ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Syberia

Autor: Paweł Bąk
Data dodania do serwisu: 2004-03-16
Relacja obejmuje następujące kraje: Rosja
Średnia ocena: 7.23
Ilość ocen: 401

Oceń relację

Do mojej decyzji o wyjeździe na Syberię przyczyniła się znaleziona w internecie informacja o promocji na bilety lotnicze do Irkucka (200USD w jedną stronę – sprzedawane w Campusie). Potem wypadki potoczyły się szybko: przeszukiwanie sieci, opracowanie ogólnego planu wyjazdu, wypad do Brześcia, żeby kupić bilet powrotny na kolej transsyberyjską (w Kaliningradzie taki zakup byłby tańszy, ale z różnych powodów było mi tam nie po drodze), załatwianie urlopu z pracy itd. W ten sposób na początku sierpnia byłem gotowy do drogi.



Na początku miałem jechać sam, w końcu jednak dołączyła do mnie koleżanka mojej mamy z pracy (sic!), na szczęście w tym samym wieku, co ja ;-)
Podczas całego wyjazdu korzystaliśmy z przewodnika „Szlak Transsyberyjski” wydanego przez Bezdroża.

Piątek, 8 sierpnia
Warszawa – Moskwa – Irkuck

Wylecieliśmy z Warszawy o 11 rano, uprzednio zaopatrzywszy się w sklepie wolnocłowym w przydatny do zaprzyjaźniania się z innymi alkohol.
W Moskwie byliśmy ok. 14:00 czasu miejscowego i od razu trafiliśmy na ogromną i wolno poruszającą się kolejkę do odprawy. Kolejka w 99% składała się z Irańczyków, którzy przylecieli chwilę wcześniej, byli drobiazgowo kontrolowani i skutecznie opóźniali cały proces. Gdy już myśleliśmy, że cały czas, jaki mamy do odlotu samolotu do Irkucka spędzimy w tejże kolejce, jakaś miła pani zwróciła uwagę na nasze słowiańskie twarze, zlitowała się nad nami i kazała nam przejść do bramek, w których odprawiani byli Rosjanie. Minutę później, bez zbędnych komplikacji, pytań o rezerwacje noclegów i cel podróży zostaliśmy wpuszczeni do Rosji.
Bez problemów zmieniliśmy terminal na ten obsługujący loty wewnętrzne i czekaliśmy na odlot samolotu na Syberię.

Przy kolejnej odprawie mieliśmy po raz pierwszy do czynienia z miejscową biurokracją. Pani sprawdzająca bilety nagle zaczęła domagać się od nas legitymacji studenckich i to w dodatku rosyjskich. Nasze tłumaczenia, że bilety kupowaliśmy w Polsce, że nie są to bilety tylko dla studentów, a już tym bardziej nie wyłącznie dla rosyjskich, na niewiele się zdało. Pani pozostała niewzruszona. Na naszą prośbę zawołała za to swojego zwierzchnika, który także nie chciał nas przepuścić. Myśleliśmy już o dosyć gruntownej zmianie naszych planów, gdy zauważyliśmy, że na bilecie podane są nr naszych kart Euro<26. To przekonało służbistów z Aeroflotu i przepuścili nas dalej. Pani z odprawy postanowiła jednak pokazać, kto tu rządzi, i przydzieliła nam siedzenia z tyłu samolotu. Dopiero po zajęciu miejsc zauważyliśmy, że tuż za ścianą kadłuba, jakiś metr od nas umieszczony jest jeden z silników samolotu, a jego hałas dość skutecznie uniemożliwia odpoczynek...

Około 19 wylecieliśmy do Irkucka.
Przed urlopem dostałem maila z dowcipem o następującej treści: „Stewardessa Aeroflotu pyta pasażera – Czy je pan obiad? – A co mam do wyboru? – Tak albo nie”;-)
Rzeczywistość była na szczęście troszkę lepsza. Sam przelot Aeroflotem nie był szczególnie ekscytujący, nie było natomiast powodów do narzekań.

Sobota, 9 sierpnia
Irkuck - Sljudanka


Po pięciu godzinach od wylotu z Moskwy znaleźliśmy się na Syberii. Z powodu przesunięcia czasu na miejscu byliśmy o godz. 7:00. Odebraliśmy bagaże i wymieniliśmy trochę pieniędzy na lotnisku (kantor nominalnie czynny od 7:00 otwarto dopiero przed 8:00).

W Rosji obowiązuje dosyć ciekawa metoda podawania godzin, w których czynne są sklepy, punkty usługowe, banki itd. Wiele razy widzieliśmy wywieszki typu:
Czynne: 7:00 – 18:00
Przerwa techniczna: 7:00 – 7:30, 17:00 – 18:00.
Czyli niby czynne dłużej, ale w rzeczywistości krócej. Cały czas nie rozumiem, dlaczego podawane to jest tak a nie inaczej.

Z lotniska pojechaliśmy na dworzec kolejowy, zostawiliśmy bagaże w przechowalni (40RUB) i poszliśmy obejrzeć miasto.
Irkuck lub przynajmniej jego centrum, nie przypomina typowego radzieckiego miasta. Zamiast bloków z wielkiej płyty zobaczyć można wiele parterowych lub jednopiętrowych drewnianych domków. Ich lata świetności dawno minęły, bez trudu można jednak wyobrazić sobie, jak miasto wyglądało ok. 100 lat temu. Domki często położone są poniżej poziomu ulic. Spowodowane jest to rozgrzewaniem się ziemi pod budynkiem, topnieniem wiecznej zmarzliny, a co za tym idzie, osuwaniem się całej konstrukcji.
W centrum miasta zobaczyć można m.in. dawny katolicki kościół (obecnie odbywają się tu koncerty filharmonii) oraz dwie ładne cerkwie (w jednej z nich mieści się muzeum).

Podczas pobytu w Irkucku chcieliśmy załatwić sobie rejestrację, wymaganą przy pobycie w jednym miejscu dłużej niż trzy dni. Znaleźliśmy miejsce, w którym dokonywane są związane z tym formalności, szkopuł w tym, że było ono zamknięte na trzy spusty. Z kartki wywieszonej na drzwiach wynikało, że biuro rejestracji otwarte jest trzy dni w tygodniu, za każdym razem przez ok. godzinę. Nie planowaliśmy spędzać kilku nocy w Irkucku ani wracać tu specjalnie po wymagane dokumenty, dlatego zdecydowaliśmy się zrezygnować z rejestracji. W przypadku ewentualnej kontroli zawsze spróbować można będzie papierowych środków perswazji z wizerunkami amerykańskich prezydentów.

Powłóczyliśmy się trochę po centrum Irkucka, wymieniliśmy kolejną część pieniędzy, zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy z powrotem na dworzec kolejowy.

Około 17:00 wyruszyliśmy w 2,5- godzinną podróż do Sljudanki – miejscowości nad Bajkałem, która była naszym punktem wypadowym przez kilka kolejnych dni.


Domek w Sludjance

W Sludjance znaleźliśmy nocleg w muzeum minearologicznym Zjuganowa znajdującym się na skraju miasta. Miejsce to znają chyba wszyscy mieszkańcy, pierwsza napotkana osoba bez problemu powiedziała nam, jak się tam dostać (marszrutką z centrum miasta, po drugiej stronie torów kolejowych, cena biletu 6RUB)

Niedziela, 10 sierpnia
Sljudanka - Arszan


Na następne dwa dni zaplanowaliśmy krótki wypad do Arszanu – miejscowości uzdrowiskowej leżącej jakieś 150 km od Bajkału. Większość bagaży pozostawiliśmy w muzeum, wzięliśmy ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy do centrum miasta, skąd chcieliśmy znaleźć jakiś transport do Doliny Tunkińskiej.

Ze Sljudanki do Arszanu jeździ co prawda bezpośredni autobus, jednak odjeżdża o dość niechrześcijańskiej godzinie (5:00 rano!), co w połączeniu z nieprzespaną poprzednią nocą było ponad nasze siły. My zdecydowaliśmy się nadrobić brak snu, tak więc w centrum Sljudanki zjawiliśmy się około 11 przed południem.
W okolicy dworca kolejowego dość szybko znaleźliśmy człowieka, który chętnie zawiózłby nas taksówką do Arszanu, jednak chciał za to 200RUB za osobę. Po kilkunastu minutach targowania cena zeszła do 125RUB (praktyka z Bliskiego Wschodu czasami się przydaje;-)), co było sumą do zaakceptowania przez nas.
Podczas jazdy zetknęliśmy się po raz pierwszy z szamanizmem – nasz kierowca co jakiś czas wyrzucał za okno kopiejki, żeby obłaskawić bóstwa zamieszkujące okolice. Chyba mu się to udało, bo pomimo dosyć niebezpiecznego stylu jazdy dwie godziny później znaleźliśmy się w Arszanie.

Znalezienie jakiegokolwiek noclegu nie stanowi tu najmniejszego problemu, pod warunkiem, że przyjeżdża się do Arszanu na dłużej. My od razu po przyjeździe otoczeni zostaliśmy osobami, które wynajmowały kwatery turystom, większość z nich nastawiona była jednak na turystów długoterminowych i niespecjalnie zainteresowana była wynajęciem kwatery na krótko. Dopiero po jakimś czasie udało się nam znaleźć panią, która przygarnęła nas na jedną noc. Zostawiliśmy u niej bagaże i ruszyliśmy do znajdujących się niedaleko źródeł mineralnych i wodospadów.

Droga do wodospadów przypomina deptak w kurorcie (w sumie nie dziwne, bo Arszan jest kurortem...). Po obu jej stronach stoją ludzie sprzedający dzwoneczki, zabawki, nasiona, dziwne rośliny, korzenie i mnóstwo innych rzeczy, których przeznaczenia nie znam. Wszędzie widać także drzewa poobwiązywane szmatkami, wstążkami, reklamówkami i Bóg (albo bogowie;-)) wie czym jeszcze. Widocznie to miejsce jest szczególnie święte dla okolicznych mieszkańców.



Mniej więcej w 1/3 drogi znajduje się pawilon, w którym można napić się wody z tutejszych gorących źródeł mineralnych. Za pawilonem ludzi jest już trochę mniej, chociaż cały czas zbyt dużo jak dla mnie. Ale nic to, skoro pojechało się do kurortu, trzeba to jakoś znosić.
Same wodospady były całkiem sympatyczne, szczególnie, gdy ogląda się je z drugiej strony wąwozu, gdzie urządziliśmy sobie przerwę obiadową. Potem wróciliśmy do Arszanu, powłóczyliśmy się trochę po mieście, posiedzieliśmy nad rzeką a w końcu wróciliśmy do naszej kwatery. Na następny dzień planowaliśmy krótki trening przed pójściem w góry Chamar Daban, więc trzeba się było wyspać.

Poniedziałek, 11 sierpnia
Arszan - Sljudanka


Plan był prosty: wstajemy rano, wchodzimy na znajdujący się niedaleko Pik Ljubwi (ok. 2200 m. n.p.m.), schodzimy i po południu wracamy nad Bajkał. Częściowo nawet udało się nam to zrealizować.
Wstawanie ranne nie będzie naszą dobrą stroną chyba do końca tego wyjazdu. Tym razem nie było jednak aż tak źle i już około 9:00 byliśmy gotowi do wyjścia. Drogą, którą zauważyliśmy wczoraj (tuż przed wodospadami od głównego szlaku odchodzi ścieżka w prawo) rozpoczęliśmy wyprawę na szczyt. Samo podejście nie należy do ekstremalnie trudnych, idzie się cały czas prosto do góry, czasami ślizgając się po mokrej ziemi parę metrów w dół. Sama ścieżka na szczyt wygląda mniej więcej tak: (dla niespostrzegawczych – wiedzie przez sam środek zdjęcia;-))



Po około dwóch godzinach, ku naszemu zdziwieniu, znaleźliśmy się na szczycie. Zdziwienie spowodowane było tym, że przewodnik szacował tą trasę na 4h, my nie byliśmy ekspertami od wspinaczek a pomimo tego tak szybko dotarliśmy na samą górę. Tam odpoczęliśmy, podziwialiśmy widoki (a te zmieniały się dosyć szybko, mniej więcej co 10 minut widoczność spadała do zera, wszystko dookoła ogarniała mgła, która chwilę później ustępowała, ukazując nam skąpaną w słońcu dolinę).

Jakiś czas później zeszliśmy do Arszanu i rozpoczęliśmy poszukiwanie transportu powrotnego nad Bajkał. Gdy przypadkiem zerknąłem z dołu jeszcze raz na Pik Ljubwi, tajemnica naszego szybkiego podejścia została wyjaśniona. Mniej więcej w połowie drogi na szczyt znajdował się mały wierzchołek, który my we mgle wzięliśmy za koniec naszej wspinaczki... Nic to, następnym razem będzie lepiej.

W Arszanie złapaliśmy marszrutkę do Sljudanki (100RUB za osobę) i późnym popołudniem znaleźliśmy się z powrotem w muzeum Ziuganowa. Odebraliśmy nasze bagaże i zaczęliśmy planować nasze jutrzejsze, kilkudniowe wyjście w Chamar Daban. Chcieliśmy wejść na Pik Czerskiego, potem na Pik Czekanowskiego a następnie granią przejść w kierunku Bajkału dochodząc do miejscowości Utulik.



Wtorek, 12 sierpnia
Sljudanka – Stacja Meteorologiczna


Według planu mieliśmy wstać rano i szybkim tempem ruszyć w góry tak, aby jeszcze przed wieczorem dojść do stacji meteorologicznej, w której chcieliśmy przenocować. Niestety, poprzedniego dnia podczas kolacji zaczęliśmy wraz z poznanym w Sljudance Jarkiem z Gorzowa dyskutować o różnych rzeczach, które spotkały nas na Syberii. W efekcie rozmowy, wspomaganej tym i owym (zostało nam jeszcze trochę zapasów ze sklepu wolnocłowego na Okęciu), obudziliśmy się następnego dnia około południa...
W miarę szybko doszliśmy do siebie, spakowaliśmy rzeczy i koło 14:00 wyszliśmy w góry. Nocleg w stacji meteorologicznej został skreślony z naszych planów, pomimo wrodzonego lenistwa nastawiliśmy się raczej na spędzenie nocy w namiocie.

Przez większą część szlaku na Pik Czerskiego idzie się utwardzoną drogą, którą od biedy jeździć mogą nawet samochody terenowe. Wędrówka nie nastręczałaby nam żadnych trudności, gdyby nie to, że co jakiś czas droga dochodziła do rzeki, urywała się, a jej kontynuację zobaczyć można było po drugiej stronie. Oczywiście żadnego mostu nie było, nie pozostawało nam więc nic innego, jak zdjąć buty, podwinąć spodnie i przejść na drugi brzeg. Z początku było to zabawne, po kilku takich przeprawach zrezygnowaliśmy nawet z podwijania spodni, a potem nawet ze zdejmowania obuwia. Kiedy jednak na przestrzeni 300m droga zmusiła nas do przejścia na drugi brzeg, a chwilę potem do powrotu na brzeg pierwszy, stwierdziliśmy, że musi być jakiś skrót, pozwalający iść cały czas jedną stroną rzeki. Rosjanie na pewno nie są tacy głupi jak my i nie moczą się co chwilę w wodzie.



Przypuszczenie zamieniło się w pewność, gdy przed kolejnym brodem zauważyliśmy ścieżkę odchodzącą od głównej drogi w bok. Poszliśmy tą dróżką i dzięki temu uniknęliśmy kilku kolejnych przepraw wpław. Minusem tego rozwiązania było to, że ścieżka prowadzi często zboczem, jest wąska, śliska i miejscami trochę niebezpieczna (szczególnie podczas deszczu, który w międzyczasie zaczął padać). Dla mnie zawsze było to jednak lepsze niż przechodzenie przez zimną rzekę.

Po pewnym czasie nie trzeba było nawet korzystać ze skrótów, przez rzekę przerzucone były prowizoryczne kładki. Kładki te zbudowane były zazwyczaj z dwóch lub trzech długich drągów, połączonych ze sobą drutem. Przechadzka czymś takim, zawieszonym półtora metra nad wodą, z ciężkim bagażem na plecach była niewiele lepsza od stromych ścieżek czy przekraczania rzeki wpław, ale w końcu nie po to jedzie się na Syberię, żeby iść w góry wyasfaltowaną szosą;-). Jak ktoś jest taki wygodny, to zawsze może wybrać się do Morskiego Oka...



Tuż po pokonaniu kolejnej kładki usłyszałem w oddali odgłos przypominający silnik samochodu. Chwilę później zza zakrętu wyłoniła się ciężarówka z grupą osób na pace. Krótka wymiana zdań z kierowcą (Gdzie jedziecie? – Na górę – Weźmiecie nas z sobą? – Wsiadajcie) i chwilę później zamiast maszerować z ciężkimi plecakami, pokonywaliśmy trasę samochodem. To był jeden z ciekawszych stopów, jaki udało mi się złapać.

Zgodnie z prawem Murphy’ego albo kogoś innego, oczywiście od momentu, w którym zabraliśmy się okazją, droga na górę była już łatwiejsza. Kładki przez rzekę były solidniej zbudowane i miały nawet poręcze (!). My jednak cieszyliśmy się, że możemy chwilkę odpocząć. Przy okazji okazało się, że grupa ludzi jadących samochodem to Polacy, którzy podobnie jak my chcieli wejść na Pik Czerskiego. Bardzo to nas ucieszyło i to z kilku powodów: po pierwsze zawsze to miło spotkać w środku Syberii rodaków, po drugie, dowiedzieliśmy się, że bez większych trudności przed wieczorem dojdziemy do stacji meteorologicznej. W tej sekundzie mroczna wizja rozbijania namiotu w deszczu i marznięcia przez całą noc została zastąpiona miłym obrazem ciepłego posiłku oraz ruskiej bani.

Podjechaliśmy samochodem jakieś pół godziny, potem droga zamieniła się w ścieżkę, którą trzeba było pokonać o własnych nogach.

Dojście do stacji zajęło nam ok. 2 godziny, przy czym muszę przyznać, że ostatnie minuty były naprawdę bardzo ciężkie – deszcz, stromy teren, ciężki plecak, woda na szlaku i śliskie podłoże skutecznie utrudniały marsz. Pomimo tego około godziny 20:00 zobaczyliśmy stację meteorologiczną – cel dzisiejszego etapu naszej podróży.
W stacji rozłożyliśmy się (wraz ze spotkanymi Polakami) w małym domku przeznaczonym dla turystów. Miejsce to miało dwie niezaprzeczalne zalety – dach (czyli nie padało nam na głowy) i piecyk (czyli wreszcie było ciepło). Więcej do szczęścia naprawdę nie potrzeba.

Wieczorem wygrzaliśmy się w bani, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.

Środa, 13 sierpnia
Stacja Meteorologiczna – Pik Czerskiego – Stacja Meteorologiczna.


Wstaliśmy koło 7 rano (tym razem nam się udało;-), zjedliśmy małe śniadanie i zaczęliśmy pakować nasze rzeczy przed wyjściem w góry. Mniej więcej o 8 rano przewodnik wycieczki Polaków powiedział swojej grupie, że z powodu dużych opadów deszczu (lało non stop od poprzedniego popołudnia) poziom wody w rzece podniósł się dosyć znacznie. Wobec tego oni rezygnują z wejścia na Pik Czerskiego i wracają na dół nad Bajkał.

Początkowo byliśmy troszkę przestraszeni i też chcieliśmy wracać, jednak po rozmowie z pracownikami stacji i z innymi spotkanymi turystami zdecydowaliśmy się wyruszyć w góry. Przed samym wymarszem zerknęliśmy na dokładną mapę okolic, pożyczoną nam przez grupkę sześciu Rosjan. Ich przewodnik, Sasza, objaśnił nam w miarę dokładnie trasę, jaką mieliśmy iść i powiedział, że przejście przez Pik Czerskiego, Czekanowskiego i zejście do Bajkału nie powinno zająć nam dłużej niż 3 dni.

Pokrzepieni tymi informacjami wyruszyliśmy w góry. Pierwszy nasz cel – Pik Czerskiego wydawał się być łatwy do zdobycia. Według przewodnika jest to popularny cel wycieczek i dotarcie na niego nie powinno być problemem. Ha, tylko dlaczego ścieżka, którą idziemy co chwilę się rozwidla, skręca, zawraca, łączy się z inną i znowu rozdziela na kilka innych, tak bez końca? Na każdym takim rozstaju dróg staraliśmy się wybrać ten wariant, który wydawał się bardziej uczęszczany (czytaj: ścieżka była szersza). W ten sposób dziwnym trafem po około trzech godzinach znaleźliśmy się na czymś, co według nas musiało być Pikiem Czerskiego. Problem tylko w tym, że dookoła nas była mgła, padał śnieg, a widoczność była praktycznie zerowa. Postaliśmy trochę na szczycie i po pewnym czasie poprzez mgłę zobaczyliśmy kontury jeziora Serce, leżącego poniżej wierzchołka. To utwierdziło nas w przekonaniu, że tym razem dotarliśmy tam, gdzie chcieliśmy (dla informacji, jeżeli jakieś 100 metrów przed szczytem będziecie mijać pomnik poświęcony zmarłej w górach alpinistce, a na samym szczycie znajdziecie drewniany krzyż, to oznacza, że jesteście właśnie na Piku Czerskiego).

Staliśmy sobie na górze i stwierdziliśmy, że tak szczerze mówiąc to nie chce się nam dalej iść z plecakami, moknąć i marznąć. Zamiast rozbijać namiot i próbować rozpalać ognisko wolimy wrócić sobie na Stację, wygrzać się przy piecu lub w bani i wysuszyć nasze rzeczy. Zdecydowaliśmy się wrócić tam, skąd rano wyruszyliśmy. W końcu mamy urlop, możemy robić to, co chcemy i zmieniać plany w każdej chwili, no nie?

W drodze powrotnej spotkaliśmy Rosjan, z którymi rozmawialiśmy rano, zamieniliśmy kilka słów (oni też szli na Czerskiego) i spokojnym tempem wracaliśmy na Stację. Tam przebraliśmy się w suche rzeczy, rozwiesiliśmy mokre nad piecykiem, skorzystaliśmy z bani i zaczęliśmy zaznajamiać się z innymi ludźmi, których wbrew pozorom i padającemu deszczowi w okolicy było wcale niemało.

W tym miejscu będzie dosyć długa dygresja na temat tego, jakie osobowości można spotkać 6000 km od Polski i o tym, że w zasadzie w niczym nie różnią się od tych, z którymi mamy do czynienia na co dzień (odkrywcze stwierdzenie;-).

Pierwszą poznaną osobą była Gula. Gula należała do grupy, którą spotkaliśmy na stacji rano, i którą minęliśmy w drodze powrotnej z Piku Czerskiego. Z powodu nadwerężonej nogi nie poszła z innymi w góry, zostając na Stacji i przygotowując posiłek dla reszty grupy, która wrócić miała lada chwila.
Gula była Tadżyczką, jakieś 5 lat temu uciekła ze swojej ojczyzny z powodu wojny i przyjechała do swojej siostry mieszkającej na Syberii.
Jak sama twierdziła, wychowana była w tradycyjnej rodzinie, jednak ta tradycyjność była dość często połączona z nowoczesnością. I tak na przykład, według Guli miłość i małżeństwo to dwie sprawy, które nie muszą mieć ze sobą wiele wspólnego. Małżeństwo ma na celu przedłużenie rodu i bardziej jest związkiem z rozsądku niż z miłości. Pomimo tradycjonalizmu Gula jest też emancypantką i uważa, że skoro jej mąż może wyjść z domu i wrócić za kilka dni, to ona też ma do tego prawo (jednym z takich jej wyjść była właśnie ta wyprawa w góry). Tak długo, jak oboje siebie szanują i nie dociekają zbytnio przyczyn nieobecności drugiej osoby, wszystko jest w porządku.
Spędziliśmy z Gulą sporo czasu na rozmowach o wszystkim i o niczym. W międzyczasie pojawiła się reszta jej grupy, czyli Sasza I (przewodnik), Sasza II, Tania i jeszcze dwie kobiety, których imion niestety już nie pamiętam. Zostaliśmy zaproszeni na wspólną kolację. Przy jedzeniu, naszej Żubrówce i spirytusie poznaliśmy dokładniej resztę towarzystwa. Zaznajomiliśmy się także z Andriejem i z Sieriożą, pracownikami Stacji.

Andriej na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie trochę gburowatego, prostego (bez negatywnych skojarzeń) człowieka, zahartowanego przez życie. Natomiast po spędzeniu z nim trochę więcej czasu okazuje się, że to bardzo sympatyczny, chociaż trochę małomówny człowiek.
Muszę przyznać, że pomimo stereotypowego obrazu dotyczącego libacji alkoholowych za Bugiem, kolacja zorganizowana na Stacji potwierdziła, że kulturą picia Rosjanie (przynajmniej ci poznani przeze mnie) biją nas na głowę. Same toasty wygłaszane przed każdą kolejką nie ograniczają się do prostych „na zdrowie” czy „na drugą nóżkę”, ale są rozbudowanymi historyjkami z morałem. Na przykład:

„W pewnym kraju żył sobie dobry król i zły szaman. Ten drugi, chcąc ośmieszyć króla przed jego poddanymi wymyślił następujący podstęp. Złapał malutkiego ptaszka (babuszkę) i ukrył go w ręku. Chciał podejść do króla i zapytać go, co trzyma w ręce. „Król jest mądry, więc chyba zgadnie, że trzymam w ręku babuszkę” – myślał, – „Ale jak zadam mu pytanie, czy babuszka jest martwa czy żywa, na pewno nie uda mu się odpowiedzieć prawidłowo. Jeżeli odpowie, że jest żywa, zgniotę ją w ręce, zabiję a potem pokażę królowi nieżywego ptaka. Jeżeli zaś odpowie, że jest martwa, otworzę rękę z żywą babuszką. To pokaże poddanym, że król nie jest nieomylny i będę łatwo mógł przejąć władzę”.
Jak planował, tak też uczynił. Król poprawnie udzielił odpowiedzi na pytanie, co szaman trzyma w ręce. Gdy padło drugie pytanie: „Najjaśniejszy Panie, a czy ta babuszka, którą trzymam w ręku, jest żywa, czy martwa?” szaman usłyszał odpowiedź:
„Wszystko w twoich rękach szamanie. Jeżeli zechcesz, ściśniesz dłoń i babuszka będzie martwa. Jeżeli zechcesz, otworzysz dłoń i babuszka będzie żywa”
Tak więc, moi drodzy, pamiętajcie, że wszystko jest w waszych rękach. To od was zależy, jak przeżyjecie wasze życie, czego dokonacie i co pozostawicie innym. I za to napijmy się”.

Tak w miłej atmosferze, minął nam cały wieczór. Koło północy Andriej odszedł na chwilę od stołu, usiadł przy starej radiostacji, pochodzącej chyba z początków XX wieku i rozpoczął nadawanie prognozy pogody. Wrażenie było niesamowite: noc za oknami, krople deszczu uderzają w parapet, wewnątrz palą się świece, a w ich świetle Andirej wykrzykuje do mikrofonu szereg niezrozumiałych dla nas cyfr, przerywanych głośnym „Chamar Daban, Chamar Daban, wy mienia slyszytie?”
Czułem się jak cofnięty o sto lat i przeniesiony daleko od cywilizacji, uczestnik pierwszych eksperymentów z łącznością radiową.
Dla mnie Stacja Meteorologiczna pozostanie kolejnym magicznym miejscem na mapie świata, z którym łączyć mnie będą wspaniałe wspomnienia

Czwartek, 14 sierpnia
Stacja Meteorologiczna – Sljudanka.


Następnego dnia wstaliśmy około 10 rano, zjedliśmy śniadanie i wszyscy razem ruszyliśmy w drogę powrotną do Sljudanki. Przez cały czas padało, ale mniej więcej po pierwszej godzinie przestało to nam przeszkadzać, a chyba nawet czasami ułatwiło marsz. W mokrych butach i ubraniach bez wahania przechodziliśmy w bród przez dawne strumyczki, które z powodu deszczu zmieniły się w rwące górskie rzeki.
Razem z nami szedł także znajomy „naszych Rosjan”, który ubrany był w dość ciekawy sposób. Na głowie miał futrzaną czapkę pilotkę, a reszta jego ciała zapakowana była w coś w rodzaju kombinezonu nurka. Żeby było ciekawiej, zarówno czapka jak i kombinezon były fioletowe. Całokształt psuły trochę białe adidasy, ale i tak wrażenie robił niesamowite.

Droga powrotna mijała nam dosyć szybko i zacząłem się zastanawiać, gdzie wysuszymy się w Sljudance i co będziemy robić nad Bajkałem, gdy zagadnęła mnie Tania:
- Paweł, co będziecie robić w Sljudance?
- Jeszcze nie wiem, znajdziemy nocleg, wysuszymy się gdzieś i coś wymyślimy
- Wiesz co, możecie przenocować u mojej znajomej. Ja miałam ją odwiedzić, ale muszę zmienić plany, więc będziecie mogli przespać się tam zamiast mnie.

W ten sposób po krótkiej wymianie zdań mieliśmy załatwiony nocleg u rodziny w Sljudance.
Z grupą Rosjan rozstaliśmy się na przystanku marszrutki na przedmieściach, sami zaś ruszyliśmy do centrum miasta pod adres podany przez Tanie. Ulicę i dom znaleźliśmy dosyć szybko, zadzwoniliśmy do drzwi mieszkania i po ich otworzeniu wypowiedziałem coś w stylu:
„Dzień dobry. Państwo czekacie pewnie na wizytę Tani, jej niestety nie będzie, ale za to przyszliśmy my;-)”. Gospodyni domu (darujcie, ale niestety nie pamiętam jej imienia...) zerknęła na nas, po czym... bez dalszych pytań zaprosiła nas do domu, pokazała nam, gdzie możemy się przebrać i wysuszyć nasze rzeczy, po czym zaprosiła nas na przygotowaną przez siebie kolację.
Szczerze mówiąc, ja bym się chyba trochę bał wpuścić do mieszkania obcych w takiej sytuacji, ale albo na Syberii ludzie mają do siebie większe zaufanie, albo my wyglądaliśmy tak marnie, że zlitowano się nad nami i zaproszono nas do środka.

Dzięki tej wizycie mogliśmy zorientować się, jak żyje rosyjska inteligencka rodzina (zarówno gospodyni jak i jej mąż byli nauczycielami) na Syberii. I muszę przyznać, że żyje im się chyba dosyć nieźle. Mieszkanie urządzone było może bez fajerwerków, ale schludnie i praktycznie. Było spore (3 pokoje – mieszkała tam jeszcze trójka dzieci), ale jednocześnie przytulne. W tym momencie padło kolejne moje wyobrażenie o ubóstwie panującym w tym regionie.

Okazało się, że nasi gospodarze chodzili często na wycieczki w góry i dzięki zdjęciom oraz filmom nakręconym podczas takich wypraw mogliśmy zobaczyć jak wygląda Stacja Meteorologiczna oraz Pik Czerskiego podczas pięknej słonecznej pogody.

Piątek, 15 sierpnia
Sljudanka.


Następny dzień poświęciliśmy na spacer wzdłuż torów Kolei Krugobajkalskiej. Pierwotnie chcieliśmy przejechać się do samej stacji Port Bajkał, ale pociągi na tej trasie kursują wyłącznie w środy i w soboty. Zdecydowaliśmy się podjechać marszrutką do Kułtuka, a potem przejść się kawałek wzdłuż torów nad jeziorem.



Ten odcinek Kolei Transsyberyjskiej zbudowany został jako ostatni. Przed jego oddaniem pociągi transportowane były przez Bajkał na statkach. Sama Kolej Krugobajkalska to zabytek techniki inżynieryjnej, o czym przekonaliśmy się już po chwili. Tory ułożone są nad samym jeziorem, znajdują się jednak ok. 10 metrów nad poziomem wody. Wszystko przez to, że w tym miejscu brzeg Bajkału jest bardzo stromy i skalisty. Aby móc ułożyć tory trzeba było wysadzać skalisty brzeg lub przebijać w nim tunele. Ponoć na jeden kilometr trasy zużywany był jeden wagon materiałów wybuchowych.




Przeszliśmy się do drugiej stacji (dotarliśmy do niej po ok. 2 godzinach marszu), odpoczęliśmy trochę i ruszyliśmy z powrotem. Po drodze spotkaliśmy ponownie wspomnianą wcześniej wycieczkę Polaków (ale ta Syberia mała…;-).

Wieczorem wróciliśmy do Sljudanki, zabraliśmy nasze bagaże, podziękowaliśmy za gościnę i wyruszyliśmy na dworzec kolejowy. Przed północą jechaliśmy już nocnym pociągiem do Ułan- Ude, stolicy autonomicznej republiki Buriacji.

Sobota, 16 sierpnia
Ułan– Ude – Iwolginskij Datsan.


W Ułan- Ude byliśmy o 6 rano. Chcieliśmy znaleźć dworzec autobusowy i zorientować się, o której godzinie odjeżdżają autobusy do Iwołginskiego Dacanu.
Plan był prosty, jego wykonanie zajęło nam trochę czasu. Klimat i duszę miasta najlepiej poznać można spacerując po nim, dlatego postanowiliśmy urządzić sobie poranny spacer i dotrzeć do dworca autobusowego na piechotę. Zostawiliśmy bagaże w przechowalni i uzbrojeni w plan miasta z przewodnika ruszyliśmy przed siebie. Aha, czy wspominałem już, że cały czas padało?
Znalezienie dworca okazało się trudniejsze niż myśleliśmy i trwało trochę dłużej (dworzec autobusowy oddalony jest od kolejowego o kilka kilometrów), ale pozwoliło nam dokładnie zorientować się w topografii miasta

Na dworzec trafiliśmy około 9:00 przemoczeni do suchej nitki. Sprawdziliśmy godziny odjazdu autobusów (nas interesował ten popołudniowy, odjeżdżał o 17:00), zjedliśmy regionalną potrawę buriacką będącą czymś w rodzaju pierogów z mięsem (nawet dobre) i rozgrzaliśmy się kawą. Po 10:00 deszcz ustał, więc ruszyliśmy w miasto. Te kilka godzin deszczu zrobiło swoje. Spora część ulic i chodników tonęła w wodzie, co nie przeszkadzało mieszkańcom przechodzić przez środek kałuż nie przejmując się o swoje obuwie.



Miasto jest dosyć przyjemne i wyróżnia się ogromnym pomnikiem – głową Lenina – na centralnym placu. Nie jest może tak ładne jak Irkuck, ale w dalszym ciągu nie przypomina stereotypowego betonowego zbiorowiska bloków mieszkalnych.
Pochodziliśmy trochę po centrum, zrobiliśmy zakupy, przed 17:00 znaleźliśmy się z bagażami z powrotem na dworcu autobusowym (tym razem pojechaliśmy marszrutką bezpośrednio ze stacji kolejowej), a niecałą godzinę później wysiedliśmy na przystanku koło Iwołginskiego Dacanu.

Miejsce to jest centrum buddyzmu w Rosji i choć pewnie nie umywa się do tego, co zobaczyć można np. w Chinach, to i tak zrobiło na mnie wrażenie. Żółte dachy świątyń w promieniach zachodzącego słońca robiły wrażenie pozłacanych, wszystkie budynki pomalowane były w „wesołe” kolory, wszędzie widać było rzędy buddyjskich młynków modlitewnych, a całość nastrajała bardzo pozytywnie.



Planowaliśmy przenocować w hoteliku znajdującym się na terenie dacanu i poprosiliśmy pierwszego napotkanego mnicha – kilkunastoletniego chłopaka, żeby pokazał nam drogę do tego miejsca. Po znalezieniu budynku hotelu okazało się, że osoba odpowiedzialna za wydawanie kluczy poszła już do domu i wróci dopiero następnego dnia rano. Byliśmy przekonani, że pod koniec podróży będziemy jednak musieli przenocować w namiocie, w chwilę później okazało się, że i tym razem dopisało nam szczęście – poznany przed chwilą młody mnich bez wahania zaoferował nam nocleg w swoim domu!

Dzięki temu mogłem po raz pierwszy na własne oczy zetknąć się z buddyzmem niejako „od drugiej strony”. W całym kompleksie, poza kilkoma świątyniami, znajduje się około 20 domów, w których mieszkają mnisi. Niektórzy z nich są chyba uważani za kogoś w rodzaju znachorów, przed ich domami widoczne były kolejki ludzi czekających na wizytę i trzymających w rękach podarunki.
My zamieszkaliśmy w budynku znajdującym się po przeciwnej stronie od głównego wejścia na teren dacanu. Domek ten był raczej przestronny, a już na pewno większy niż moje mieszkanie – po raz kolejny przekonałem się, że warunki życia na Syberii nie różnią się od tego, co ciągle jeszcze zobaczyć można na polskiej wsi.

Niedziela, 17 sierpnia
Iwolginskij Datsan - Ułan– Ude.




Pierwszą połowę następnego dnia poświęciliśmy na zwiedzanie kompleksu. Zgodnie z obowiązującą regułą obeszliśmy cały teren zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, „modląc się” po drodze przy użyciu młynków. Weszliśmy też do świątyń, zamkniętych poprzedniego popołudnia, gdzie mogliśmy podziwiać kolorowe posągi Buddy (czy ktoś wie, dlaczego każdy z posągów ma twarz w innym kolorze? O ile żółty i brązowy mogę sobie jeszcze wytłumaczyć, tak dla różowej czy zielonej twarzy nie widzę żadnego sensownego uzasadnienia;-).
Na drzewach rosnących w pobliżu dacanu zobaczyć można przynoszące szczęście hiimoriny, zawieszone kawałki materiału z wizerunkiem konia.
Niesamowite wrażenie robi także śpiew modlących się mnichów, dla mnie numer jeden z rzeczy, których dane było mi doświadczyć w tym miejscu. Tego nie da się opisać, to trzeba po prostu przeżyć.
Na terenie kompleksu zobaczyć można także Święte Drzewo Badhi, wywodzące się ponoć od drzewa, pod którym Budda doznał oświecenia oraz niewielkie, ale sympatyczne muzeum.



Po południu zabraliśmy nasze bagaże i wróciliśmy do Ułan- Ude. Nocleg chcieliśmy znaleźć w schronisku przy Stowarzyszeniu Kultury Polskiej, ale albo przeniosło ono swoją siedzibę, albo w niedzielę było nieczynne, bo pod wskazanym adresem nie znaleźliśmy nikogo. Udaliśmy się do hotelu Złotoj Kołos, gdzie za kilka dolarów dostaliśmy dwuosobowy pokój. Nic rewelacyjnego, ale na jedną noc w pełni wystarczyło.


Mapka Ułan- Ude w przewodniku jest chyba trochę niedokładna. Pierwszy raz takie wrażenie odnieśliśmy już w sobotę rano szukając dworca autobusowego, tym razem przypuszczenia potwierdziły się. I tak np.: hotel, w którym mieszkaliśmy według mapki powinien znajdować się po lewej stronie ul. Komunisticzieskiej, tymczasem w rzeczywistości mieścił się po jej prawej stronie w głębi za targowiskiem. Następnego dnia próbowaliśmy też znaleźć Muzeum Historii Buriacji, które według mapki miało znajdować się niedaleko głowy-pomnika Lenina. Muzeum nie znaleźliśmy, ludzie zatrzymywani w centrum nic o nim nie wiedzieli, a jakiś czas później natknęliśmy się przypadkiem na ulicę, przy której miało znajdować się muzeum. Szkopuł w tym, że ulica była w zupełnie innym miejscu niż to pokazane na mapce.


Resztę dnia spędziliśmy w parku, nieopodal czołgu - pomnika żołnierzy radzieckich, siedząc na ławce, obserwując miasto i odkrywając dziwne prawidłowości. Do najbardziej normalnych z naszych odkryć należało m.in. to, że każdy autobus komunikacji miejskiej pomalowany był inaczej, a w całym mieście nie było chyba żadnych samochodów w jasnożółtym kolorze;-).

Poniedziałek, 18 sierpnia
Ułan– Ude


Ostatni dzień w Ułan- Ude poświęciliśmy na zwiedzanie skansenu znajdującego się na przedmieściach. W miejscu tym obejrzeć można siedem kompleksów zabudowań pokazujących architekturę Syberii. Niestety, my mogliśmy obejrzeć je tylko z zewnątrz, podobno jednak w pozostałe dni tygodnia możliwe jest wejście do wnętrz zabudowań, jednak nawet to, co zobaczyliśmy (m.in. drewniane jurty, koczowiska Ewenków, osadę starowierców) było bardzo ciekawe.



Przy okazji pobytu w Ułan- Ude dane nam było przysłuchiwać się wiecowi wyborczemu partii Żyrinowskiego, który przygotowywał się do wyborów parlamentarnych. Treść przemówień była łatwa do przewidzenia: za czasów Związku Radzieckiego było dobrze, teraz oligarchowie rozkradają państwo, a ludzie pracy dostają wypłaty z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Z drugiej strony część postulatów (o dziwo!) była sensowna np. to, żeby dochody ze sprzedaży surowców wydobywanych na Syberii przeznaczane były na jej rozwój, a nie napełniały kieszenie ludzi z Moskwy. Patrząc na to, ile pociągów towarowych wypełnionych drewnem i innymi bogactwami naturalnymi jedzie codziennie przez Syberię na zachód, łatwo można się domyślić, że w grę wchodzą niemałe pieniądze.
Od strony public relations wiec nie był raczej dobrze przygotowany, ulotki partyjne rozdawane były przez młodzieńców, których w innej sytuacji strach byłoby spotkać na ulicy (łyse głowy, szerokie karki...), a na stacji kolejowej, gdzie zatrzymał się specjalny pociąg Żyrinowskiego (sic!), cały pomalowany w barwy narodowe Rosji, widać było grupki aktywistów partyjnych niepewnym krokiem idących do lub ze sklepu z alkoholem.

Wieczorem razem z bagażami udaliśmy się na dworzec. Nasz pociąg do Moskwy odjeżdżał co prawda dopiero we wtorek o 10 rano, jednak mając w pamięci problemy z rannym wstawaniem, nie zdecydowaliśmy się na spędzenie tej nocy w hotelu i przyjechanie na stację z samego rana. Nocleg na dworcu miał też niepodważalną zaletę w postaci czystych łazienek (i prysznica! – za jedyne 30RUB).

Wtorek, 19 sierpnia – Sobota, 23 sierpnia
Ułan-Ude – Moskwa


Miałem jakieś dziwne przeczucie, że powrót z Syberii nie będzie taki łatwy, na jaki się zapowiadał. Moje poczucie zaczęło się sprawdzać, gdy koło godz. 8 rano wyproszono wszystkich z poczekalni, potem z całego budynku dworca, a na koniec także z jego okolic. Żeby tego było mało, cały teren dworca otoczyła milicja i nie wpuszczała nikogo do środka. Podobno w poczekalni znaleziono bombę...

Ja mam chyba jakieś dziwne szczęście i często podczas powrotów do domu wpadam w tego typu sytuacje. W trakcie wracania z Turcji spędziłem 12 godzin na granicy bułgarsko-rumuńskiej trafiając przypadkiem w sam środek akcji celników przeciwko przemytnikom. Innym razem wracając z Ukrainy miałem trudności z kupnem biletów do Polski, a teraz jeszcze to!
Zaczęliśmy już zastanawiać się, jak dostaniemy się do Moskwy, gdy nagle, jakieś pół godziny przed odjazdem pociągu milicjanci rozjechali się we wszystkie strony, a ludzie zaczęli być wpuszczani na dworzec. Domniemana bomba okazała się torbą z butami zostawioną przez jakiegoś roztargnionego pasażera.

Punktualnie o 9:50 podjechał nasz pociąg (N239 Czita – Moskwa) i tak rozpoczęła się nasza droga powrotna do Europy.
W wielkim skrócie podróż koleją z Syberii do Moskwy to cztery dni wspaniałego nicnierobienia, spania, jedzenia (i picia;-), grania w szachy, w karty, czytania książek i zasłużonego odpoczywania po wcześniejszych przygodach. Pociąg żyje własnym życiem, osoby zupełnie sobie obce zaczynają nawzajem opowiadać sobie historie swojego życia, zwierzają się z problemów, częstują się nawzajem herbatą, którą Rosjanie piją w ogromnych ilościach i czymś mocniejszym. Mniej więcej co cztery godziny pociąg zatrzymuje się na dłużej na stacji, wtedy jest okazja zrobić zakupy na dalszą drogę. Podczas takich postojów peron zamienia się w ruchliwe targowisko, wokół podróżnych tłoczą się ludzie sprzedający chleb, warzywa, owoce, gorące pierożki, czieburieki, wędzone omule z Bajkału (mniam), pieczone kurczaki, piwo, lody i wszystko, czego dusza zapragnie.



W szczególności, na stacji Bolezino warto kupić od miejscowych butelkę balsamu (40% alkoholu). Dodany do herbaty smakuje wyśmienicie, a przy okazji pozwala np. wyleczyć przeziębienie.


Dni zlewają się w jedno, przybliżanie się do celu zauważyć można wyłącznie po słupkach przy torach z informacją o ilości kilometrów pozostałych do stacji końcowej (O! Już tylko 4000 km do Moskwy;-)).

Naszymi najbliższymi sąsiadami w pociągu (jechaliśmy w wagonie plackartnym) była grupka Francuzów oraz Olga - kobieta w średnim wieku jadąca z synem do Moskwy.
Francuzi wracali właśnie z podróży swojego życia (to ich słowa, nie moje), która sprowadzała się do przejechania pociągiem trasy Moskwa – Władywostok, z dwudniowym zatrzymaniem się nad Bajkałem (w drodze na wschód) i w Ułan- Ude (w drodze powrotnej). Szczerze mówiąc, ja wolałbym zamiast spędzać ¾ czasu w pociągu, poświęcić więcej dni na samo zwiedzanie kraju, ale skoro im się to podobało...
Natomiast Olga przenosiła się do Moskwy na stałe, chcąc zapewnić swojemu synowi lepsze wykształcenie i start w dorosłe życie. Jej mąż (trzeci z kolei;-)) został w Irkucku i doglądał rodzinnego biznesu.


Rozmawiając z Rosjanami spotkanymi w pociągu albo wcześniej na Syberii, można dojść do wniosku, że informacje, które przekazywane są nam w mediach nijak nie przystają do rzeczywistych poglądów mieszkańców tego kraju. Nikt z poznanych ludzi nie tęsknił za komunizmem (nawet na wiecu Żyrinowskiego większość stanowili aktywiści z jego partii, przechodnie podchodzili do całego wystąpienia raczej obojętnie). Nikt nie chciał jego powrotu, wszyscy (włączając w to poznanych w pociągu żołnierzy) byli przeciwko wojnie w Czeczenii i chcieliby jej szybkiego zakończenia.



Sobota, 23 sierpnia
Moskwa


Do Moskwy przyjechaliśmy zgodnie z rozkładem przed 5 rano, pojechaliśmy metrem na Dworzec Białoruski (skąd odchodzą pociągi do Brześcia, te z Syberii przyjeżdżają na Dworzec Jarosławski), zostawiliśmy bagaże, kupiliśmy bilety kolejowe na powrót do granicy z Polską i ruszyliśmy w miasto.



Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Placu Czerwonego, z czego większość czasu spędziliśmy w kolejce do mauzoleum Lenina. W przeciwieństwie do tego, co słyszeliśmy wcześniej, miejsce to w dalszym ciągu stanowi jedną z głównych atrakcji turystycznych Moskwy. W tłumie osób chcących obejrzeć mumię wodza rewolucji spotkać można przedstawicieli wielu narodów świata, począwszy od wszechobecnych turystów niemieckich, a na oficjalnych koreańskich delegacjach kończąc. Polacy też są zauważalni, niestety (przynajmniej tak wynika z moich obserwacji), głównie dlatego, że próbują wepchnąć się do wejścia bez kolejki...
Twórcy mauzoleum i obecne władze postarały się, żeby osobom zwiedzającym mauzoleum udzielił się podniosły nastrój. Do sarkofagu Lenina prowadzi kręty korytarz, a na każdym jego zakręcie stoi na baczność żołnierz. We wnętrzu panuje półmrok, podświetlona jest wyłącznie trumna. W środku należy zachowywać się dostojnie, tzn. wolno przejść koło trumny. Jakiekolwiek zatrzymanie się na dłużej lub np. schowanie rąk do kieszeni spotyka się od razu ze stanowczą reakcją czuwających w środku żołnierzy. Sam Lenin traktowany jest jak relikwia świętego, chociaż na mnie zrobił wrażenie plastikowej kukły. Nie zdziwiłbym się, gdyby w rzeczywistości w trumnie zamiast mumii leżała jej atrapa, władza w tym kraju zdolna jest do takich rzeczy.

Po wyjściu z mauzoleum można przejść się wzdłuż murów Kremla, pod którymi pochowani są przywódcy ZSRR oraz sławni Rosjanie i cudzoziemcy. Tutaj rzuca się w oczy ciekawa prawidłowość: na grobach Chruszczowa, Breżniewa, Andropowa i innych dostojników państwowych położone są tylko symboliczne plastikowe kwiaty. Grób Stalina, człowieka, który wymordował miliony ludzi, tonie w świeżych bukietach i wiązankach przynoszonych tu każdego dnia...



Tuż przy wejściu na Plac Czerwony, przy Bramie Zmartwychwstania zaobserwować można kolejną scenkę rodzajową, wiele mówiącą o poziomie życia i desperacji niektórych mieszkańców Moskwy. Wielu turystów, jak każe miejscowy zwyczaj, staje przodem do Placu Czerwonego i rzuca za siebie monety (pewnie, żeby tu jeszcze kiedyś wrócić albo zapewnić sobie szczęście – to taka inna wersja wrzucania drobnych do fontanny). Za turystami w niewielkiej odległości ustawione są miejscowe kobiety, z ubioru wynika, że raczej nie są to przedstawicielki klasy średniej. W momencie wyrzucenia monety wszystkie jednocześnie zaczynają się przepychać tak, żeby móc złapać pieniążek…



Poza Placem Czerwonym zobaczyliśmy także cerkiew Chrystusa Zbawiciela, a potem udaliśmy się na Izmajlowski Rynek, gdzie kupiliśmy trochę pamiątek. Na koniec chcieliśmy pójść na Patriarsze Prudy i do domu Michaila Bułhakowa. Niestety, nie mieliśmy dokładnego planu Moskwy i pomimo pomocy przechodniów nie udało się nam tam dotrzeć. Trudno, będzie co robić podczas następnej wizyty w tym mieście.



Wieczorem pojechaliśmy na dworzec, odebraliśmy bagaże z przechowalni i wsiedliśmy do pociągu do Brześcia

Niedziela, 24 sierpnia
Brześć – Terespol – Warszawa


Do Brześcia dotarliśmy koło południa, kupiliśmy bilety na najbliższy pociąg do Terespola (odjeżdżał około 16:00), zrobiliśmy zakupy i wraz z poznanymi Polakami udaliśmy się do parku miejskiego na śniadanie;-).
Na stację wróciliśmy około 15;00 i ustawiliśmy się w kolejce do odprawy. W przeciwieństwie do wielu innych granic, które przekraczałem koleją, tutaj odprawa paszportowa i celna po stronie białoruskiej odbywa się na stacji. Wejście do strefy odprawy zamykane jest na ok. 20 minut przed odjazdem pociągu i później nie ma już możliwości załatwienia wszystkich formalności.


Coś takiego przydarzyło mi się podczas pierwszej wizyty na Białorusi, gdy kupowałem bilety Ułan- Ude – Moskwa. Na dworzec kolejowy przyszedłem 15 min. przed odjazdem pociągu do Terespola i jedyne, co mogłem zrobić, to patrzeć przez kraty oddzielające peron z odjazdami w kierunku Polski, od ogólnie dostępnego terenu dworca, jak mój pociąg stoi spokojnie na stacji, a potem rusza wolno w kierunku Polski. Co ciekawe, w takim wypadku nie pomagają nawet żadne łapówki, po prostu nie ma już urzędników, którzy dokonują odprawy celnej. Jedyne wyjście to odczekanie paru godzin i pojechanie następnym pociągiem.


Pamiętając o moich doświadczeniach z przeszłości tym razem byliśmy na dworcu odpowiednio wcześnie i szybko przeszliśmy przez odprawę celną, która sprowadzała się do wypełnienia jednego druczka i podstemplowania go przez celnika białoruskiego. Z odprawą paszportową było już trochę trudniej. Przy wyjeździe z tego pięknego kraju należy zapłacić podatek w wysokości 2 USD (można to zrobić w okienku na przeciwko kas międzynarodowych). Miejscowi korzystają raczej z wersji ze zniżką, tzn. dają odprawiającym ich pogranicznikom jednodolarową łapówkę. Niestety, „nasz” nie chciał wziąć pieniędzy, które mu oferowaliśmy (trochę zdenerwował się tym, że chcieliśmy zobaczyć oficjalną podstawę prawną do pobierania podatku wyjazdowego), po czym zniknął z naszymi paszportami na pół godziny. Skończyło się na tym, że musieliśmy pobiec do banku, zapłacić po 2 USD od osoby i wrócić z pokwitowaniem do odprawy paszportowej. Na szczęście nikt nie wymagał od nas dokumentu potwierdzającego rejestrację pobytu w Rosji (sam wymóg okazał się martwym przepisem, podczas całego pobytu w Rosji nikt nas o to nie pytał). Do pociągu wpadliśmy na pół minuty przed jego odjazdem.

Potem było już z górki, odprawa po polskiej stronie była formalnością, w Terespolu wsiedliśmy w samochód i przed wieczorem byliśmy w Warszawie

TROCHĘ PRAKTYCZNYCH INFORMACJI:

- Koszt całej imprezy nieznacznie przekroczył 2500PLN na osobę.
- Do Rosji wjechaliśmy dzięki pieczątce AB, obecnie od turystów z Polski wymagane są wizy.
- Bilety na powrót koleją transsyberyjską kupiłem dwa tygodnie przed wyjazdem w Brześciu. Przy niewielkich grupach możliwe jest kupienie biletu powrotnego na parę dni przed odjazdem pociągu, przy większych grupach i przy przejazdach pod koniec lata bezpieczniej jest zaopatrzyć się w bilety wcześniej.
- Mimo teoretycznego obowiązku rejestracji nikt tego nie sprawdza, żaden ze spotkanych przez nas na Syberii cudzoziemców nie dopełnił tych formalności. Podobno bardziej kontrolowane jest to w Moskwie, ale tam byliśmy tylko jeden dzień.
- W Irkucku i w Ułan- Ude bez trudu znaleźć można kafejki internetowe, w innych odwiedzonych przez nas miejscach na Syberii o dostępie do sieci można zapomnieć.


PS. To moja pierwsza tego typu relacja, więc proszę o wyrozumiałość;-). Jednocześnie składam hołd wszystkim tym, którzy poświęcają swój czas, piszą tego typu relacje i umieszczają je w internecie. Dzięki temu moje podróże są o wiele łatwiejsze.