ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Szaszłyki i Kałachy, czyli nasza droga do Iranu

Autor: Maciej Tumulec
Data dodania do serwisu: 2008-01-17
Relacja obejmuje następujące kraje: Armenia Gruzja Iran
Średnia ocena: 5.67
Ilość ocen: 147

Oceń relację

<p align="justify"><strong>Piszę ten tekst po to, by zachęcić do odwiedzania kraj&oacute;w, teren&oacute;w, krain nierzadko zapomnianych przez świat, często nie odkrytych przez rzesze turyst&oacute;w, kt&oacute;rzy &bdquo;eksploatują&rdquo; już sporą część naszej planety. Ale r&oacute;wnież piszę to, bo po ostatnim doświadczeniu wakacyjnym wiem, że tak naprawdę tylko podczas takich podr&oacute;ży możemy odkrywać innych ludzi, ich kulturę, a przede wszystkim, co miało duże znaczenie w naszym przypadku łamać straszne stereotypy i uprzedzenia, jakie wykształciły się u nas &ndash; Polak&oacute;w wobec &bdquo;obcych&rdquo;. Więc do rzeczy.&nbsp;</strong></p><p align="justify">Wraz z moim kolegą Pawłem Ceranką postanowiliśmy wyruszyć w tym roku na wyprawę do Gruzji, Armenii i Iranu. Dlaczego tam? Wiele os&oacute;b zadawało nam to pytanie. Odpowiadaliśmy, a dlaczego nie? Znudziło się nam jeżdżenie w miejsca oblegane przez tysiące ludzi, gdzie wszystko jest jasne i w miarę &bdquo;normalne&rdquo;, a o kt&oacute;rych to miejscach wiemy dużo, a czasem niemal wszystko. Stąd pomysł, by jechać w tamten rejon świata. Zważywszy, że nasze studenckie budżety nie szokowały, postawiliśmy wybrać opcję niskobudżetową, opierającą się na zasadzie &bdquo;minimum koszt&oacute;w, maksimum wrażeń&rdquo; i udowodnić, że można tam dotrzeć drogą lądową. </p><p align="justify">Wyruszyliśmy z Nowogardu 5 sierpnia i od tej pory chcieliśmy &bdquo;dostać się&rdquo; jak najszybciej do Stambułu w Turcji, aby m&oacute;c odpocząć dłuższą chwilę. Przemieszczaliśmy się r&oacute;żnymi środkami lokomocji m.in. pociągiem, autobusem, busem, a nawet taks&oacute;wką (spotkaliśmy dw&oacute;jkę innych Polak&oacute;w i całą Rumunię przejechaliśmy znacznie taniej niż pociągiem). Jechaliśmy trasą Lw&oacute;w-Czerniowce-Suczawa-Bukareszt-Stambuł, śpiąc po drodze w pociągach i na dworcu w Bukareszcie na rozłożonych przez nas karimatach. </p><p align="justify">Luksusem tego nazwać nie można, ale czekaliśmy aż dojedziemy do Stambułu, żeby m&oacute;c wreszcie odsapnąć po trudach pierwszego-najdłuższego etapu. </p><p align="justify">Stambuł zaszokował nas swoją wielkością i mistycyzmem, liczbą meczet&oacute;w i bogactwem, czego z pewnością nie można powiedzieć o brudnym, zapadłym Bukareszcie. Dotarliśmy tam nocą, po kilku godzinach oczekiwania na granicy bułgarsko-tureckiej i dzięki życzliwości pracownik&oacute;w małego hoteliku w dzielnicy Laleli pierwszą noc spędziliśmy za darmo, zasypiając przy dźwiękach nawoływań muezina. Jako, że Stambuł traktowaliśmy jako miejsce &bdquo;nicnierobienia&rdquo;, spędziliśmy tam dwa dni na wł&oacute;czeniu się po meczetach, opalaniu nad Morzem Marmara i konsumowaniu, &bdquo;czego popadnie&rdquo;, gdyż wszystko wydawało się nam zupełnie nowe (nawet pojęcie &bdquo;kebaba&rdquo; w naszym polskim rozumieniu tego słowa traciło na znaczeniu). </p><p align="justify">Celem naszym była jednak Gruzja i to właśnie tam śpieszyliśmy najbardziej. Czym prędzej zakupiliśmy więc bilety za 30 dolar&oacute;w i ruszyliśmy w miłą trasę, przemierzając całą Turcję. Oczywiście miłą do czasu, gdy w autobusie popsuła się klimatyzacja, a dalszą drogę spędziliśmy w lejącym się z nas strumieniami pocie...</p><p align="justify">Trudy przejazdu przez Turcję zrekompensowała nam niewątpliwie, plaża w gruzińskim Sarpi w prowincji Adżaria, gdzie jeszcze trzy lata temu, czyli do momentu wkroczenia wojsk specjalnych, ciężko było się turyście poruszać, gdyż była to jedna z tzw. separatystycznych republik. Na odwiedzenie Gruzji przeznaczyliśmy dwa tygodnie. Z obecnej perspektywy wiemy jednak, że dwa tygodnie na odwiedzanie państwa, zajmującego powierzchnię dw&oacute;ch polskich wojew&oacute;dztw to zdecydowanie za kr&oacute;tko. Ryszard Kapuściński pisał swego czasu w &bdquo;Imperium&rdquo;: Podr&oacute;ż zaczynałem od Gruzji i to był błąd. Gruzja powinna być zakończeniem, a nie początkiem. Wszystko tu stwarza wrażenie przybicia do przystani, dotarcia pod dach. Wszystko &ndash; klimat, krajobraz, obyczaje &ndash; namawia, żeby przysiąść w cieniu, łyknąć wina, odetchnąć i pomyśleć: fajnie tu. Piękny to kraj, Gruzja.&nbsp;Laika, będącego pierwszy raz w tym niesamowitym kraju uderza przeogromna gościnność mieszkańc&oacute;w i bezinteresowne zaangażowanie w jak najznamienitsze przyjęcie przybysza. Przekonaliśmy się o tym już na samym początku podr&oacute;ży, gdzie czekając na tzw. stopa, &bdquo;złapaliśmy&rdquo; po minucie oczekiwania (dosłownie!) człowieka, kt&oacute;ry stwierdził: &bdquo;u nas narod bidny no haroszy&rdquo;. Od pierwszego &bdquo;stopa&rdquo; zaczęliśmy się o tym przekonywać na własnej sk&oacute;rze, tym bardziej, że naszym kierowcą okazał się poseł do gruzińskiego parlamentu... </p><p align="justify">Następne dni okazały się ciągiem, biesiad i imprez, na kt&oacute;re byliśmy niezmiernie ciepło zapraszani. Gruzini słysząc, że pochodzimy z Polski okazywali szczerą radość, ponieważ wielu z nich bywało w Polsce za czas&oacute;w Związku Radzieckiego, a jeszcze więcej kojarzy Polak&oacute;w jako antyrosyjsko nastawiony nar&oacute;d, co bardzo ułatwiało nam zapoznawanie coraz to innych ludzi.</p><p align="justify">Kulminacją niejako tych zabaw był pobyt w mieście narodzin J&oacute;zefa Stalina - Gori. W Gori, bowiem, jak zwykle zupełnym przypadkiem, zostaliśmy zaproszeni przez wracających spod granicy z separatystyczną Abchazją tamtejszych... czołgist&oacute;w. Kadra oficerska wraz z vice-gubernatorem prowincji Gori urządziła sobie w hotelu &bdquo;Intourist&rdquo; suto zakrapianą imprezę. Był to wiecz&oacute;r niekończących się tańc&oacute;w, przem&oacute;w, długich (nawet dziesięciominutowych) toast&oacute;w i podziękowań, za to że odwiedziliśmy ich kraj. Na koniec zostaliśmy zaskoczeni, ponieważ przed hotelem czekały na każdego z nas nowiutkie białe terenowe Lexusy z kierowcą w środku i zaproszeniem na tygodniowy pobyt w Gori... </p><p align="justify">Niestety Gruzja jest zbyt piękna, żeby siedzieć w jednym miejscu tak, więc ruszyliśmy w dalszą podr&oacute;ż na &bdquo;stopa&rdquo;. Dotarliśmy do Batumi, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć słynne z piosenki Filipinek herbaciane pola Batumi (a raczej chaszcze, jakie po nich zostały), byliśmy w skalnych miastach Wardzii i Uplicyche, kt&oacute;re porażają swoją wielkością i każą zadać sobie pytanie, jak coś tak wspaniałego i za pomocą, jakich narzędzi m&oacute;gł wykuć człowiek w X wieku? Trafiliśmy r&oacute;wnież do stolicy, czyli Tbilisi, miejsca styku wszystkich wielkich religii, ale przede wszystkim zdobyliśmy Kaukaz... Po przebyciu słynnej Gruzińskiej Drogi Wojennej dojechaliśmy do miasteczka Kazbegi, za kt&oacute;rym położona są już tylko Czeczenia i Inguszetia. Jest to dla wielu alpinist&oacute;w miejsce wypadowe na świętą g&oacute;rę Kazbek (5033 m.n.p.m). Kazbek jednak postanowiliśmy ominąć (wejście tam jest zbyt długie ze względu na aklimatyzację) i zdobyć szczyt o nazwie Tsminda Sameba (2170 m n.p.m) chyba z jednym z najpiękniej położonych chrześcijańskich kościoł&oacute;w na świecie o tej samej nazwie. Mieliśmy okazję na wysokości 3000 m podziwiać także sam Kazbek. Widok to doprawdy niesamowity, pozwala się rozmarzyć i powtarzać w myślach: kiedyś tu wr&oacute;cę i go zdobędę... albo lepiej nie... po prostu popatrzę... napiję się kachetyjskiego wina i zostanę... </p><p align="justify">Realia są jednak bezlitosne, więc z b&oacute;lem serca wyjeżdżaliśmy stamtąd mając już w głowach zamysł powrotu.</p><p align="justify">Armenia to kolejny kraj na naszej drodze. Z żalem i smutkiem opuściliśmy wspaniałą Gruzję i udaliśmy się na południe w nieznane nam zupełnie miejsca. Fascynujące w tym wszystkim jest to, że czasem warto odrzucić przewodnik i kierować się zwykłym trafem. Tak też zrobiliśmy w Armenii i G&oacute;rskim Karabachu (azerskim terenie okupowanym przez Armenię), dokąd dojechaliśmy pustym autobusem... r&oacute;wnież złapanym na &bdquo;stopa&rdquo;. </p><p align="justify">Naszym miejscem &bdquo;wypadowym&rdquo; był Erewań, gdzie mieliśmy darmowe spanie i jedzenie u znajomych Ormian. Stamtąd ruszaliśmy w przer&oacute;żne miejsca, na jedno lub dwudniowe wojaże, bowiem Armenia jako niewielki obszarowo kraj jest bardzo łatwa do szybkiego &bdquo;przejechania&rdquo; i zobaczenia w kr&oacute;tkim czasie interesujących rzeczy. Przede wszystkim jednak na Armenię będziemy patrzeć do dziś przez pryzmat zdobycia drugiego wierzchołka najwyższej g&oacute;ry Armenii - Aragats (4080 m n.p.m.). Po raz pierwszy w życiu przekroczyliśmy &bdquo;magiczną&rdquo; jak dla nas wysokość 4000 m, a co najbardziej intrygujące, że mogliśmy tego dokonać wspinając się po zboczach wygasłego wulkanu, jakim jest właśnie Aragats (zwany także Aragac). </p><p align="justify">Ormianie nie są tak bardzo otwarci jak Gruzini, dość często zdarzało się nam spotykać z niechęcią, czy po prostu ze zwykłymi pr&oacute;bami oszukania nas. Jednak sytuacja, z jaką zetknęliśmy się tuż po zejściu z Aragatsu, jednych może napawać strachem, innych chęcią przeżycia czegoś podobnego. Mianowicie po zejściu na wysokość 3200 m, chcieliśmy rozbić namiot i położyć się tuż obok stacji meteorologicznej. Przy stacji stał także hotel, lecz kosztował 25 dolar&oacute;w za noc, więc kierując się ideą taniego wyjazdu nawet nie rozważaliśmy spania w nim. Weszliśmy, więc do pobliskiej restauracji żeby pożywić się &bdquo;czymkolwiek&rdquo;. W środku spotkaliśmy grupkę biesiadujących Ormian ubranych w dresy i czarne sk&oacute;rzane kurtki, kt&oacute;rzy natychmiast zwr&oacute;cili uwagę na niecodziennych przybysz&oacute;w. Muszę dodać, że każdy z nich posiadał przewieszonego przez krzesło kałasznikowa, co troszeczkę nas zaniepokoiło. Od razu zaprosili nas do siebie, a że ciężko było odm&oacute;wić, ze względu na niewiadomą reakcję, przysiedliśmy się do zastawionego szaszłykami stołu. Kazali nam jeść i zamawiać to wszystko, na co mieliśmy ochotę. Korzystając z okazji tak właśnie zrobiliśmy, po czym zadano nam pytanie, czy mamy gdzie spać... Spojrzeli z politowaniem na nasz namiot i pokazali abyśmy poszli z nimi w stronę hotelu. Do dzisiaj ciężko nam zrozumieć, ale byliśmy chyba tak zmęczeni, że nawet nie mieliśmy sił bać się wchodząc do holu hotelowego w &bdquo;obstawie&rdquo; czterech Ormian uzbrojonych w kałasznikowy. Dzień skończył się wielkim ucztowaniem wraz z &bdquo;przyprowadzonym&rdquo; przez naszych &bdquo;gospodarzy&rdquo; dyrektorem stacji meteorologicznej. Tak! Dzisiaj nie mamy wątpliwości - byliśmy gośćmi ormiańskiej mafii... Bowiem kim mogą być ludzie jeżdżący najnowszymi terenowymi autami, rzucający plikami dolar&oacute;w w kelner&oacute;w a następnie strzelający w powietrze dla zabawy? Jakkolwiek to brzmi, było to niezapomniane przeżycie. </p><p align="justify">Armenię zwiedzaliśmy jeszcze przez tydzień, jeżdżąc &bdquo;stopem&rdquo; z ormiańską diasporą, akurat przebywającą wakacyjnie w ojczyźnie, aż w końcu dotarliśmy do G&oacute;rnego Karabachu &ndash; nie uznawanego przez żaden kraj samozwańczego obszaru-enklawy w granicach Azerbejdżanu, miejsca gdzie jeszcze nie tak dawno toczyły się walki azersko-ormiańskie. </p><p align="justify">Dojechaliśmy tam tzw. benzowozem z Ormianinem wiozącym 21 ton paliwa do &bdquo;stolicy&rdquo; Karabachu &ndash; Stepanakertu. Jadąc wąskimi dr&oacute;żkami podziwiać mogliśmy imponujące g&oacute;rskie krajobrazy, jednak tym, co najbardziej &bdquo;raziło po oczach&rdquo; okazał się powojenny krajobraz - opuszczone domy, lub to, co z nich zostało, a także wszechogarniająca bieda. Nie zapomnimy nigdy widoku miasta Shusha &ndash; najbardziej strategicznego punktu w Karabachu, o kt&oacute;ry trwały najcięższe walki oraz tego, w jak chorobliwie skrajnej nędzy jest w stanie człowiek tam funkcjonować. Budynki bez okien, brak wody i wszędzie groby... takie widoki uczą pokory i zrozumienia żywiołu jakim jest wojna. Wielu pyta, więc, po co tam jechać? Po to właśnie, by zrozumieć, poczuć i uświadomić sobie, że nasza &bdquo;swojskość&rdquo;, z jaką mamy codziennie do czynienia jest sielanką w por&oacute;wnaniu z tym, co można zobaczyć w innych częściach globu, tylko, że niewielu z nas jest w stanie to docenić... Karabach opuszczaliśmy z &bdquo;pełną głową&rdquo; i w emocjach, jakie wzbudziła w nas ta podr&oacute;ż. Musieliśmy jednak o tym dość szybko zapomnieć, bowiem czekał na nas jeszcze Iran... </p><p align="justify">Podr&oacute;żowania po tym kraju obawiały się szczeg&oacute;lnie nasze rodzicielki, stąd byliśmy zobligowani do codziennego informowania o tym, że &bdquo;żyjemy i mamy się dobrze&rdquo;. Iran okazał się paradoksalnie najbardziej bezpiecznym krajem na trasie naszej podr&oacute;ży i wcale nie należy się temu dziwić. Tak, bowiem jest w krajach, gdzie służba bezpieczeństwa i wszechobecna policja kontroluje wiele dziedzin życia społecznego. Dla Irańczyk&oacute;w turysta jest rzadkością, ale jeżeli już jest, staje się &bdquo;świętością&rdquo;. Polacy w og&oacute;lnej świadomości wypowiadając słowo Iran najpierw myślą: broń nuklearna, brudni Arabowie, bieda itp., gdyż &bdquo;wrzucają&rdquo; (zapewne zupełnie nieświadomie) go do jednego worka z Irakiem i Afganistanem. Tym bardziej zachęcam do wyjazdu tam, w celu pozbycia się &bdquo;naleciałości&rdquo;. </p><p align="justify">Iran zaskoczył nas już od samego wjazdu gościnnością i serdecznością ludzi, kt&oacute;rzy od razu pomagali nam targować się z taks&oacute;wkarzem. Dzięki temu za parę dolar&oacute;w dojechaliśmy do Tabrizu, a stamtąd do stolicy &ndash; Teheranu. Był to kres naszej wyprawy. W Teheranie zostaliśmy &bdquo;przejęci&rdquo;, przez Irańczyka o imieniu Ato, kt&oacute;rego adres posiadaliśmy dzięki stronie internetowej www.hospitalityclub.org (szczeg&oacute;lnie warta polecenia strona, gdzie można odnaleźć darmowe noclegi w zasadzie w każdym kraju na świecie). Kolejne miłe zaskoczenie to, że wiele informacji jest w języku angielskim, a ludzie podchodząc do nas płynną angielszyzną pytali, skąd pochodzimy. Ale najbardziej zapamiętaliśmy cenę litra benzyny &ndash; na polskie złote &ndash; 31 groszy (sic!), co także nie powinno zdumiewać, gdyż m&oacute;wiąc kolokwialnie &bdquo;Irańczycy na ropie śpią&rdquo;. Oczywiście wszędzie z plakat&oacute;w i ścian budynk&oacute;w &bdquo;spoglądali&rdquo; na nas ajatollahowie Chomeini i Chamenei &ndash; dwaj sympatyczni dziadkowie ze swoimi fobiami. Ostatecznie jednak okazało się to, co opowiadali nam nasi znajomi, będący już wcześniej w Iranie, że w tym &bdquo;strasznym&rdquo; kraju, kt&oacute;ry chce bić się z niewiernymi i wymazywać Izrael z mapy świata, żyją normalni, pogodni ludzie, zupełnie tacy jak my &ndash; Polacy. Jeździmy jeszcze chwilę po Iranie i wiemy, żeby zobaczyć całą dawną Persję potrzebujemy znacznie więcej czasu... W tym miejscu nasza przygoda dobiega końca, nic nam się nie stało (!), żyjemy (!), jeszcze cztery dni, wracamy do domu... </p><p align="justify">Ta ponad miesięczna podr&oacute;ż, uświadomiła nam wiele. Nauczyliśmy się patrzeć na ludzi z ich perspektywy, mogąc być gośćmi w ich domach, a nie wielkich betonowych hotelach. Zobaczyliśmy r&oacute;wnież, że można czerpać radość życia z błahostek, tak jak my naszą radość czerpiemy z podr&oacute;ży... a pieniądze ktoś spyta? Są ,albo ich nie ma, my nie mieliśmy niewiele, ale mieliśmy ciekawość, kt&oacute;ra zawiodła nas aż tam...</p><div align="justify">Autor: Maciej Tumulec</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div>