Studencka wyprawa na Krym (lipiec 2009)
Autor: Tomek Mazur
Data dodania do serwisu: 2010-08-13
Relacja obejmuje następujące kraje: Ukraina
Średnia ocena: 6.00
Ilość ocen: 24
Oceń relację
<!--[if gte mso 9]><xml> <w:WordDocument> <w:View>Normal</w:View> <w:Zoom>0</w:Zoom> <w:HyphenationZone>21</w:HyphenationZone> <w:PunctuationKerning/> <w:ValidateAgainstSchemas/> <w:SaveIfXMLInvalid>false</w:SaveIfXMLInvalid> <w:IgnoreMixedContent>false</w:IgnoreMixedContent> <w:AlwaysShowPlaceholderText>false</w:AlwaysShowPlaceholderText> <w:Compatibility> <w:BreakWrappedTables/> <w:SnapToGridInCell/> <w:WrapTextWithPunct/> <w:UseAsianBreakRules/> <w:DontGrowAutofit/> </w:Compatibility> <w:BrowserLevel>MicrosoftInternetExplorer4</w:BrowserLevel> </w:WordDocument> </xml><![endif]--><!--[if gte mso 9]><xml> <w:LatentStyles DefLockedState="false" LatentStyleCount="156"> </w:LatentStyles> </xml><![endif]--><!--[if !mso]><object classid="clsid:38481807-CA0E-42D2-BF39-B33AF135CC4D" id=ieooui></object> <style> st1:*{behavior:url(#ieooui) } </style> <![endif]--> <!-- /* Font Definitions */ @font-face {font-family:Wingdings; panose-1:5 0 0 0 0 0 0 0 0 0; mso-font-charset:2; mso-generic-font-family:auto; mso-font-pitch:variable; mso-font-signature:0 268435456 0 0 -2147483648 0;} /* Style Definitions */ p.MsoNormal, li.MsoNormal, div.MsoNormal {mso-style-parent:""; margin:0cm; margin-bottom:.0001pt; mso-pagination:widow-orphan; font-size:12.0pt; font-family:"Times New Roman"; mso-fareast-font-family:"Times New Roman";} @page Section1 {size:612.0pt 792.0pt; margin:70.85pt 70.85pt 70.85pt 70.85pt; mso-header-margin:35.4pt; mso-footer-margin:35.4pt; mso-paper-source:0;} div.Section1 {page:Section1;} --> <!--[if gte mso 10]> <style> /* Style Definitions */ table.MsoNormalTable {mso-style-name:Standardowy; mso-tstyle-rowband-size:0; mso-tstyle-colband-size:0; mso-style-noshow:yes; mso-style-parent:""; mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt; mso-para-margin:0cm; mso-para-margin-bottom:.0001pt; mso-pagination:widow-orphan; font-size:10.0pt; font-family:"Times New Roman"; mso-ansi-language:#0400; mso-fareast-language:#0400; mso-bidi-language:#0400;} </style> <![endif]--> <p align="justify"> <!-- @page { size: 21cm 29.7cm; margin: 2cm } P { margin-bottom: 0.21cm } --> </p><p align="JUSTIFY"> Zanim przejdę do treści najbardziej istotnych wspomnę, jak doszło to tego, że znalazłem się tam a nie gdzie indziej. Pierwotną ideą był udział w 2-tygodniowym spływie kajakowym na Ukrainie, jednakże z początkiem lipca 2009 doszły mnie słuchy o tajemniczej wyprawie „Azjatów” z ogólnie pojętego Wschodu (z Lublina. Moich „Azjatów” tj. Olę, Gosię i Przemka poznałem na stypendium Erasmusa 2007-2008 na Selcuk University w Konya (Turcja). Wiadomość ta okazała się na tyle silnym bodźcem, że postanowiłem dowiedzieć się na temat owych faktów trochę więcej. Jeden telefon do Oli, drugi do Michała i wszystko stało się jasne – destynacja Krym, start w połowie lipca. </p> <p align="JUSTIFY"> Tak więc, 14 lipca o godzinie 22.25 Michał, następnie ja o 23.25 znaleźliśmy się w pociągu relacji Szczecin Gł.-Lublin, na odcinku którego zastraszające tempo wyniosło ponad 9 godzin. Po kilku browarach i ledwo przespanej nocy o 7.55 dotarliśmy do stolicy „Polski B” tj. Lublina. Następnie, skierowaliśmy się na miejscowy dworzec PKP i podjęliśmy obserwację tubylców jako, że reprezentują oni odmienny od naszego styl ubierania i zachowywania się. Po dwóch godzinach oczekiwania przyjechał komitet powitalny w postaci Małgo, która namówić na wyprawę się nie dała. Po kolejnej godzinie dołączyła do nas reszta ekskursji, co w sumie dało 8 osób (Skład grupy to: Ola (Social), Przemo, Michał, Basia, Maciek, Piotrek, Paweł i Tomek). Z sentymentem spojrzeliśmy na wysłużonego Ikarusa, którego tylne miejscówki należeć wkrótce miały do nas. Dotarłszy do granicy w Rawie Ruskiej wypiliśmy po drinku made by Oboloń i ruszyliśmy dalej w kierunku miasta Lwów. O 16.40 na miejscu powitała nas postać wybitna - Pani Sława, która ponoć „trzęsie całym Lwowem” <font face="Wingdings">J</font> Po drodze przypomnieliśmy sobie smak <em>1715</em> i innych z gatunku złotego trunku. Złożywszy bagaże w naszym lokum, skierowaliśmy się obowiązkowo do <em>Pyzatej Chaty</em> będącej główną jadłodajnią turystów (podróżników też). Nie mogąc znieść widoku pijaczka „tańczącego” na chodniku prowadzącym do opery, wybraliśmy się po Longerka, którego co rok inny poznajemy smak. Następnie, po wcześniejszym zaopatrzeniu się w „mokry prowiant”, poszliśmy odwiedzić pomnik Iwana Franko. Skutkiem owych manewrów był ciężki poranek, który szczególnie dał się we znaki Michałowi, Maćkowi i Przemowi. </p> <p align="JUSTIFY"> 16.07 – godz. 8.37 to start żelazną drogą do Chmielnickiego, gdzie pożywiliśmy się pizzą i uzupełniliśmy zapasy na drogę, którą kamrat Cybuski przespał prawie całą. Warto wspomnieć, że w międzyczasie Ola została skarbnikiem, której to funkcji pełnienie okazało się nie lada wyczynem ;) otrzymała ksywę Social. W momencie, gdy niektórzy rozmyślać zaczęli o śnie, Paweł z Przemkiem podjęli inicjatywę niejakiego Saszy, jako że ‘we are Ukrainians’. Cała sprawa znalazła swój finał w tym, że chłopaki wrócili po 20 minutach, ponieważ „prowadnica” złą kobieta była. Po drugie, wszystko byłoby dobrze, gdyby Pani (współtowarzyszka podróży) z naszego przedziału pozwoliła otworzyć okno, do czego jednak nie doszło. Ranek rozpoczęliśmy piwem, który momentami przegryzany był kawałkiem bułki, tudzież batonikiem. O 10 rano dotarliśmy do Symferopola, który przywitał nas wieżą zegarową oraz… tłumem turystów. Paradoksalnie pierwszym punktem, który odwiedziliśmy był miejscowy McDonalds (tak wiemy, hańba ale już nigdy więcej tego nie powtórzymy, słowo!!!), po odwiedzeniu którego skierowaliśmy się ku bazarowi z niebanalnymi owocami i przyprawami. Udało się nawet zakupić ciekawy owoc, o bliżej nie znanej nazwie, który jednak ani ilością, ani jakością nie zachwycił. Siedząc w pociągu do Bachczysaraju nawet nie wprawione oko dostrzec mogło miejscowy meczet, co u niektórych wywołało jednoznaczne retrospekcje erasmusowego pobytu w Turcji. A tak przy okazji, nasz kompan Michał, przedstawił nam swoją nocną apokalipsę podczas której pogryziony został ponoć przez małego hipopotama, którego biedny Michałek chciał pogłaskać (był to oczywiście sen). </p> <p align="JUSTIFY"> Zakończywszy podróż tzw. elektriczką dotarliśmy do Bachczysaraju, gdzie na miejscowym pekapie pod swoje skrzydła przygarnął nas Fiodor. Zorganizował on marszrutkę, którą pojechaliśmy do wynajmowanych przez niego komnat. Po złożeniu bagaży i odświeżeniu, wybraliśmy się na przechadzkę po skalnym mieście, nie pozwalając jednocześnie organizmowi stracić odpowiedniej ilości progu procentowego regulowanego kolejnymi Oboloniami. Po dotarciu na miejscowy szczyt zrobiliśmy kilka ciekawych fotonów i ustaliliśmy plan na dzień następny, co do zadań łatwych nie należało. Wczesny wieczór upłynął pod znakiem kolacji, której organizatorami byli nasi krymsko-tatarscy gospodarze, jednym z dań była <em>biber dolmasi</em>, danie bardzo dobrze znane m.in. w Turcji. </p> <p align="JUSTIFY"> Danie owe uważnie obserwował Przemo, jako że popadł on wcześniej z dolmą w konflikt! Tym jednak razem to „najlepszy współlokator na świecie” był górą, bravo Przemo! Fakt, że „papryczki” okazały się OK pociągnął za sobą wypicie 1L „balsamu” i ponoć wina, „ponoć” jako że autor tekstu „krwistym trunkiem” się nie uraczył. „Rankiem” tj. o 12.00 wybraliśmy się do miejscowego monastyru i na Czufut Kale („Miasto Żydowskie”). Warto zaznaczyć, że pogoda w owym czasie dopisywała, a raczej ostro grzało w banię, więc po zdobyciu szczytu, jeden po drugim skierowaliśmy się pod prysznic, który na nowo „stworzył człowieka”. Wieczorem, natomiast trzeba było standardowo stoczyć nierówna walkę z „balsamem” od którego rankiem bolała, co niektórych głowa. </p> <p align="JUSTIFY"> 19.07 z lekkim poślizgiem wyruszyliśmy do Sewastopola, jako że każdego (czyt. dziewczyny) ciągnęło już do morza, a co za tym idzie – na plażę. Wracając wspomnieniami do Bachczysaraju, spotkaliśmy tam grupę krajanów, z którymi wymieniliśmy opinie na temat wakacyjnych wojaży. Na naszej drodze do Sewastopola przejeżdżaliśmy przez tunele wydrążone w skałach. Przebicie się przez najdłuższy zajęło 35 sekund (w tempie ok. 60 km/godz.). Miasto to słynie z podupadłej Floty Czarnomorskiej i z wojny krymskiej lat 1853-1856. No i z drożyzny. Na dworcu oprócz wymarzonej, niebieskiej wołgi spotkaliśmy młodzież z Polski, która udzieliła nam kilku cennych info. W międzyczasie zrezygnowaliśmy z „nagranej” chaty, której cena wzrosła do 60 grywni. </p> <p align="JUSTIFY"> Ni stąd, ni zowąd celem podróży stał się Fiolet, do którego dotarcie stanowiło nie lada wyzwanie. Po pierwsze, znów grzało w czaszkę niesamowicie, a po drugie nie każdy szofer pragnął zabrać 8 turystów z równą ośmiu liczbą bagaży. Zanim jednak doszło do „ostatecznego zapakowania”, zostawiliśmy bagaże w magazynie przydworcowym (chyba 10 UAH) i wybraliśmy się na „zwiedzanie” miasta. Główną atrakcją było opłynięcie słynnej Floty Czarnomorskiej, która lata świetności ma już za sobą. Jeśli chodzi o Fiolent to „zmuszeni” zostaliśmy do noclegu na kempingu, co możliwe było po uprzednim uzyskaniu „błogosławieństwa” miejscowego popa. Żeby było śmieszniej, to nie usadowiliśmy się na polu namiotowym tylko poza nim, na terenie parku krajobrazowego, co też było zakazane. Cóż… tak wyszło. Tak czy inaczej humory dopisywały i po rozstawieniu namiotów, zdążyliśmy jeszcze wybrać się na plaże (sprawa honoru dla Sociala, która miała problemy techniczne z „strojem pływackim”), i wedle tradycji spałaszować arbuza. Podczas kolacji, której głównymi elementami był pasztet i konserwa, no i kiełbarki też się jakieś znalazły. W sumie to kilku bohaterów wybrało się po zakupy i opanowawszy mroczne zaułki Fiolentu dostarczyło potrzebne zapasy <font face="Wingdings">J</font> </p> <p align="JUSTIFY"> 20.06 - Wow… to była pierwsza noc spędzona w namiocie. Aż lżej się człowiekowi zrobiło, ze wreszcie użył tego sprzętu noszonego przecież cały czas na plecach ;) Jednakże aura w nocy sprzyjała tak, że spanie w namiocie stało się dla niektórych niemożliwe. Dlatego panowie z namiotu nr 2 „wynieśli się” na pobliską górkę i spali w samych śpiworach (wśród śmiałków był sam autor, który cierpliwie oczekiwał na wschód słońca = klapa). Ale co ja się rozpisuje na tak błahy temat. Wydarzeniem była interwencja popa, któremu nie spodobał się fakt, że używaliśmy monastyrnego „WC”. Grupa, wyraźnie zniesmaczona podjęła decyzję o podróży stateczkiem do Balaklawy, co odbyło się z fiolentowej plaży. W międzyczasie podjęta została próba opalania się. Dotarłszy do Balaklawy natrafiliśmy na problem zwany komnata. Po raz kolejny pomocni okazali się nasi rodacy, który wypatrzył Przemo. Skończył się na tym, ze niejaki Anatolij załatwił nam chatę za 350 ukraińskich „dzienieg” za noc. Miejscówka okazała się przednia, ze stołówka i sklepem tuż za rogiem. Wieczorem Michał objął funkcję szefa kuchni co zaowocowało wyśmienitym spaghetti. Po tym się rozpoczęło…</p> <p align="JUSTIFY"> 21.07 - O poranku ogarnęliśmy się i poszliśmy do miejscowej stołówki na barszcz i kotleta. Następnie zwiedziliśmy podziemne tunele w których stacjonowały kiedyś rosyjskie łodzie podwodne. Warto napomknąć, że o owych podziemiach wiele przewodników nie wspomina co sprawia, że owy trip nabrał specjalnego znaczenia (no i ochłodzić się można było!!!). Po wizycie w podziemnych tunelach, uzupełniwszy zapasy, zaokrętowaliśmy się na łódź płynącą na jedna z pobliskich plaż (Srebrną) na której odbył się największy jak dotąd akt opalania riebiaty. W pewnym momencie wybraliśmy się z Przemem i Michałem na tzw. akcję górską, która prawie doprowadziła nas do celu zwanego „Beczką Śmierci”. </p> <p align="JUSTIFY"> W środę 22.07 wybraliśmy się z rana na trip do Ałupki, gdzie „podziwialiśmy” przereklamowany zameczek o nazwie Jaskółcze Gniazdo. Ponadto pośród prowadzących do niego uliczek można było zrobić sobie fotona z jastrzębiem lub małpką (żenada). Wróciwszy do Balaklawy, posililiśmy się w lokalnym bufecie, a następnie pomaszerowaliśmy na miejscowy zamek, gdzie strzeliliśmy „kilka” ciekawych fotek, no i nawiązaliśmy kontakt z Małgo. Wieczorem Michał z Tomasem zrobili super jedzonko, które ochrzczone zostało mianem balaklawskiego spagetti. Po przyznaniu kolejnych odznaczeń przez Sociala, która bojowo prowadziła nas przez znoje podróży, wybraliśmy się na spacer po porcie, na którym spotkaliśmy 3 rowerzystów z Polszy. </p> <p align="JUSTIFY"> 23.07 - w czwartek pobudka o 6 i wyprawa do Sudaku ;) jedną z miejscowych atrakcji była twierdza genueńska i… wysokie ceny. Będąc na dworcu od razu ogarnęła nas pewna pani (ksywa Drajwer), której oferta opierała się na haśle: 30 UAH. Nie zastanawiając się długo skorzystaliśmy i… warto było. Tym bardziej że mieliśmy transport autem, które dynamicznie poprowadzone zostało przez sprawczynię całego zamieszania. Po zaopatrzeniu się w arbuza, tego samego dnia wybraliśmy się na plażę, która była bardzo oblegana, do czego w sumie musieliśmy przywyknąć. Arbuzowanie odbyło się w pobliskim lasku, nieopodal którego znajdowała się ścieżka na plażę płatną co przeciwstawiało się zasadzie naszej grupy, która jeśli miała płacić to tylko grosze ;) kolejno ekipa uległa podziałowi, jako że dziewczyny postanowiły skorzystać z resztek zachodzącego słońca, na co malcziki odpowiedzieli degustacją kawy oraz spaleniem sziszy (nargile). Zebrawszy się w kupę zaopatrzyliśmy się w prowiant i wypiliśmy 1,5 L balsamu, co jednak okazało się za małą ilością. </p> <p align="JUSTIFY"> 24.06 - Haa… pomimo tego jutrzenka nie dla każdego okazała się miła, co szczególnie odczuł Michała, prawdziwy dramat przeżywała też Ola. Tak czy inaczej udało się zdobyć zamek, na którym, po raz kolejny, złożyliśmy ofiarę w postaci arbuza. Po tych wydarzeniach doszło do „beachowania”, które porą wieczorna doprowadziło Michala i niejakiego Tomasza M. do stworzenia nowego dania nazwanego „sudackim gulaszem”. W międzyczasie na naszym podwórku pojawili się młodzi „wędrowcy” z Rosji. </p> <p align="JUSTIFY"> 25.06 - Kolejny dzien to wyprawa na tzw. Nowy Świat, które ogółem szału nie zrobił, ale miał tez swoje plusy. Starłszy się z gorącą pogodą dotarliśmy do nie byle jakiej jadłodajni - u Włodzimierza Lenina, po którego pożegnaniu miejsce miała degustacja miejscowych win. Dionizja i wszelkie bachanalia jak najbardziej udane były ;) Popołudnie upłynęło pod znakiem cateringu obsługiwanego przez „grupę palaczy”, czyli Maćka i Pawła, silnie wspomaganych przez resztę „grupy ośmiu”. Powstałe danie, któremu nazwy nie nadaliśmy, także weszło do kanonu polskich potraw krymskich, udowadniając znów, ze „chcieć to móc”. Równocześnie, wśród niektórych członków polskiej bandy, doszło do zrobienia prania.</p> <p align="JUSTIFY"> Ranek 26.07 rozpoczął się różno tematycznymi dyskusjami oraz wyprawą do Kaktjebiel, słynącego z Kara Dag (Czarna Góra). Wynegocjowawszy boat tripa za 45 „dzienieg” od osoby, opłynęliśmy przesympatyczne skałki w pobliżu mieściny. W trakcie, miejsce miały także popisowe skoki do wody, której całej imprezie nadały kolorytu ;) Popołudniu wróciliśmy do Sudaku, a zarazem wyruszyliśmy do Kerczu, co okazało się punktem zwrotnym całej wyprawy. Tamże, po wieczornych poszukiwaniach trafiliśmy do kwatery Pana X. Wywiezieni na ulicę Partyzancką zobaczyliśmy chate i… troche zwątpiliśmy, szczególnie piwnica nie napawała optymizmem. Jednakże humory nas nie opuszczały, a to z powodu wychodka bez drzwi, ale obitego skórą, prysznica z beczki oraz gotowanych pierożków ;) Noc zapowiadał się ciekawie. Chata okazała się odpowiednią miejscówką dla naszej ekipy, co nie zmienia faktu, ze gdy rano się obudziliśmy to nie do końca świadomi byliśmy tego „gdzie jesteśmy”. Jak się okazało właściciel „budynku” wraz z żoną, rozbudowywali dotychczasowe mieszkanie, co nie przeszkodziło im być niezmiernie gościnnymi i służyć cały czas radą i… gościną. Szczególnie Pan X, który ogarnął nam śniadanio-obiad oraz zachwycał nas paleniem papierosów o wymownej nazwie „Kozak”. Po szamie, zawróciliśmy i skierowaliśmy się w kierunku Zatoki Kerczeńskiej, aby zobaczyć M. Azowskie i rosyjski brzeg lądu. Po przedarciu się przez blokowisko i ocenieniu miejscowej architektury (tak, wśród nas byli studenci takiego kierunku) dotarliśmy na górkę, gdzie zrobiliśmy kilka ciekawych fotonów. </p> <p align="JUSTIFY"> Później skierowaliśmy się do centrum, gdzie wspięliśmy się na 320-sty stopień Schodów Mitradesa. Następnie, odwiedziliśmy kurhany, z których jeden znajdował się na miejscowym dworcu autobusowym, ale nie był dostępny dla turystów. Do drugiego z kolei dojechaliśmy autobusem i w zasadzie wart był zobaczenia, choć i tu wizyta nie trwała długo ;) Wieczorem dla odmiany wybraliśmy się do kina, celem obejrzenia Epoki Lodowcowej 3. Noc minęła pod znakiem kolejnej bitwy butelczanej, po której Social doznał „kontuzji”, a Maciek z Michałem dostali się pod ogień nocnej artylerii deszczowej. </p> <p align="JUSTIFY"> 27.07 - Powolne ociąganie się rankiem zapowiadało pozytywny dzień i był ci on takim. Doszło do przenosin do „luks” hoteliku, w którym nie mieliśmy jednak prysznica - uchybienie to niemałe. Ale Paweł z Basią poratowali - im jako jedynym udało się uzyskać pokój z prysznicem (choć wszyscy zapłaciliśmy po 40 UAH). Ale... zanim osiedliliśmy się chwilowo na ulicy Lenina, to wytarzaliśmy się z leczniczych błotach Jeziora Czokrackiego. Smolistą warstwę mazi zmyliśmy na brzegach Morza Azowskiego, które znajdowały się jedyne 60 m dalej. Pomimo usilnych starań Oli nie udało się zobaczyć wulkanów, ale… i tak było ciekawie. Po konsumpcji piccy wybraliśmy się na wieczorny lansik po mieście. </p> <p align="JUSTIFY"> 28.07 - poranny wyjazd do Symferopola, który zakończył się po 4 godzinach. Po dostaniu się na wokzal żelaznej drogi, każdy z osobna podjął próby zabicia nudy. Do wyboru był macdonalds, bazarek albo czytanie książki w zajętym przez nas kącie. Poza tym… można było też napić się browara z Maćkiem, a to nie lada przyjemność była. Po spałaszowaniu bardzo przeciętnego hamburgera wsiedliśmy do opancerzonego wozu z kuszetkami pędzącego po trasie Symferopol-Lwów. Zająwszy miejsca, podjęliśmy działania wywiadowcze celem rozpoznania sąsiadów, którzy sprawiali wrażenie poczciwych. Jednak pozory nas zmyliły, bo ciepłolubni Ukraińcy otwierać okien nie chcieli. Ponadto autor tekstu został przekupiony mięsem, czego celem była zamian miejsc z pewnym Ukraińcem i jego dzieckiem. Nie wyszło to Tomaszowi na dobre, który nie pospał za dużo tj. powodem był płacz rozchorowanego dzidziusia, ale… okno było trochę uchylone. </p> <p align="JUSTIFY"> 29.07 - nowy dzień przywitał nas „zapachami” wagonowymi i wolnym tempem pociągu, co skutkowało opóźnieniem. Większość osób wstawała tylko po to, aby coś pokuszać albo popatrzeć w okno. A okna nadal pozamykane! Po 26-ciu godzinach o 21.00 dotarliśmy do Lwowa, po drodze spotykając dwóch Czechów, którym w aprowizacji pomógł Social wraz z Panią Sławą. Noc z 30 na 31 lipca pełna była różnych zdarzeń i przypadków. Początkowo towarzycho zaprawiało się wódeczką, tradycyjnie pod Iwanem Franko. Powróciwszy o 2.00 Tomasz oddzielnie z Maćkiem poszli spać, tracąc tym samym całe przedstawienie. Z „kimy” wybudzili ich kompanie, którzy to wrócili po konfrontacji z miejscową milicją. Nie zważając na to ekipa ponownie wyruszyła na miasto kończąc tym razem o 6.00 rano. </p> <p align="JUSTIFY"> 30.07 – Rankiem wszelkie bariery okazały się nie do pokonania, skutkiem czego dopiero o 11.00 wybraliśmy się po zakup biletów do Lublina. Wsiadłszy do autobusu, rozpoczęliśmy trasę która trwać miała 6 godzin. Samo przejście prze granicę okazało się sukcesem, bo przewożona przez nas „kontrabanda” nie została zarekwirowana. Jednakże trasa przedłużyła się z powodu kontroli Inspektoratu Nadzoru Drogowego i ogólnie wolnego tempa masziny. Najgorszym okazał się głód, który dopadł nas w trakcie jazdy. Wtedy to człowiek docenił smak suchego chleba… z keczupem. Dotarcie wieczorem do Lublina, a następnie do Kraśnika oznaczało koniec przygód wakacji 2009.</p> <p style="margin-bottom: 0cm" align="JUSTIFY"> W tym miejscu Autor chciałby podziękować uczestnikom wyprawy za mile i bratersko spędzony czas, jako że to głównie współtowarzysze podróży decydują o jej „jakości”, a faktycznie o przyjemności czerpanej z wyjazdu wakacyjnego. Dziękuję</p> <p align="JUSTIFY"><br /><br /> </p> <p> </p><p> </p>