywają okoliczne szczyty. Zaczyna padać. Wracamy do wioski, by pokręcić się w wąskich uliczkach i pocieszyć kolejną porcją empanadas. Zwiedzamy kościół, w którym wszystkie drewniane elementy (oprócz ławek) wykonano z drewna kaktusa cardon, zaglądamy do muzeum rzemiosła i na położony na stromym zboczu stary cmentarz. Po południu, zabieramy bagaże i odjeżdżamy jeszcze dalej na północ, do Humahuaca.

Przyzwyczajeni do europejskich standardów ze zdziwieni przyglądamy się okolicy. Im wyżej tym bardziej dolina Rio Grande rozszerza się, kolorowe skały oddalają się, a przed nami zamiast małej wioski przyklejonej do stromych skał wyrasta spore miasteczko, pełne parterowych domów ukrytych w cieniu wierzb i topoli. Jesteśmy na wysokości niemal 3000m, a to, co widzimy pasuje zdecydowanie bardziej do nizinnego krajobrazu. U nas na tej wysokości królują skały i niemal wieczne śniegi, tutaj są poletka kukurydzy i pomidorów. Tylko palące słońce i niemal granatowe niebo przypominają, że jesteśmy naprawdę wysoko. Region Quebrada de Humahuaca zamieszkują w większości Indianie Keczua, są bardzo uprzejmi, ale i mocno powściągliwi. Trudno też o zawarcie znajomości, gdy jedynym językiem kontaktowym jest hiszpański, a ten nie jest naszą mocną stroną. Kobiety w kapeluszach i roześmiane dzieci przyglądają się nam ciekawie, ale gdy próbujemy się coś dowiedzieć, raczej niechętnie wdają się w rozmowy. Na widok obiektywu odwracają głowy i chowają się w domach. Często zdarza się, że idąc przez wioskę mamy za towarzyszy tylko psy. Ale Humahuaca to prawdziwe miasto i centrum turystyczne. W wąskich uliczkach słychać indiańską muzykę, na straganach swetry z wełny lam, poncho i drewniane flety. Mówi się, że to już prawie Boliwia. Schody prowadzące do górującego nad miastem pomnika Monumento a la Independencia pełne są kramów, grajków i turystów. Ktoś coś nuci, ktoś drzemie na plecaku. Atmosfera w sam raz dla nas. Można tu spędzić kilka dni wędrując po okolicy, snując się po knajpkach, słuchając fletni i gitar. Słońce i wysokość rozleniwiają. Szkoda, że brakuje nam czasu by odwiedzić pobliską Boliwię. Oprócz nas prawie nie ma obcokrajowców, ten rejon, choć piękny i niezwykły, nie jest wśród nich zbyt popularny. Sporo jest za to młodych mieszkańców Argentyny z plecakami i stopniowo Quebrada de Humahuaca staje się znakomitym miejscem dla tego typu gości.

Okolice Mendozy

Z Humahuaca postanawiamy dotrzeć daleko na południe, do Mendozy, miasta położonego u stóp Andów, w miejscu gdzie znajduje się najwyższy szczyt obu Ameryk – Aconcagua (6962m n.p.m.). Mamy do pokonania odległość ponad 1000 km, a do tego opisane wcześniej trudności transportowe, sprawiają, że podróż zajmuje nam niemal trzy dni, choć dzięki temu, przez przypadek, poznajemy kilka ciekawych miejsc. Dość powiedzieć, że gdy dojeżdżamy do Mendozy, możemy śmiało napisać przewodnik po dworcach autobusowych i firmach przewozowych Argentyny.

Miasto Mendoza dysponuje bardzo dobrą bazą noclegową, jest tu sporo turystów i po raz pierwszy spotykamy też grupy Polaków traktujących to miejsce jako bazę wypadową przed wyprawą na szczyt Aconcagua. W biurze informacji turystycznej wręcz musimy się tłumaczyć i przepraszać za to, że będąc Polakami, nie zamierzamy zdobywać szczytu (!!!)… Hotel znajdujemy dość szybko, jest komfortowo położony i za niewielką cenę oferuje bardzo dobre warunki wypoczynku. W recepcji można zamówić transport do wielu ciekawych miejsc w okolicy, a w ogrodzie, przy niewielkim basenie, odpocząć przy grillu i nad szklaneczką pysznego argentyńskiego wina.



Okolice Mendozy


Mendoza jest największym i najbardziej znanym w Argentynie centrum uprawy winorośli. Tradycje sięgają czasów, gdy pierwszy włoscy emigranci osiedlili się w tym rejonie. Samo miasto powstało niemal na pustyni i zarówno bujna roślinność w mieście jak i obfite plony winogron na plantacjach, są zasługą wody dostarczanej tu kanałami prosto z Andów. Winnice wyglądają bardzo malowniczo na tle ośnieżonych szczytów, które niemal zaraz za miastem wyrastają z płaskowyżu, dosłownie tak, jakby ziemia nagle stanęła dęba.

Zwiedzanie miasta zaczynamy od jednej z najstarszych winnic, Bodegi La Rual. Jest tutaj niezwykłe muzeum, w którym zgromadzono stare sprzęty potrzebne do produkcji wina. Wiekowe beczki, wyciskarki i stare malowidła przenoszą nas w klimat XIX-wiecznej Argentyny. Razem z przewodnikiem zwiedzamy muzeum i winnice, a na koniec zasiadamy do degustacji. W upalne południe kilka kieliszków znakomicie poprawia nam humory, więc przez resztę dnia leniwie snujemy się po mieście przysłuchując się ulicznym grajkom i oglądając występy ludowych zespołów.

Następnego dnia udajemy się do Parque Provincial Aconcagua. W hotelu zamawiamy przejazd razem z grupą innych turystów. Pierwszy przystanek to Uspalata, miejsca gdzie kręcono część zdjęć do filmu „Siedem lat w Tybecie” Jeszcze dotąd nazwisko Brad Pitt wywołuje rumieńce na kobiecych twarzach. Po krótkim lunchu jedziemy dalej, do punktu, z którego alpiniści rozpoczynają marsz na Aconcagua. Szczyt wygląda imponująco, niczym gigantyczny lodowy kryształ lśniący nad suchą i kamienistą doliną. Mamy chwile czasu na pokręcenie się po okolicy, ale wysokość i niezwykle silny wiatr sprawiają, że wspinaczka okazuje się trudniejsza niż przypuszczaliśmy. Zmęczeni wyruszamy dalej do słynnego Puenta del Inca, czyli zawieszonego nad rzeką olbrzymiego, skalnego Mostu Inki. Tuż pod nim tkwi, wciśnięty w kamienną ścianę, zespół basenów termalnych. Miejsce jest niezwykłe, silnie mineralizowana woda pokrywa wszystko kolorowym osadem. Specjalnie dla turystów zanurza się w niej różne przedmioty codziennego użytku, a po kilku tygodniach sprzedaje pokryte barwnym osadem. Można tu kupić ozdobione w ten sposób butelki, buty, a nawet żelazka. W basenach można się kąpać lub choćby odpoczywać mocząc nogi w ciepłej wodzie. Niezwykła sceneria i przyjemna kąpiel sprawiają, że nie chce się jechać dalej, ale przed nami jeszcze jeden punkt programu. To najwyższe miejsce na trasie - znajdująca się na granicy z Chile przełęcz Bermejo na wysokości 4200m n.p.m. z imponującym pomnikiem Cristo Redentor, upamiętniającym zakończenie sporów terytorialnych między obu krajami. Trasa jest bardzo stroma i niezwykle męcząca zarówno dla samochodów jak i nielicznych piechurów. Na szczycie po chilijskiej stronie otrzymujemy certyfikat i stempel w paszporcie dokumentujący zdobycie przełęczy. Widoki zachwycają, choć nieznośny wiatr niemal zwala nas z nóg, a każda próba wspięcia się wyżej w tych warunkach i na tej wysokości sprawia, że serce wali jak szalone. Na szczęście, mimo wysokości, obiad smakuje znakomicie.

Późną nocą wracamy do Mendozy gdzie czeka nas mokra niespodzianka. Po intensywnej burzy, miasto tonie w wodzie. Wprost z terminalu dworca wpadamy po kolana do wody sunącej ulicami miasta. Brnąc wśród uwięzionych samochodów, docieramy zupełnie przemoczeni do hotelu. Tutaj woda też nie próżnuje. Z basenu wylewa się na trawnik i próbuje wtargnąć do korytarzy. Jednak i personel i goście wydają się bardziej ubawieni, niż przerażeni tym, co się dzieje.

Kolejnego dnia również leje jak z cebra wiec postanawiamy uciec do polecanej w przewodnikach Cacheuty, miejsca, gdzie na wysokości ponad 2000m n.p.m. znajduje się wspaniały zespół kąpielisk termalnych. Kilka basenów, położonych wśród kwiatów i drzew wypełnia termalna woda o zróżnicowanej temperaturze. W jednym z nich jest tak gorąca, że trudno wytrzymać dłużej niż parę minut. Wokół tarasowo ułożonych basenów płynie sztuczna rzeka malowniczo otaczająca całe kąpielisko. Cacheuta jest ulubionym miejscem pikników i odpoczynku mieszkańców Mendozy. Spędzamy tu cały dzień kapiąc się, opalając i odpoczywając po trudach ostatnich przejazdów i wędrówek.
Następnego dnia odwiedzamy położone na południe od Mendozy miasto San Rafael znane z uprawy winorośli i bardzo malowniczego przełomu rzeki Atuel. Postanawiamy spróbować największej atrakcji tego miejsca – raftingu. Znajduje się tu wiele firm oferujących spływ na odcinku od kilku do kilkunastu kilometrów. Zabawa jest znakomita, woda kryształowo czysta, a widoki przepiękne. Nasz przewodnik, jakby przeczuwając, że to już koniec naszej wyprawy, przedłuża spływ o kilka nieplanowanych kilometrów. Chętnie spędzilibyśmy tu znacznie więcej czasu, zwłaszcza, że w malowniczym kanionie jest wiele wygodnych kampingów i tanich hoteli, ale nasz pobyt dobiega końca, za dwa dni mamy wylot do Europy, a przejazd z Mendozy do Buenos Aires zajmie nam 15 godzin. Musimy wracać, mając oczywiście świadomość, w jak małym stopniu zdołaliśmy poznać ten ogromny i piękny kraj. Autobus żmudnie przemierza kolejne kilometry monotonnej pampy, a my wpatrzeni w okna milczymy głucho, czyniąc w głębi serca mocne postanowienie, że wrócimy tu jeszcze raz, przecież zostało tak wiele do zobaczenia, fascynująca Ziemia Ognista, Patagonia, Nahuel Huapi, Ushuaia, itd., itd.…


W tle Aconcagua