ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Szczyt Europy

Autor: Włodzimierz Kierus
Data dodania do serwisu: 2003-06-24
Relacja obejmuje następujące kraje: Rosja
Średnia ocena: 5.27
Ilość ocen: 314

Oceń relację

Włodzimierz Kierus

Elbrus (5642 m n.p.m.) - ta góra w Kaukazie nie dawała mi spokoju od dawna. Spór jaki wokół niej rozgorzał, jeszcze zwiększył mój zapał. Bo jeśli to Elbrus jest najwyższą górą Europy, to nie ma sensu, żebym jechał na Mont Blanc... Myślę, że jeśli ta Góra nie leży nawet na terytorium tak zwanej Europy, to leży tak blisko, że nie można Jej odmówić pierwszeństwa. Dlatego też wszyscy alpiniści którzy próbują zdobyć tzw. Koronę Ziemi, wchodzą na Elbrus i na Mont Blanc.



Razem z przyjaciółmi z Polskiego Klubu Alpejskiego, zbieramy w końcu siły i wkrótce wyruszamy pociągiem do Moskwy. Nastroje mamy wyborowe, zapał do walki i radosne miny. Pozytywny nastrój nie niknie nawet na lotnisku Szeriemietiewo, w momencie, kiedy upychamy po kieszeniach kurtek konserwy, termosy i inne ciężkie rzeczy. Bagaż może ważyć tylko 20 kg.

Po przyjeździe w okolice góry nastroje minimalnie przygasają na widok poradzieckiego porządku, który wita nas na każdym kroku. Ale to nic, nie przyjechaliśmy tu podziwiać osiągnięć radzieckich speców od zagospodarowania przestrzeni i infrastruktury turystycznej. Bardziej interesujące jest dla nas to, że większość mieszkańców Kabardyno-Balkarii to muzułmanie. Wszędzie widać niedawno wybudowane, malutkie meczety, a ludzie mówią między sobą językiem z tureckiej grupy językowej.

Jako, że jesteśmy na Kaukazie, idziemy do sklepu z alkoholem, widząc oczyma wyobraźni gruzińskie wina i koniaki. Niestety, w sklepie spotyka nas rozczarowanie - z win mają tylko Sofię.

Dwa dni wyjść aklimatyzacyjnych na wysokość około 3000 m n.p.m. powinny nam wystarczyć. Pakujemy wory i ruszamy w kierunku kolejki linowej. Niestety okazuje się, że kolejka dzisiaj nie jeździ, deszcz pada jak szalony, a przed nami około 1000 m różnicy wysokości do podejścia z ciężkimi plecakami... Poddajemy się, przeczekamy na dole do jutra. Tymczasową bazę zakładamy w budującym się właśnie budynku. Gospodarz - Mussa - częstuje nas blinami i wódką ze szklanki. Okazuje się, że w latach 60. służył w Grodnie, na granicy rosyjsko-polskiej i zna doskonale Polskę, a nawet jej obecną sytuację polityczną, choć nie słyszał o tym co się wydarzyło 17 września 1939 r.

Kolejny dzień deszczu. Wjeżdżamy kolejką do stacji Mir. Tutaj jest już nie deszcz, a zadymka śnieżna z czymś, co przypomina zamarznięty kus-kus lecący z prędkością 120 km/h prosto w twarz. Brniemy w świeżym śniegu, zapadamy się po kolana, okulary zaklejone śniegiem. Po godzinie dochodzimy do schroniska w Beczkach. Tutaj bardzo przystojny i sympatyczny kierownik, nie przestając się uśmiechać, stwierdza, że nie ma dla nas miejsc... Na szczęście po chwili przypomina sobie, że sto metrów wyżej jest jeszcze jakaś chatka glacjologów i tam możemy przenocować. Po kolejnej godzinie brnięcia w śniegu po pas i zmagania się z huraganowym wiatrem i latającym kus-kusem, docieramy do chatki. Okazuje się, że jest super. Osiem prycz, przedsionek, w środku ciepło i sucho. Zaczynamy topić śnieg i gotować. Wieczorem rozpogadza się. Dostajemy wspaniałą nagrodę za nasz dzisiejszy trud - piękne widoki. Decydujemy się wykonać wieczorem aklimatyzacyjny spacer w okolice ruin schroniska Prijut 11 w celu rozeznania sytuacji noclegowej i lepszego przyzwyczajenia do wysokości. W Prijucie okazuje się być za drogo, lecz powyżej jest jeszcze Hiżyna, czyli "buda" dla alpinistów. Tam nocleg kosztuje sensownie oraz - co najważniejsze - są miejsca. Postanawiamy jutro się tu przenieść.

Po pierwszej nocy spędzonej na wysokości powyżej 4000 m n.p.m., część naszej grupy budzi się z bólem głowy. Nasz "wyprawowy lekarz" zaleca łykanie aspiryny w dużych ilościach. Po zabiegach medycznych opuszczamy naszą sympatyczną chatkę i ruszamy do Hiżyny. Gotujemy obiad, nawiązujemy nowe znajomości, atmosfera sympatyczna. Po południu ruszamy na wypad w kierunku skał Pastuchowa. Pogoda jest piękna a droga ciężka, bo śnieg roztopił się w słońcu. Kontynuując kulinarne skojarzenia - śnieg jest jak cukier po kolana. Jeśli chcemy wejść na szczyt, będziemy musieli wyjść skoro świt, kiedy śnieg będzie jeszcze zmrożony.



Noc na prawie 4100 m. nie wzmacnia nas zbytnio. Dzisiaj chcemy wejść na przełęcz - to około 5400 m n.p.m. Wczoraj widzieliśmy Rosjanina który zdobył szczyt, ale wrócił ostatkiem sił, cała akcja zajęła mu ponad 15 godzin. Idziemy w rakach, śnieg twardy, posuwamy się szybko. Po paru godzinach stajemy na przełęczy. Jesteśmy zmęczeni. Na tej wysokości, musimy zatrzymywać się co parę kroków, żeby pooddychać. Postanawiamy, że jak wleźliśmy już tu, to atakujemy szczyt. Jest jeszcze wcześnie a pogoda jak dzwon.

Kręci mi się w głowie, co pięć kroków muszę się zatrzymywać... Przechodzę przez skalistą ostrogę. Na śniegu leży Rosjanin i mówi, że umiera, i żebym wziął go za kijek i pociągnął trochę po śniegu do góry. Mówię mu, żeby się nie wygłupiał, bo widziałem, jak przed chwilą jeszcze szedł. Po chwili podnosi się i idzie. Po 6,5 godziny, około 13:30 staję na szczycie zachodniego wierzchołka jako pierwszy z naszej grupy. To najwyższy punkt w jakim postawiłem swoją nogę. Wysyłam SMS-a do mojej dziewczyny, która ma dziś urodziny. Schodzę przez kolejne 2,5 godziny. Przed schroniskiem, na śniegu opalają się Rosjanki w bikini.

Cała reszta wyprawy to już czysta turystyka. Odwiedzamy piękna dolinę prowadzącą do lodowca Szelda. Prawie pod samym lodowcem napotykamy posterunek wojskowy. Rutynowa kontrola przepustek. Oficer jest całkiem sympatyczny, lecz reszta żołnierzy przygląda się nam z nieufnością. Wśród nich stoi 12-13 letni chłopak z karabinem snajperskim. To pewnie syn oficera. Docieramy do czoła lodowca. Oglądamy okoliczne szczyty, które wyglądają jakby były przeniesione z Karakorum - takie są strome i groźne...

Po powrocie w dolinę Baksanu okazuje się, że cała Kabardyno-Balkaria jest zniszczona przez szalejąca właśnie powódź. W telewizji mówią, że jest wiele ofiar śmiertelnych, drogi nie przejezdne, mosty zerwane przez szalejące rzeki. Putin przebywający na spotkaniu G8 w Kanadzie komentuje sytuację na Zakaukaziu. Martwimy się trochę o to jak dotrzemy na lotnisko...

Droga do Mineralnych Wód to około 130 km. Nam pokonanie tej odległości zajmuje ponad 7 godzin. Przyczyną jest nie tylko powódź i wielokilometrowe objazdy, ale także posterunki wojskowe i milicyjne ustawione co kilka kilometrów. Na pierwszym z nich - milicjant zabiera nam paszporty i w zamian żąda pieniędzy. Jesteśmy twardzi - nie dajemy pieniędzy, tylko domagamy się rozmowy z dowódcą. Po parominutowej próbie sił - milicjant nas puszcza. Po paru kilometrach - kolejna blokada. Tym razem to wojsko. Nie chcą pieniędzy, ale szukają Czeczeńców...



Gdy wsiedliśmy do samolotu i wystartowaliśmy w kierunku Moskwy, emocje opadły, już właściwie koniec wyprawy. Jutro wieczorem będziemy w domu... Czytam gazetkę Aeroflotu, myślami jestem gdzieś daleko... Może w przyszłym roku wejść na najwyższy szczyt Islandii? A może pojechać do południowo-wschodniej Azji...

DZIENNIK

Dzień pierwszy.
Wsiadamy do pociągu w Warszawie. Droga się dłuży. Tylko ja mam butelkę wódki. Granica. Deklaracje w języku rosyjskim. Wszystko OK. Jedziemy dalej.

Dzień drugi.
Wysiadamy w Moskwie. Dworzec Białoruski. Nikołaj zabiera nas do domu. Zostawiamy plecaki i ruszamy na zwiedzanie Moskwy. Za mało czasu na takie miasto jak Moskwa.

Dzień trzeci.
Jedziemy na lotnisko. Bagaż nie może przekroczyć 20 kg. Jeśli przekroczy, to za każdy kilogram nadbagażu kasują po 2 dolary. Walka trwa. Zakładamy wszystkie ciężkie ubrania na siebie. Kieszenie wypychamy konserwami i termosami. Uff udało się. Nie ważyli bagażu ręcznego... Udało się nawet przemycić bańki z gazem do samolotu.
Po południu jesteśmy w Mineralnych Wodach. Obskakują nas taksówkarze oferując przejazd za niebotyczne sumy. Jesteśmy twardzi. Jedziemy do miasta i wsiadamy do autobusu do Piatigorska. Następnie autobus do Nalczyka.
Tutaj klops, nie ma już dalej autobusu. Bierzemy marszrutkę za 1000 rubli. Wieczorem jesteśmy na miejscu.

Dzień czwarty.
Wybieramy się na wycieczkę aklimatyzacyjną. Wchodzimy na około 3100, do obserwatorium astronomicznego. Pogoda do bani. Leje deszcz. Nic nie widać. W obserwatorium zapraszają nas na herbatkę. Siadamy, pijemy oglądamy mecz w telewizji.

Dzień piąty.
Boguś jedzie załatwić registrancję i przepustkę do strefy nadgranicznej. Reszta idzie na Czeget. Można wjechać kolejką, ale jest za drogo. Wchodzimy. Słońce praży. Gdy dochodzę powyżej kolejki, zatrzymują mnie żołnierze. Nie mam przepustki. Na szczyt nie wolno. Puszczają mnie tylko do skałek na 3200. Wracamy. Już mam spaloną skórę na twarzy.

Dzień szósty.
Idziemy pod Elbrus. Deszcz pada potokami. Paręset metrów nad nami juź jest śnieg. Dochodzimy do kolejki. Kolejka nieczynna bo nie ma prądu. Obsługa mówi, źe pewnie dzisiaj nie włączą, a jak włączą to ich już nie będzie...
Znajdujemy schronienie i nocleg w budującym się hoteliku. W pewnym momencie do budynku wchodzi zgraja kobiet, z wódką, skrzynkami jedzenia i magnetofonem. Zaczyna się zabawa. Są to nauczycielki z Władykaukazu. Przyjechały popodziwiać widoki, ale że jest pogoda do niczego, robią imprezę. Częstują nas wódką i jedzeniem ale musimy z nimi tańczyć. Wieczorem zostajemy tylko z właścicielem. Mussa (Mojżesz) służył w 60. latach na granicy polsko-rosyjskiej, więc mamy o czym pogadać. Częstujemy się nawzajem wódką. Rozmawiamy.

Dzień siódmy.
Koleja rusza. Wjeżdżamy do stacji Mir. Krzesełka nie działają, więc parę set metrów musimy podejść z ciężkimi plecakami do Boczek. Huraganowy wiatr, śnieg z deszczem niosący lodowy "kus-kus". Zapadamy się w śniegu po pas...
Docieramy do Boczek. Odpoczywamy. Ale okazuje się, że w Boczkach nie ma dla nas miejsca. Jesteśmy załamani. Na szczęście szef Beczek przypomina sobie, że ma klucz od chatki Rosyjskiej Akademii Nauk. Podchodzimy na przełaj w zadymce kolejne parę set metrów. Trwa to godzinę z powodu pogody. Gdy dochodzimy na miejsce okazuje się, że jest to bardzo miła chatka akurat na 8 osób. Topimy śnieg. Jest OK.
Wieczorem przejaśnia się. Robi się piękna pogoda. Wychodzimy na wycieczkę w stronę Prijuta.
W Prijucie mówią nam, że miejsca są ale po 10 dolców od łebka. Wychodzimy bez słowa. 100 m nad Prijutem, jest mała buda-schronisko "Hiżyna". Tutaj nas przyjmują za 1000 rubli za wszystkich. Zadowoleni wracamy do naszej naukowej chatki.

Dzień ósmy.
Pogoda piękna. Wnosimy wory do schronu. Jemy 2 śniadanko i idziemy do skał Pastuchowa, żeby łapać klimę. Sporo ludzi. Piękne widoki na Donguz Orum i inne wielkie góry Kaukazu.

Dzień dziewiąty.
Plan jest taki: idziemy na przełęcz między wierzchołkami, a jak damy radę to na szczyt. Aklimatyzacja jeszcze słaba. Wychodzimy rano w rakach. Śnieg twardy. Idziemy szybko. Dochodzimy na przełęcz, jesteśmy zmęczeni, ale brniemy dalej. Około 14 wchodzę jako pierwszy na szczyt, 6,5 godziny to niezły wynik. Pusto. Nawet nie ma kto zrobić zdjęcia. Stawiam aparat na kupce śniegu. Czekam na Mirka. Zaczynamy schodzić. W głowie mi się kręci, jestem jak pijany. Na przełęczy odpoczywam. W zejściu śnieg już jest rozmiękczony na maksa. Cała trasa zajmuje mi 8,5 godziny. Przy schronie Rosjanki opalają się w bikini.

Dzień dziesiąty.
Schodzimy do Terskoł. Kolejka znowu nie działa, więc schodzimy pieszo. 2 osoby nie weszły wczoraj więc atakują dzisiaj.
Na dole w końcu mogę się napić piwa. Laba.

Dzień jedenasty.
Obijamy się. Chłopaki kupują kaukaskie czapy z barana. Czekamy na 2 pozostałe osoby.

Dzień dwunasty.
Idziemy na lodowiec Szeldy. Piękna dolina, piękne widiki. Przed lodowcem posterunek wojska. Mamy przepustkę więc jest OK. Sympatyczny rosyjski oficer pokazuje nam drogę. Obok niego stoi chłopak około 13 lat bez munduru, ale z karabinem snajperskim. Reszta wijska w trampkach i gumowcach ale też z bronią. Przechodzimy przez extremalny wiszący mostek nad potokiem. 4 linki stalowe i kilka deseczek. Niezłe wrażenia.
Dochodzimy do czoła lodowca. W lodzie widnieje wielka pieczara w której zmieściła by się 20 tonowa ciężarówka. Z lodowca cały czas lecą kamienie, od malutkich po paruset kilowe telewizory.

Dzień trzynasty.
Pogoda sie zepsuła. Leje deszcz. Obijamy się. Oglądamy telewizję. Dowiadujemy się, że powódź w Kabardyno-Bałkarii zniszczyła mosty i że jest wiele ofiar śmiertelnych. Nie wiemy czy uda nam się dotrzeć na lotnisko w Min.Wodach.

Dzień czternasty.
Wstajemy o piątej. Wsiadamy do marszrutki i ruszamy. Mosty faktycznie pozrywane, wielokilometrowe objazdy. A na dodatek, pare dni temu coś znowu działo się w Czeczenii, więc co kilka kilometrów, wojsko i policja kontroluje samochody. W Nalczyku próbuje nas okraść milicjant. Jesteśmy twardzi - chcemy rozmawiać z "komandirem". Puszcza nas. Trasę okolo 130 kilometrów pokonujemy w siedem godzin. Zdążyliśmy na samolot. Wieczorem w Moskwie wsiadamy do pociągu.

Dzień piętnasty.
Zakupy w sklepie wolnocłowym. Strzemienny i lądujemy na peroniw Warszawa Wschodnia. Piątka na porzegnanie i rozchodzimy się do domów. Elbrus zdobyty - wszyscy cali i zadowoleni. Niestety w poniedziałek trzeba iść do pracy....

Włodek Kierus

wyprawa odbyła się 15-29 czerwca 2002 uczestniczyło 8 osób - kierownik Bogusław Magrel / Polski Klub Alpejski

Relacja zajęła III miejsce w "Konkursie górskim" zorganizowanym przez Wydawnictwo Bezdroża, magazyn "Góry" i firmę Marabut - czerwiec 2003