ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Śladami hospodara czyli Longinada - wyprawa rowerowa

Autor: Sebastian Markiewicz
Data dodania do serwisu: 2004-01-23
Relacja obejmuje następujące kraje: Ukraina, Mołdawia, Rumunia
Średnia ocena: 5.81
Ilość ocen: 1207

Oceń relację

ŚLADAMI HOSPODARA, CZYLI LONGINADA.
UKRAINA, MOŁDAWIA, RUMUNIA – WYPRAWA ROWEROWA
6-22 WRZEŚNIA 2002

Zbieraliśmy się na dworcu Wschodnim na godzinę przed odjazdem pociągu. Jechałem na Longinadę, nie znając nikogo, nie licząc oczywiście Longina. Na dworzec przybyłem jako drugi, przede mną był tylko Grzesiek. Zawarliśmy więc znajomość i czekaliśmy na resztę. Ku naszemu zdumieniu i przerażeniu na miejsce zbiórki nadciągały niemal same dziewczyny. Okazało się że będzie 17 osób, z czego 10 to przedstawicielki płci słabszej.
Zapakowaliśmy więc rowery i sakwy do „Zagórzana” i ruszyliśmy. Podczas rozmieszczania rowerów w pociągu Longin zlustrował dokładnie ile kto wiezie bagażu i tym mniej obciążonym dorzucił po parę kilo. W Rzeszowie zrobiliśmy przesiadkę do Przemyśla, stamtąd pojechaliśmy do Medyki. Tam, przez przejście Medyka – Szegyni, przejechaliśmy już rowerami. Mieliśmy dojechać do miejscowości Tszczyniec, żeby złapać pociąg do Lwowa. To była pierwsza szybka jazda podczas Longinady... Na pociąg nie zdążyliśmy, zrobiliśmy więc mały posiłek na stacyjce i ruszyliśmy do Mościsk. W Mościskach Longin zorganizował dwa busiki, które na pierwszy rzut oka nie wyglądały na takie, co to mogą pomieścić nas wszystkich bez bagaży, a my byliśmy przecież z rowerami... Wtedy zobaczyłem co potrafi Longin. Odkręciliśmy przednie koła od rowerów, odpięliśmy sakwy i jakoś się to wszystko zmieściło. Pamiętam, że jadąc w jednym z tych busów przysypiałem, a gdy samochód hamował, od razu się budziłem, gdyż moja twarz lądowała na siodełku czyjegoś postawionego na sztorc roweru.
Wysiedliśmy we Lwowie obok kościoła (chyba) Św. Elżbiety. Zjedliśmy obiadek w dosyć miłym lokalu, a następnie zwiedziliśmy lwowski skansen. Poszwendaliśmy się jeszcze trochę po Lwowie, oczywiście na rowerach, zaliczyliśmy kilka pierwszych ostrych podjazdów i zjazdów. Na jednym z nich, przy prędkości ok. 50 km/h, sakwa wkręciła mi się w szprychy i rozdarła. Na szczęście dziura była niewielka, więc nie było żadnego problemu. Zakupiliśmy wielkiego arbuza i wsiedliśmy do pociągu do Odessy.
Ładując się z rowerami do plackarty wzbudzaliśmy niemałe emocje, zarówno wśród współpasażerów, jak i prowadnic, czyli kobiet obsługujących pociąg, z którymi zawsze trzeba stoczyć niemalże bitwę usiłując im wytłumaczyć, że wcale nie jest nam (przynajmniej niektórym) potrzebna dobrowolnie obowiązkowa pościel za ileś tam hrywien. Rowery (z odkręconymi przednimi kołami) poukładaliśmy na półkach bagażowych nad górnymi kozetkami.

Na dworcu w Odessie

Do Odessy przyjechaliśmy rano, pogoda była pod psem, zanosiło się na ulewę. Pokropiło jednak tylko. Byliśmy pod Operą oraz na głównym deptaku miasta, bardzo drogim, przeznaczonym dla bogatych turystów. Tam miała miejsce pierwsza poważna awaria roweru – otóż Arkowi w jego „Andromedzie”, zwanej też „Klekotem” przestała się kręcić kierownica. Gdy chciał skręcić, musiał się zatrzymać, przestawić rower w żądanym kierunku i dopiero jechać dalej. Można sobie wyobrazić, jak komfortowa jest taka jazda. Trochę to trwało, jednak Longinowi i Robertowi udało się doprowadzić sprzęt do stanu używalności.
Byliśmy też oczywiście na słynnych schodach potiomkinowskich, których stopnie policzyliśmy (jest ich 192). Potem była kąpiel na odeskiej plaży i skoki z molo do wody. Deszcz co prawda znów trochę popadał, ale co tam...
Po obiedzie wyruszyliśmy dalej. Nie wiem jak Longin to robił, ale prowadził nas przez tego rodzaju dzielnice, w których zabudowa była taka, że dom Balcerka z serialu „Alternatywy 4” wydawać się mógł pałacem. Warto było jechać przez takie miejsca, wśród szczekania psów i piania kogutów. Potem jechaliśmy kilka kilometrów wzdłuż linii tramwajowej, która wiodła przez szczere pole; nie wiem dokąd prowadziła. W każdym razie wyjechaliśmy z Odessy, przejechaliśmy przez portową miejscowość Iljiczowsk jeszcze przy świetle dziennym, a potem zaczęła się jazda po ciemku. Kto z Longinem nie jeździł nocą, ten nie wie jaka to może być przygoda... To była pierwsza noc jazdy, więc kto miał światełka z przodu ten jeszcze ich używał. Z biegiem czasu nauczyliśmy się, że nie jest to potrzebne... Tej pierwszej nocy asfalt, jak na ukraińskie warunki, był gładziutki. W Polsce trudno byłoby znaleźć tak równą drogę. Podziwiałem Longina, który jechał na czele (wtedy nikt jeszcze nie ośmielał się go wyprzedzać), patrzył na mapę, latarką świecił na boki i jednocześnie pisał esemesy. W jednej z wypoczynkowych miejscowości, na plaży rozbiliśmy się obozem. Z jednej strony morze, z drugiej klif...
Dopiero rano dane nam było zobaczyć, jak to miejsce wygląda. Najpierw jednak niektórzy poszli się kąpać dla rozgrzewki, bo ranek był dość chłodny. Kiedy wyszliśmy z wody, znów zrobiło się nam zimno, więc z Zosią i Jackiem postanowiliśmy pobiegać trochę po plaży. Pływanie, bieganie, w perspektywie cały dzień na rowerze, jednym słowem triathlon. A przecież jeszcze była góra klifowa, więc trzeba było się na nią wspiąć. Wspięliśmy się więc w takim samym składzie. Nie wiem, jaką ta góra miała wysokość względną, ale myślę że ok. 30-40 metrów. Stamtąd to był dopiero widok – nasz obóz i wijące się w nim ludziki wielkości mrówek, morze i daleko, daleko ciągnąca się skarpa. Na górze też były domki kempingowe, porozmawiałem sobie nawet z robotnikiem z Ufy, który przyjechał tu na wypoczynek.
Po jakichś trzech godzinach od pobudki (i tak szybko, jak potem pokazała praktyka) ruszyliśmy. Tzn. ruszyliśmy się, ale nie pojechaliśmy za daleko, okazało się bowiem, że Natalia ma kichę. Zmiana dętki, ruszamy, znów kicha. To jeszcze nic, w czasie gdy Natalia mordowała się ze swoim rowerem, reszta wspięła się po ścieżce wiodącej na górę skarpy i tam dopiero zaczęły pękać dętki. Normalnie dętkoza powszechna. Z siedemnastu rowerów kiszki nie złapały trzy, może cztery. Przyczyną były kolce jakiegoś krzaka podobnego w swojej ostrości do akacji, ale co to było, to nawet nasz nadworny biolog Grzegorz nie wiedział. No i tak z półtorej godzinki zajęło klejenie dętek. Trzeba było dokładnie sprawdzić zarówno zewnętrzną, jak i wewnętrzną część opony, bowiem kolce tam zostawały i w ten sposób przebijały dętki. W mojej oponie też jeden tkwił, wyciągnąłem go delikatnie, na szczęście dętki nie przebił.
Tak więc, uporawszy się z dętkozą, ruszyliśmy do Biłgorodu Dnistrowskiego, czyli do Akermanu. Jechaliśmy pod wiatr, rzadko przekraczając prędkość 15 km/h. Na czele jechał Longin, którego bagaż ważył z 50 kg i wciąż jeszcze nie ośmielaliśmy się go wyprzedzać. Pomimo wiatru słońce dawało się ostro we znaki i zanim dojechaliśmy, byliśmy już trochę zmęczeni. Po drodze posilaliśmy się winogronami kupionymi od przydrożnych handlarzy oraz kwasem.

Twierdza w Akermanie


Kiedy dojechaliśmy, od razu udaliśmy się do słynnej Twierdzy Akermańskiej. Jej ogrom przerósł moje wyobrażenia. Mury długie na pięć kilometrów, wysokie nawet na dwadzieścia metrów i szerokie na pięć. Z kilkudziesięciu baszt do naszych czasów zachowało się około trzydziestu. Można zwiedzać kilka godzin a i tak wszystkiego dokładnie się nie obejrzy. Oczywiście wchodziliśmy na mury, ignorując ostrzeżenia, że wchodzić nie można, gdyż mury się osypują. Udało nam się wejść po cenie biletu dla ludności miejscowej. Bilety dla cudzoziemców były sześć razy droższe, tak jak to w całym byłym Sojuzie bywa. Z jednej strony rozpościerał się widok na morze, z drugiej na miasto. A tuż za murem były slumsy...
Wyruszyliśmy, kiedy miało się już ku zmrokowi i znów nocna jazda. Ale tym razem droga nie była już taka, jak poprzedniej nocy. Głównie była to droga gruntowa z dziurami na pół koła, a asfalt, jeśli był, to taki, że lepiej nie mówić. Czasami nie można było odróżnić drogi od pobocza. Dobre było chociażby to, że nic tamtędy nie jeździło. No i jechaliśmy tak jakiś czas, aż nagle Longinowi droga się urwała, wjechał w krzak, Monika zdążyła wyhamować i ja też, i było wesoło. Około północy dojechaliśmy do dużego skrzyżowania. Longin udał się na rekonesans i znalazł nawet drzewa, pod którymi mogliśmy zanocować. Były to jedyne duże drzewa w promieniu wielu kilometrów, pamiętać należy, że były to Stepy Akermańskie! Rozbiliśmy się więc w pobliżu dużego skrzyżowania, pomiędzy drogą gruntową, jak się rano okazało dosyć ruchliwą, i winnicą.

Nazajutrz rano zwinęliśmy obóz w rekordowym tempie, ponieważ śniadanie postanowiliśmy zjeść gdzieś dalej. Dojechaliśmy do najbliższej wioski, znaleźliśmy sklepo-piwiarnię i tam zatrzymaliśmy się na posiłek. Za ladą siedziała kobieta w pięknym socrealistycznym fartuchu i na zapytanie, czy możemy zamówić siedemnaście herbat powiedziała tonem przypominającym sklepową z Misia – „Niet”. Gdy zapytaliśmy się dlaczego, powiedziała, że kelnerka przychodzi o godzinie 10, a przecież jest dopiero 9 i ona sama nic tu nie poradzi. Poprosiliśmy więc, żeby zagotowała nam tylko wodę, kubki i herbatę mamy. „Nie ma takiej możliwości, prąd odłączyli, ja mam kuchenkę na prąd”. Światło na zapleczu co prawda się świeciło... Kupiliśmy więc trochę pieczywa i piwko i rozsiedliśmy się przy stolikach z własnym prowiantem. Ja jeszcze chciałem kupić papierosy, powiedziała, że ma na zapleczu, wygoniła wszystkich ze sklepu, zamknęła na klucz i dopiero po nie poszła.
Ruszyliśmy przez Stepy Akermańskie... Wtedy okazało się, że niektórzy jeżdżą szybciej niż pozostali. Była nas czwórka: Ja, Zosia, Grzegorz Malkontent i Jacek. Longin ochrzcił nas „Grupą wyścigową pod wezwaniem”, inni „Lożą Szyderców”. Czasem do naszej czwórki ktoś próbował dołączyć, to Monika masażystka, to Ala. Podejrzewam, że Longin mógłby z nami jechać równo, gdyby jego bagaż był ze 20 kilogramów lżejszy, a także Robert, gdyby nie pełnił funkcji naprawczego i nie jechał z konieczności z tyłu, w razie gdyby komuś zepsuł się rower.
Z jednej strony Morze Czarne, z drugiej lyman, czyli jezioro ze słoną wodą. Jechaliśmy mierzeją, która czasem jest zalewana. Potem wjechaliśmy bardziej w głąb lądu, podziwialiśmy step w całej okazałości. Jedyną roślinnością, jaką tam zaobserwowałem była kukurydza. Akurat był okres żniwny więc archaiczne kombajny kosiły tę kukurydzę, a niemniej stare ciężarówki zbierały ją z pól i rozwoziły.
Na Stepach Akermańskich nie ma drewnianych domów, co zrozumiałe jest z tego względu, że w bliższej i dalszej okolicy nie ma lasów. Domy zbudowane są z bloków gliny zmieszanej z trzciną i otynkowane. Widzieliśmy kilka domów w stanie surowym, nie wyglądało to zbyt solidnie. Jednak, jak zapewnił nas jeden z mieszkańców, domy takie są bardzo trwałe i cieplejsze od murowanych.
Pogoda zepsuła się trochę, trzeba było wyjąć kurtki przeciwdeszczowe, bo momentami padało ostro. Wspaniały zwyczaj kierowców ukraińskich: pozdrawiają rowerzystów trąbieniem. Tylko nie wtedy, kiedy są jeszcze daleko z tyłu i mogliby zatrąbić ostrzegawczo, nie wtedy, gdy już cię wyminą i mogliby pomachać, ale podjeżdżają równolegle, spychając rowerzystę niemalże do rowu i wtedy walą w klakson ile sił, machają, a co niektórzy coś krzyczą, przeważnie z sympatią i ciekawością. Nie co dzień widuje się przecież grupę siedemnaściorga rowerzystów z wielkimi tobołami (chociaż przeważnie w kilkukilometrowym rozproszeniu) na takich odludziach.
Mijaliśmy jeszcze kilka wiosek takich jak Wysznewe, Prymorśke, Lyman. W każdej z tych wiosek pętały się psy, które czasami bywały dokuczliwe. Określaliśmy je mianem „dwudziestek”, „dwudziestekpiątek” itd., w zależności od prędkości, jaką trzeba było na rowerze osiągnąć, żeby je wyprzedzić i uniknąć prób pogryzienia nóg.
Pomiędzy wioskami były winnice, z dobrodziejstw których korzystaliśmy, jako że pora była właśnie na winobranie.
Zdarzali się ciekawi ludzie. W Prymorśke siedziało paru pijaczków pod domem, zainteresowali się nami oczywiście, zawołali nas. Podjechałem ja, z tego względu, że jako jeden z nielicznych potrafiłem się po rosyjsku porozumieć. Myślałem, że będą pytać jak wszyscy: skąd, dokąd, po co, kto wam za to płaci, jak to, tak za darmo jedziecie, kto wy w ogóle itd. A ci nie. Zapytali się mnie, czy w Wysznewe (poprzednia wioska) padał deszcz. Padał – odpowiedziałem. Ucieszyli się. Więcej pytań nie mieli.
Potem zatrzymaliśmy się na głównym skrzyżowaniu wsi pod cerkwią, żeby poczekać na pozostałych. Zrobiło się oczywiście zbiegowisko. Po chwili podszedł facet, na nogach stojący dosyć niepewnie i, ledwie mogąc wyartykułować z siebie jakieś dźwięki, zapytał czy mamy: pozwolenie od rady wsi na postój, pozwolenie od komitetu obwodowego partii na przejazd i co to w ogóle za wycieczka. Po czym przewrócił się.
Jadąc dalej, dotarliśmy do skrzyżowania. Jedna droga wyglądała ładnie, gładko, druga zaś na oko do jazdy się nie nadawała. Można było mieć pewność, że pojedziemy tą gorszą. Tak też się stało, jechaliśmy w kierunku czegoś podobnego do latarni morskiej, chociaż nie jestem pewien czy to akurat była latarnia morska. W każdym razie kręciło się to coś świecąc w różne strony i kiedy obracało się w naszym kierunku, to zarówno oświetlało trakt (bo drogą bym tego nie nazwał) jak i oślepiało. A trakt z kilometra na kilometr robił się gorszy. Były to tereny, które okresowo są zalewane przez wodę, jak się potem okazało, była to mierzeja, której na większości map nie ma, z tego też powodu teren był grząski i błotnisty i po jakimś czasie mowy o jakiejkolwiek jeździe nie było. Wpadaliśmy w błoto po pół koła i po kostki, ale szliśmy twardo. Nikt prawie nie używał świateł, więc drogę mieliśmy oświetloną tylko wówczas, gdy latarnia odwróciła się w naszym kierunku.
I szliśmy tak, grzęznąc w błocie, aż ktoś krzyknął, że jest droga. Rzeczywiście, był to chyba falochron, spełniający jednocześnie funkcję drogi. Można było już jechać na rowerze, aczkolwiek pedałować trzeba było z całej siły, żeby koła w ogóle chciały się kręcić. W końcu rozbiliśmy się, gotowaliśmy nawet pyszny makaron ukraiński na słonej wodzie, który, nie wiedzieć czemu, nikomu oprócz mnie nie smakował. Okazało się, że tego dnia przejechaliśmy rekordową odległość – 98 km, nie licząc ostatnich kilku, kiedy liczniki nie pracowały, gdyż po pierwsze prędkość z którą przedzieraliśmy się przez błoto była zbyt mała, a po drugie i tak czujniki były dokładnie pokryte błotem.

A tak wyglądał rower po nocnym przedzieraniu się przez błoto  na mierzei nad Morzem Czarnym

Dopiero rano mogliśmy zobaczyć miejsce, w którym przyszło nam nocować. Okazało się, że był to pas ziemi między jeziorem Sasyl a Morzem Czarnym. Z tym, że wolne od wody było to okresowo tylko, gdyż na mapie w skali 1:700000 mierzei tej nie było. Świetne było mycie się w zimnych falach morza, na prawie nieprzystępnym, kamienistym brzegu.
I ruszyliśmy dalej... Z jednej strony step, z drugiej morze. Zbliżaliśmy się do delty Dunaju. Zażyliśmy też po raz ostatni kąpieli w Morzu Czarnym. Prócz nas na plaży była jeszcze grupka Rosjan. Kilka kobiet w klasycznych trwałych ondulacjach kapała się w morzu, dzierżąc w rękach przechodnią półlitrówkę i także samo przechodnią musztardówkę, śpiewały przy tym rosyjskie piosenki w stylu „Podmoskownyje wieczera”.
Pojechaliśmy dalej. Przejechaliśmy przez kolejną wieś o nazwie Prymorśke, i powoli zbliżaliśmy się do Miasteczka Vylkove, położonego w Delcie Dunaju, na granicy z Rumunią. Peleton jak zwykle rozciągał się na kilka kilometrów, tak więc wyprzedzające nas Kamazy sporą odległość nieraz musiały pokonać jadąc pod prąd, co akurat na Ukrainie nie jest niczym dziwnym. Jeśli droga po lewej stronie jest lepsza, to czemuż po niej nie jechać? Dojechaliśmy do Vylkovego, w którym oprócz cerkwi prawosławnej znajduje się też cerkiew staroobrzędowców. Miasteczko poprzecinane jest siecią kanałów niczym Wenecja, tylko że w odróżnieniu od tamtej, kanały są naturalne. Główny nurt wodny dzieli miasto na dwie części – ukraińską (prawosławną) i rosyjską (staroobrzędową). W odniesieniu do tych Rosjan istnieje jeszcze określenie Lipowany, z którym można się spotkać w niektórych przewodnikach.
Zwiedziliśmy muzeum Delty Dunaju, po którym oprowadziły nas przemiłe panie, oczywiście po rosyjsku. Miasteczko wpisane jest na listę UNESCO. W muzeum znajdowały się wypchane okazy fauny, zasuszone okazy flory oraz mnóstwo zdjęć. Obejrzeliśmy krótki film, nakręcony właśnie w okolicach Vylkove, ukazujący bogactwo tamtejszej przyrody, zrealizowany również przy pomocy UNESCO. Tak na marginesie, to jest w tej okolicy rezerwat biosfery, jeden z kilku w Europie. Muzeum pośredniczyło również przy organizowaniu wycieczek na łodziach w celu bliższego zapoznania się z przyrodą Delty Dunaju, jednak musielibyśmy poświęcić na to cały następny dzień, a ten zbliżał się już ku końcowi, więc od pomysłu trzeba było odstąpić.

Targ wodny w Wilkowem na Ukrainie w delcie Dunaju

Jak już wspomniałem, głównymi szlakami komunikacyjnymi tej miejscowości są kanały i rzeczki. Udało nam się poobserwować handlarzy płynących długimi łodziami na targ wodny łodziami, które wyładowane były koszami pełnymi winogron, arbuzami i innymi przysmakami. Widzieliśmy również kobiety piorące w kanałach, niemalże na ganku własnego domu. Rozsiedliśmy się na długi czas na głównym moście, dzielącym miasteczko na dwie części. Tuż obok był targ wodny, widok jak w Azji. Dziesiątki, jeśli nie setki łódek, wyładowanych owocami i wszelkim innym dobrodziejstwem. Patrzyliśmy na to naprawdę zafascynowani.
Siedzieliśmy na moście naprawdę długo i zaczęło się ściemniać. W dodatku atmosfera zaczynała gęstnieć, gdyż ludzi wokół nas zbierało się coraz więcej, a nie wszyscy byli przyjaźnie nastawieni. Postanowiliśmy zatem ruszyć w dalszą drogę.
Nie ujechaliśmy jednak, o dziwo, daleko tej nocy, zatrzymaliśmy się na jakimś skrzyżowaniu z polną drogą i nasz przewodnik zginął w gęstwinie w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Wrócił po pół godzinie i trzeba przyznać, że lepszego miejsca na nocleg znaleźć nie mógł. Po pierwsze miejsce było doskonale zakamuflowane, nie licząc tego, że niemalże oświetlały nas reflektory statków patrolujących odnogę Dunaju. Rozbiliśmy się bowiem niemal tuż nad rzeką, po drugiej stronie była już Rumunia. Longin znalazł ścieżynkę wiodącą do wody, na której z trudem rozstawić można było duże namioty, na naciągach trzeba było powiesić lampki od rowerów, gdyż ciągle ktoś na nie wpadał. Rowery spięliśmy w jednym miejscu, prawie przy samej wodzie. I wreszcie drewna było pod dostatkiem, mieliśmy więc pierwsze ognisko... Nie pamiętam co jedliśmy, herbata zaś była na pewno, tylko nie wiem, skąd mieliśmy wodę, gdyż nikt wcześniej o to jakoś się nie zatroszczył. Legenda głosi, że pochodziła ona z Dunaju... A w każdej legendzie jest ziarnko prawdy...
Gdy wstaliśmy rano, okazało się, że nasze obozowisko zostało jednak odkryte. Dwóch czy trzech miejscowych przyszło się kąpać akurat tam. Ale kulturalni byli. Nie obudzili nas. Nic nie ukradli. Nie pytali się, kto, skąd i po co. Zastanawiam się, jak postąpiliby w naszym kraju tacy przypadkowi „odkrywcy”. Nielegalne obozowisko, strefa nadgraniczna... Miejsce było w świetle dziennym w rzeczy samej bardzo urocze. Po drugiej stronie rumuński brzeg, dogodny dostęp do wody w celach toaletowych, niestety, na kąpiel było duże ciut za zimno. Upały zelżały.
Udaliśmy się w dalszą drogę – do miasteczka Kilija o około siedmiuset letniej tradycji. Na miejscu zwiedziliśmy muzeum, po którym oprowadził nas tamtejszy historyk, deklarujący narodowość mołdawską. Trzeba przyznać, iż był to bardzo interesujący człowiek. Podobnie jak samo muzeum, które mieściło się w dość zabytkowym drewnianym domku przy głównej ulicy miasta i akurat było w remoncie, lecz zostało otwarte specjalnie dla nas. W muzeum był cały przekrój historyczno-etnograficzny miejscowej ziemi, zarówno kule armatnie i stroje wojskowe z XIX stulecia, stroje regionalne z wieków jeszcze wcześniejszych, jak i plakaty propagandowe z okresu komunistycznego w rodzaju „Ojczyzna-Matka wzywa”.
Grzesio Malkontent skoczył na pocztę, żeby „zasłać” pozdrowienia z Ukrainy i został zaczepiony przez dziennikarza z miejscowej gazety, który powiedział mu, że właśnie dowiedział się, że przyjechaliśmy, skąd jesteśmy itd., i obiecał o nas napisać.
Rowerów pilnował nam przed wejściem do muzeum miejscowy nauczyciel WF, pan Władimir. Wspaniały człowiek, rzadko spotykany typ społecznika. Tak w ogóle nie wiadomo, skąd się tam wziął, też zresztą miał ze sobą rower, zadeklarował, że przypilnuje rowery, nic im się nie stanie, gdyż on zna tu wszystkich, a poza tym jest mistrzem judo, wymieniał nawet tytuły, które zdobywał we wszechzwiązkowych mistrzostwach ileś lat temu. Zapytał, dokąd teraz jedziemy, odpowiedzieliśmy że do Izmaiłu, zaproponował nam, że pokaże o wiele ciekawszą drogę niż szosa, którą pierwotnie mieliśmy jechać. I rzeczywiście – prowadził nas przez bardzo ciekawe okolice, było to chyba nawet w granicach rezerwatu. Ze swadą opisywał nam miejscową przyrodę, nazywał po kolei rośliny, ptaki i inne przyrodnicze zjawiska. Opowiadał o historii Kilii, pokazywał gdzie mieszkańcy wypoczywają, gdzie mają działki rekreacyjne, opowiadał o uprawie ryżu, gdyż mijaliśmy również pola ryżowe. Mówił także o sobie, np. o tym, że jest tak zahartowany, że nawet zimą kąpie się w morzu i nigdy się nie przeziębia. Można to było nawet zaobserwować, gdyż wszyscy jechaliśmy w kurtkach i czapkach, pan Władimir zaś jechał w rozpiętej bluzie od dresu, bez podkoszulka. Jechał na swoim rowerze, który nie miał przerzutek i mniejsze trudności sprawiało mu pokonywanie podjazdów i innych utrudnień na drodze niż nam, dosiadającym rowerów bądź co bądź stworzonych do jazdy terenowej. Co ciekawe, jechał cały czas na czele i, mówiąc do nas, był cały czas odwrócony i w ogóle nie patrzył na drogę, jechał instynktownie. A mówił naprawdę przez cały czas. Większość nic nie rozumiała, ale wszyscy przytakiwali. Odwiózł nas dobrych kilkanaście kilometrów i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie...
Dalej pojechaliśmy szosą, w stronę Izmaiłu. Wiał silny wiatr, było zimno, a w dodatku byliśmy coraz bardziej głodni. Dlatego też zatrzymaliśmy się na posiłek. Powyciągaliśmy resztki jedzenia, nadającego się do natychmiastowego spożycia, czyli chałwę i ciasteczka i po krótkim odpoczynku pojechaliśmy dalej. Wjeżdżaliśmy do Izmaiłu w zupełnych już ciemnościach. Miasto to dość duże, około 100 tys. mieszkańców, założone przez kupców genueńskich w XII wieku, znajdowało się przez kilka stuleci w rękach tureckich, aż do zdobycia miasta przez Suworowa, w początkach wieku XX należało do Rumunii.
Tuż po przybyciu udaliśmy się do hotelu Izmaił, prawdopodobnie jedynego w miejscowości, na posiłek. Zastanawialiśmy się, gdzie przyjdzie nam spać tej nocy, a tu Longin zrobił niespodziankę i załatwił nocleg w tymże hotelu. Rozlokowaliśmy się w ogromnej sali bankietowo-restauracyjnej i czekaliśmy na posiłek. Dostaliśmy wspaniałą gorącą kolację i wino mołdawskie, nie licząc piwa, które Loża zabezpieczyła na własną rękę odpowiednio wcześniej w hotelowym bufecie. Jak przyjemnie było usiąść na wygodnym, miękkim krześle po całodniowym siedzeniu na siodełku roweru. Aż nie chciało się wychodzić.
Rozlokowano nas po pokojach. Nie dane nam było jednak umyć się, gdyż o godzinie 21 programowo wyłączono wodę w hotelu do godziny 7 rano. W każdym pokoju stały jednak butelki napełnione wodą. Wyposażenie pokojów było takie, jak na kraje byłego Sojuza przystoi – łóżko (wzięliśmy bez pościeli), koc, stół, dwa krzesła, karafka, dwie musztardówy i popielniczka, chociaż oficjalnie był zakaz palenia w pokojach. A także regulamin gościa hotelu „Izmaił” napisany ręcznie ze trzydzieści lat temu na tekturce. Oczywiście spać nam się nie chciało, więc zaczęło się krążenie po pokojach w myśl zasady „pokaż, jak macie w pokoju”. Chwyciwszy piwo w dłoń udaliśmy się z Jackiem do pokoju Zosi i Ali i musieliśmy pokłócić się na korytarzu z etażową, która powiedziała że to nie pora na łażenie i że trzeba już spać. Jak dzieciom na koloniach.
Nie wiem co było brudniejsze – my czy łóżko i koc, ale wyspaliśmy się świetnie.
Po zjedzeniu śniadania, oczywiście w hotelowej restauracji, ruszyliśmy zwiedzać miasto. Najpierw porobiliśmy zdjęcia grupowe przy pomniku Suworowa, następnie zajechaliśmy do wspaniałej, aczkolwiek wymagającej remontu cerkwi. Nieopodal znajdował się pomnik mieszkańców Izmaiłu poległych w Afganistanie. Zwiedziliśmy dworzec morski, choć w rzeczy samej morze od Izmaiłu znajduje się o dzień jazdy rowerem. Ale było napisane że morski, więc morski. Potem pojechaliśmy do ruin twierdzy Izmailskiej oraz do muzeum Suworowa, który twierdzę tę zdobył. W muzeum znajdowała się diorama przedstawiająca szturm Izmaiłu. Bardzo pięknie to urządzone, oprócz tego z głośników puszczany był opis bitwy, bardzo ciekawy. A że trwał około 15 minut i był po rosyjsku, więc większość smacznie usnęła. Była też możliwość odsłuchania opisu po angielsku, ale zrezygnowaliśmy.
Oglądaliśmy też, lecz tylko z zewnątrz, piękną starą cerkiew, o którą nikt już chyba nie dba i do środka wejść się nie dało.
Wyjechaliśmy z Izmaiłu, jechaliśmy w kierunku granicy z Mołdawią. Gdy zaczął zapadać zmrok, dotarliśmy do granicy. Wywołaliśmy oczywiście ogromną sensację. Długo musieliśmy tłumaczyć, skąd, dokąd i po co jedziemy, padło standardowe pytanie, kto jest naszym „starszym”, jak to pięknie określa się po rosyjsku. Celnicy zebrali nasze paszporty i kazali nam czekać na przybycie naczelnika, który miał z nami przeprowadzać dalsze rozmowy i ewentualnie sprawdzać nasze bagaże. Czekaliśmy ze 40 minut, widocznie trzeba go było obudzić, gdyż pojawił się mocno nieświeży. Zapytał, co wieziemy, odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że sprzęt turystyczny, ubrania i nic więcej, zasalutował i pozwolił jechać. Teraz czekała nas mołdawska straż graniczna. Z nimi jednak poszło szybciej, pokazaliśmy paszporty, w których mieliśmy dwudniowe tranzytowe wizy, wyjaśniliśmy cel podróży i wpuszczono nas do Mołdawii. Warto zauważyć, że celnicy rozmawiali zarówno z nami, jak i między sobą w języku, jak na prawdziwych Mołdawian przystało, rosyjskim.

Przykład architektury mołdawskiej

Przejechaliśmy ponad 20 km Mołdawii, nie mając możliwości podziwiania urody tego kraju ze względu na egipskie ciemności, które akurat panowały. Trzeba jednak przyznać, że mołdawskie szosy mogłyby stanowić wzór dla polskich, o ukraińskich nie wspominając, jeżeli chodzi o komfort i bezpieczeństwo jazdy. Po mniej więcej godzinie dotarliśmy do wielkiego skrzyżowania dróg na Komrat (w tym kierunku jechaliśmy), Cahul i Taraclię. Zatrzymaliśmy się więc tam, na skrzyżowaniu był bar, Longin poszedł wybadać grunt pod kątem przenocowania. Wynegocjował on z właścicielami baru, że możemy zanocować z tyłu, na podwórku. Jeden z facetów w barze nawet oświetlił nam podwórko światłami swojego samochodu, żebyśmy łatwiej mogli rozbić namioty. Rozbiliśmy się więc obok koryta na wodę dla krów, zjedliśmy po zupce chińskiej i poszliśmy spać. Właściciele baru, podobnie jak przesiadujący w nim bywalcy chcieli nas zaprosić do wspólnej zabawy, ale po pierwsze nie mieliśmy waluty mołdawskiej, a po drugie naprawdę chciało nam się spać. I nie przeszkadzała nam w tym muzyka umyślnie podkręcona głośniej. Obawialiśmy się trochę czy jakiś podstęp nie kryje się za tą przesadna uprzejmością, ale rano obudziliśmy się cali i zdrowi. Rowery także stały na swoim miejscu.
Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Komratu, stolicy autonomicznej republiki Gagauzji. Zamieszkują ją głównie Gagauzowie, ludność pochodzenia tureckiego, mówiący językiem do tureckiego zbliżonym, lecz wyznania prawosławnego. W Mołdawii zamieszkuje ich najwięcej, ok. 150tys. Mniejsze skupiska znajdują się m. in. na Ukrainie, w Rumunii, Bułgarii i Rosji.
Podziwialiśmy przepiękne pejzaże Mołdawii. Jeziora, w tle góry, piękny, słoneczny dzień. Cała szosa była wysadzona drzewami orzecha włoskiego, korzystaliśmy więc z tego na każdym postoju.
W miejscowości Congaz wymieniliśmy wreszcie pieniądze na miejscową walutę i mogliśmy zrobić pierwsze zakupy. Longin dał nawet wszystkim „kieszonkowe” ze wspólnej puli, po 10 mołdawskich lejów, za co można było kupić 2,5 piwa „Chisinau”(„Kiszyniów”) albo 5 paczek papierosów „Astra” bez filtra.
Na polach, które mijaliśmy, rosła kukurydza, tytoń i czasem winogrona. Był akurat czas zbioru kukurydzy, więc miejscowa ludność zwoziła plony wozami wyposażonymi w drewniane koła, ciągniętymi przez osła, czasem przez dwa osły,. Piękny widok. Osiołki były niewiele większe od naszych rowerów. Wozy zaprzężone w osła stanowiły większość pojazdów, jakie napotkaliśmy na drodze Balabanya – Komrat. Samochodów było naprawdę mało, a szosa była wspaniała.
Jeden z woźniców, próbując wykorzystać fakt, iż jego wóz zaprzężony jest w dwa osiołki, ścigał się nawet ze mną. Po kilkuset metrach dał za wygraną.
Wjechaliśmy do Komratu. W mieście napisy na sklepach są w trzech językach: rosyjskim, mołdawskim i gagauzkim. Oprócz cerkwi w zasadzie nie było w miasteczku nic ciekawego. Longin zarządził godzinę czasu wolnego, usiedliśmy więc w kiepskiej knajpie, racząc się piwem kiszyniowskim. Malkontent stwierdził, że to takie miejsce, gdzie pies z kulawą nogą nie zagląda, i nagle z ulicy przybłąkał się pies bez jednej łapy, kulejący siłą rzeczy.
Na miejscowym bazarze były problemy z wymianą waluty. Każdy chciał wymieniać najwyżej po 3 dolary, a niektórzy nawet po jednym, co widocznie nie spodobało się właścicielowi kantoru, który zarzucał nam, że dolary są fałszywe albo zniszczone. Należy zauważyć, że na każdym nominale waluty mołdawskiej znajduje się ta sama postać, Stefan del Mare, czyli Stefan Wielki, hospodar mołdawski, przez którego to niegdysiejsze terytoria jechaliśmy i od którego wzięła nazwę cała wyprawa.

Wjazd do Komratu - stolicy Autonomicznej Republiki Gagauzji

Wyjechaliśmy z Komratu. Mieliśmy zamiar dojechać tego dnia do Hancesti, jednego z większych miast Mołdawii. Pojawiło się więcej samochodów niż na porannym etapie, a i droga była ciekawsza. Nie było praktycznie dłuższego płaskiego odcinka. Cały czas w górę i w dół. Niesamowita jazda. Po około godzinie opuściliśmy Gagauzję..
Za jednym z kolejnych szaleńczych i krętych zjazdów po dość wyboistej drodze wyłoniło się miasteczko Cimislia. Zjazd do niego był naprawdę długi, kręty i dziurawy, czego nie zauważało się przy dużych prędkościach, gdyż nad niektórymi dziurami po prostu przelatywało się.
Zatrzymaliśmy się w kilka osób w Cimislii na mostku i czekaliśmy na resztę. Mieliśmy jednak sporą przewagę, więc było dużo czasu. Podszedł do nas miejscowy z dzieckiem w wózku, zagadnął, bardzo chciał z kimś porozmawiać. A że chciało się pić, zapytałem go więc, gdzie jest sklep. Powiedział, że mnie zaprowadzi, poszliśmy więc na piwko. Koniecznie uparł się, że muszę spróbować miejscowego piwa z beczki, robionego tu, w Cimislii i żebym nawet nie próbował kupować butelkowego. Mało tego, uparł się, że piwo zafunduje, na nic się zdały moje protesty. Piwo było nawet dość dobre, tylko kufelki w sklepie czuć było lekko ściereczką. Potem ja kupiłem dla każdego z nas po butelce kiszyniowskiego i tak sobie siedzieliśmy pod sklepem, rozmawiając. Okazało się, że jest Ukraińcem z Odessy, który tutaj przyjechał i się ożenił. Musiało to być dosyć niedawno, gdyż dziecko w wózku miało może ze dwa lata, a on twierdził, że to jest jego jedyny potomek. Zapraszał nas wszystkich do domu, powiedział, że możemy u niego nawet przenocować. Jego żona wyjechała do Włoch na zarobek, a on został w domu i pilnuje dziecka. Jego żona była Mołdawianką, lecz o Mołdawianach wyrażał się bardzo niepochlebnie. Nazywał się Stiepan Groza, czyli w dosłownym tłumaczeniu Stefek Burza, i naprawdę był bardzo sympatyczny.
Wróciliśmy na mostek, gdzie było nas już coraz więcej, pożegnaliśmy się ze Stiepanem, który pokazał nam z oddali swój rozsypujący się dom i poszedł.
My zaś w oczekiwaniu na ostatnich kilka osób udaliśmy się do baru, żeby napić się herbaty. Ale mijały kolejne minuty, kwadranse i piwa, a Natalii, Agnieszki i Leszka nie było widać. W końcu pojawili się. Nie jechali jednak, a szli, prowadząc rowery. Okazało się, że na tuż przed ostatnim podjazdem, poprzedzającym zjazd do Cimislii, Agnieszka spadła z roweru i dość boleśnie się potłukła. Rozsypały się też bagaże. Miejscowi rzucili się „pomagać” i zginął aparat Agnieszki i Leszka. Kiedy doszli do nas, stało się jasne, że o dalszej jeździe tego dnia nie ma mowy. Było oczywiste, że jeżeli chcemy zobaczyć Kiszyniów, stolicę Mołdawii, to tego dnia musimy dotrzeć do Hancesti, ponieważ nasza wiza ważna była tylko przez dwa dni. Szukaliśmy więc jakiegoś transportu, okazało się, że tego dnia żaden autobus z Cimislii już nie wyjeżdża. Swoją pomoc zaoferował nam właściciel baru, w którym siedzieliśmy. Wraz ze swoim znajomym podwieźli nas swoimi busami.
W Hancesti zatrzymaliśmy się przy świętym źródle. Był to kran z wodą przy ścianie, na której była mozaika przedstawiająca Chrystusa. Było to na wzniesieniu, miasto było w dole. Nad źródełkiem była górka, na którą wdrapaliśmy się i tam rozbiliśmy namioty. Paliliśmy nawet ognisko, chociaż z miasta na pewno mogło być dobrze widoczne. Rano myliśmy się w świętym źródełku, ku oburzeniu miejscowych, którzy z wiadrami wspinali się na górę po wodę.
Zjechaliśmy do Hancesti, miasteczka zamieszkałego przez ok. 20 tys. mieszkańców, charakteryzującego się tym, że wyasfaltowana była tylko główna ulica, reszta zaś przypominała po prostu wioskę. Chcieliśmy zostawić gdzieś rowery, a do Kiszyniowa pojechać busem, ponieważ nie zdążylibyśmy rowerami do stolicy, a potem z powrotem i dalej, do granicy, przed upływem ważności wizy. Zwłaszcza, że jak się potem okazało, droga do Kiszyniowa była bardzo ostra, a upał tego dnia dawał się we znaki. W końcu udało nam się zostawić rowery na podwórku u dyrektora miejscowej szkoły, który częstował nas arbuzami. Okazało się, że minionej nocy, kiedy spokojnie spaliśmy sobie na wzgórzu, w miasteczku wybuchły jakieś granaty i zginęły dwie osoby. Z początku podejrzewano jakieś mafijne porachunki, ale potem okazało się (podobno), że to jacyś narkomani mieli u siebie w domu skład amunicji i trochę nieostrożnie się z nim obchodzili. Tak przynajmniej głosiła plotka.
Pojechaliśmy więc do Kiszyniowa rejsowym busem, bez rowerów. Na miejscu byliśmy około 3, może 4 godziny. W zasadzie nie opuściliśmy głównej ulicy, czyli alei Stefana Wielkiego, ale i tak co nieco zobaczyliśmy. Budynek parlamentu, ratusz, łuk triumfalny, kościół katolicki, cerkiew. Byliśmy też na targu, na którym można było nabyć pamiątki. Odbywał się też tego dnia festiwal folklorystyczny z międzynarodową obsadą, połączony ze sprzedażą strojów ludowych i innych tego typu rzeczy, o czym poinformował nas jeden z handlarzy, niestety, był zbyt daleko, a my mieliśmy za mało czasu, żeby tam pójść.

Łuk triumfalny w Kiszyniowie

Generalnie Kiszyniów (a przynajmniej centrum) sprawia wrażenie normalnego miasta europejskiego. Główna ulica wygląda lepiej, a na pewno czyściej i schludniej, niż nasza Marszałkowska. Co ważne dla turystów, co 10 metrów jest kantor, tylko trzeba uważać, gdyż kursy mocno się różnią. Na dobrą sprawę można byłoby zarobić i to nieźle, chodząc od kantoru do kantoru. W niektórych wymieniają także złotówki. Busem pojechaliśmy z powrotem do Hancesti. Jeszcze tego wieczora musieliśmy opuścić Mołdawię. Jazda z Hancesti do granicy była najwspanialsza na tym wyjeździe. Na pewno najszybsza, jeśli chodzi o rozwijane prędkości, jak też na pewno najbardziej stroma. W końcu dojechaliśmy do granicy z Rumunią w miejscowości Albita. Przynajmniej po rumuńskiej stronie tak miejscowość ta się nazywała. Pogranicznicy mołdawscy mieli sporo zastrzeżeń co do legalności naszego pobytu i zaglądało nam w oczy widmo jazdy powrotnej do Kiszyniowa po przedłużenie wizy, zwłaszcza że północ była za pasem. Po standardowym zapytaniu „kto starszyj” wskazaliśmy na Longina, a ten zaczął pertraktacje. Zapytali się, ile nas jest, nasz przewodnik powiedział, że 17. Pogranicznik policzył i jemu wyszło 15. Policzyliśmy my... i nam też wyszło 15. Okazało się, że brakuje Ani z Torunia i Roberta. Ktoś powiedział, że Ania nabawiła się “dętkozy” niedaleko stacji benzynowej, którą mijaliśmy jakiś czas temu, a Robert został, aby jej pomóc. Ktoś musiał po nich się zawrócić, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Demokratycznym wyborem padło na mnie i na Jacka z Loży, czyli dwóch najszybszych. Pojechaliśmy więc ile sił w nogach, jechaliśmy około 6 km, dojechaliśmy do wspomnianej stacji, jednak ani tam, ani w okolicy nie było ni Ani, ni Roberta. A niemożliwe było, żebyśmy się minęli. Tak więc ruszyliśmy dalej i po przejechaniu kolejnego kilometra znaleźliśmy ich, kończących właśnie operację wymiany kiszki. Poinformowaliśmy ich jak się sprawa ma i pomknęliśmy z powrotem w kierunku granicy, żeby powiedzieć, że wszystko w porządku i że zaraz dojadą. Ujechaliśmy kawałek i przeżyliśmy z Jackiem najniebezpieczniejszą chyba chwilę w trakcie tego wyjazdu. Otóż kiedy minęliśmy już stację benzynową, wyjechało za nami dwóch ludzi na motorach, którzy wyminęli nas, kilkadziesiąt metrów przed nami zrobili nawrót i jadąc pod prąd ruszyli wprost na nas. Osłupieliśmy i naprawdę nie wiedzieliśmy co robić, zwłaszcza że byliśmy słabo widoczni, a w dodatku oślepieni reflektorami motocykli. A one jechały wprost na nas. I nie wiem do tej pory, czy zrobiliśmy jakiś unik, czy jechaliśmy prosto, w każdym razie jeden z kretynów przejechał między nami, a należy dodać, iż jechaliśmy na odległość ręki, a drugi wyminął Jacka z drugiej strony, tak, że znajdował się on pomiędzy nimi. Naprawdę cud, że żaden z nas się z nimi nie zderzył.
Celnicy puścili nas przez granicę po jakimś czasie, po stronie rumuńskiej obeszło się bez zbędnych przygód.
Było już około północy, trzeba więc było poszukać miejsca na jakiś nocleg. Droga była dosyć zjazdowa, w najbliższej wiosce napełniliśmy butelki wodą ze studni i Longin zaczął szukać miejsca na obozowisko. Zanocowaliśmy kilkadziesiąt metrów od Prutu. Pomyśleliśmy sobie, że rano będzie okazja do kąpieli. Nie rozpalając ogniska, bo nie było z czego, ułożyliśmy się do snu.
Gdy rano się obudziliśmy, nie było w namiocie Longina, słychać było jednak jakieś krzyki. Wychyliłem się z namiotu, nieopodal stał jakiś miejscowy chłop, który ciągle krzyczał, dało się tylko zrozumieć jedno słowo: „politia”. Wlazłem do namiotu z powrotem, po kilku minutach przyszedł Longin i oznajmił że z kąpieli nic nie będzie, bo rozbiliśmy się kilka metrów od zaoranego pasa ziemi granicznej. Po kilku chwilach nadjechał jeep z napisem „politia de frontiera”, czyli straż graniczna, wysypało się z niego trzech uzbrojonych funkcjonariuszy, którzy zaczęli coś wrzeszczeć po rumuńsku. Powychodziliśmy z namiotów i słuchaliśmy rumuńskich krzyków. W końcu jeden ze strażników wpadł na genialny pomysł i spytał: „Speak english anyone?”
Kilku anyone’ów się znalazło, a prym w rozmowie wiodła nasza nieoceniona poliglotka Natalia. Panowie oczywiście poprosili o paszporty, spytali skąd, dokąd i po co, zobaczyli że mamy stempelek wjazdowy z ubiegłej nocy, zapytali, dlaczego nocujemy tutaj, ale wszystko im wyjaśniliśmy, kazali się więc zwinąć w miarę szybko i odjechali. Po śniadaniu czekała nas jazda do Iasi (Jassy), jednego z większych rumuńskich miast.
Longin miał plan, żeby przed Iasi odbić jeszcze do Cecory. Możliwości były dwie – skręcić w Comarna, albo w Tomesti. Grupa wyścigowa Comarną przejechała, nie zauważywszy skrętu do Cecory. Gdybyśmy zauważyli, na pewno zatrzymalibyśmy się czekając na Longina.
Podjazdy były jeszcze gorsze, niż w Mołdawii. Kilkukilometrowe wzniesienia o stopniu nachylenia 10-11%. Właśnie na jednym z takich musiałem jeden, jedyny raz zejść z roweru, gdyż nie miałem już siły ciągnąć na trzecim przełożeniu, a przerzutka uparcie nie chciała zejść na niższą. Za to potem były zjazdy... Tutaj też osiągaliśmy 60 km/h, a hamulce ulegały wycieraniu. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu w Tomesti. W lewo była droga na Iasi, w prawo na Cecorę. Byliśmy we czworo – czyli Ja, Zosia, Malkontent i Jacek. Po chwili dojechała do nas Monika Od Masażów, która jeszcze kilka kilometrów wcześniej próbowała jechać z nami łeb w łeb, jednak odpuściła. Usiedliśmy na przystanku, żar lał się z nieba, chciało nam się pić i jeść. Czekaliśmy na resztę. Nie mieliśmy rumuńskich pieniędzy, a wioska, w której się zatrzymaliśmy nie wyglądała na taką, w której mógłby być kantor. No i siedzieliśmy... Po godzinie zaczęliśmy się już niecierpliwić. Do Tomesti prowadził spory, mniej więcej dwukilometrowy zjazd, więc po pokonaniu poprzedzającego go podjazdu raczej już bez problemów każdy powinien do nas dojeżdżać. Minęły dwie godziny, kiszki grały marsza już dosyć głośno, zapasy picia kończyły się, a jedzenia nie mieliśmy ze sobą w ogóle. Ani lejów rumuńskich. W dodatku powiał zimny wiatr i w oddali zaczęły pokazywać się deszczowe chmury. W końcu, po prawie czterech godzinach naszego siedzenia pod drzewkiem na przystanku pojawiła się Natalia z wiadomością, że reszta jest na górze, tuż przed ostatnim zjazdem i spokojnie je sobie obiadek z kanapek. I że jak się pospieszymy, to może coś dla nas zostanie. Myśleli, że my w naszym pędzie dojechaliśmy już do Iasi, pijemy browarki i jemy ciepły obiadek... Po jakimś czasie dojechała reszta obiadujących na górze, i trzeba było jechać do Iasi. Coś jednak ciągle nam w tym przeszkadzało, bo o ile przez cały ranek i część popołudnia był upał, tak teraz wiatr stał się naprawdę porywisty i zanosiło się na porządną ulewę. I lunęło. Akurat wtedy, kiedy ruszyliśmy...
Przejechaliśmy kilkaset metrów, dostrzegliśmy wiatę i podjechaliśmy pod nią. Lało miej więcej około pół godziny, a kiedy przestało, ruszyliśmy dalej. Po jakimś czasie wjechaliśmy na przedmieścia Iasi i Longin znów prowadził nas drogami wynajdowanymi w sobie tylko znany sposób.
Na początek pojechaliśmy do klasztoru stojącego na przedmieściu Iasi. Wyglądał jak z bajki. Myśleliśmy, że jest zabytkowy, okazało się jednak, że ma dopiero 10 lat i wzniesiony został tuż po upadku reżimu Ceausescu. Gdy wjeżdżaliśmy na teren klasztoru, powitała nas niesamowita muzyka. Było to wezwanie mnichów na modlitwy. Okazało się, że jedynym instrumentem jest jedna deska, a „obsługuje” ją za pomocą dwóch również drewnianych młotków mnich, stojący na wieży. Porozmawialiśmy z jednym z mnichów, trochę po angielsku, trochę po rosyjsku, niektórzy nawet próbowali po francusku, zwiedziliśmy wnętrze klasztoru oraz budynki gospodarcze i pojechaliśmy dalej, w kierunku centrum Iasi.
Gdy tradycyjnie już bocznymi, aczkolwiek bardzo ciekawymi drogami dojechaliśmy do samego Iasi, równie tradycyjnie było już ciemno. Iasi jest bardzo ładnym miastem. Przede wszystkim jest bardzo czyste i schludne. Nie ma graffiti, nie ma śmieci na ulicach, nie śmierdzi. Jechaliśmy więc po mieście ławą i tyralierą, skutecznie siejąc popłoch wśród innych użytkowników dróg. Mistrzostwem świata było przejechanie ronda pod prąd w siedemnaście osób bez patrzenia jakie akurat jest światło. A ruch wcale nie był mały, bo była mniej więcej godzina 19 i sporo jeszcze samochodów znajdowało się na ulicach, zwłaszcza że Iasi to duże miasto, zamieszkiwane przez prawie 350 tys. ludzi. Naprawdę bardzo ładnie miasto wyglądało nocą. Pierwsze czego szukaliśmy to kantor. Znaleźliśmy całodobowy w jakimś hotelu. Ogrzaliśmy się tam trochę, bowiem było już bardzo zimno, wymieniliśmy pieniądze i pojechaliśmy ogrzać się do całodobowego McDonalda. Tam zamówiliśmy dla każdego coś do picia, czyli kawę, herbatę albo czekoladę i siedzieliśmy około 1,5 godziny, napełniając w międzyczasie butelki wodą z kranu, żeby było co pić na kolację. Niektórzy skorzystali z ciepłej wody i się umyli. Zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Nie mogliśmy oddalać się za bardzo od miasta, gdyż rano czekało nas zwiedzanie. Tak więc krążyliśmy po przepięknych uliczkach bardzo uroczych dzielnic. Wspaniale się jeździ nocą po nieznanym mieście, w dodatku ignorując wszelkie zasady ruchu drogowego. Jeżeli był znak zakazujący skrętu w prawo, można było bez ryzyka pomyłki założyć, że właśnie w prawo skręcimy. Jeśli był zakaz wjazdu wszelkich pojazdów z wyjątkiem tramwaju, bowiem ulica składała się z torowiska i chodnika – tędy jechaliśmy. Kto chciał – po torowisku, a kto chciał – po chodniku. Po kilkudziesięciu minutach kręcenia się po mieście Longin znalazł miejsce na nocleg w jakimś parku. Tej nocy zaatakowała nas wyjątkowo złośliwa, a przy tym jadowita odmiana komaresku, gdyż rano parę osób obudziło się z ranami kąsanymi na twarzy. Ja miałem tego pecha, że mnie taki ukąsił w powiekę i wstałem z pięknym podbitym limem. Rano komary nie miały siły nawet wyfrunąć z namiotu, po prostu wychodziły podłogą. Ktoś dał mi jakieś mazidło, dzięki któremu opuchlizna z oka powoli schodziła. A była taka, że nic na to oko z początku nie widziałem i przez pół dnia nie mogłem założyć okularów, bo spadały.
Po śniadaniu pojechaliśmy zwiedzać Iasi. Jednym z piękniejszych budynków w mieście był Pałac Kultury. Tylko z nazwy podobny był do naszego stołecznego cuda, bo był to po prostu piękny budynek. Tuż obok był pomnik... oczywiście Stefana Wielkiego, hospodara mołdawskiego. Zwiedziliśmy też katedrę prawosławną, w której mieliśmy możliwość zaobserwowania z jednego z wielu dziwnych obyczajów rumuńskiego chrześcijaństwa. Otóż na czymś w rodzaju stołu umieszczony jest święty obraz, przed którym wierni najpierw się modlą, potem ów obraz całują, a następnie trzy razy przechodzą pod tym stołem.
Gdy zrobiliśmy postój i czas wolny w centralnym parku miasta, miejscowa policja przegoniła nas na ubocze, żebyśmy nie robili bałaganu w środku parku i kazała nam rowery pochować w krzakach.
Iasi jest na tyle duże i bogate w zabytki, że warto byłoby tam zostać dłużej. Nas niestety czas gonił. Longin zarządził, że z powodu opóźnienia kawałek trasy podjedziemy pociągiem.
Przekupiliśmy konduktora i pociągiem pojechaliśmy do Pascani, miasteczka odległego mniej więcej o 90 km. Naszym celem był tego dnia klasztor w Probocie, pierwszy na naszej trasie z serii „malowanych klasztorów” fundowanych przez Stefana Wielkiego. Dojechaliśmy do niego tuż przed zmierzchem.
Nie ma sensu próbować opisywać urody klasztoru. To trzeba zobaczyć na zdjęciu, albo na własne oczy. Świątynia w kompleksie klasztornym pokryta jest freskami zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Charakterystyczny układ pomieszczeń w tego rodzaju klasztorach wygląda tak: najpierw jedna nawa, wąskimi drzwiami przechodzi się do drugiej, podobnej, i dopiero za następnymi wąskimi drzwiami jest sala główna, w której znajduje się ikonostas i ołtarz. Klasztor w Probocie był żeński i dzięki uprzejmości mniszek udało się nam zwiedzić go pomimo późnej pory. Przenocowaliśmy natomiast na podwórku domu dozorcy.
Po śniadaniu pojechaliśmy dalej. Gdy jechaliśmy przez wieś, trzeba było dokonywać cudów, żeby nie najechać na gromady miejscowych dzieci, które najbardziej lubiły bawić się na środku szosy, a gdy widziały, że coś nadjeżdża, to bezbłędnie ładowały się pod koła. Tego dnia jechaliśmy głównie po drogach gruntowych, a konkretnie żwirowych. Pojazdów nie było na tych drogach wiele, a większość z nich stanowiły furmanki, co ciekawe, z tablicami rejestracyjnymi. Raz zauważyliśmy nawet furmankę z rejestracją węgierską. Nie sądzę, żeby ktoś z Węgier przyjechał aż tam furmanką, może to był żart?
Z miejscowości, które mijaliśmy tego dnia zapamiętałem Dolhesti Mici i Dolhesti Mare, w tym drugim była cerkiew, zamknięta jednak, na której podwórzu stał piękny krzyż choleryczny. Zresztą cholerycznych krzyży było dużo zarówno w Rumunii, jak i w Mołdawii.
W Valdu Moldovei, na skrzyżowaniu z wielką szosą, zrobiliśmy sobie obiadek, tuż koło szosy. Po obiedzie pojechaliśmy do klasztoru Rasca, który miał najpiękniejszy chyba ogród i dziedziniec ze wszystkich, które zwiedzaliśmy. Weszliśmy też na wieżę, na której młody mnich zagrał specjalnie dla nas na dzwonach oraz na desce za pomocą wspomnianych już wyżej dwóch młotków. Z wieży rozciągał się przepiękny widok na okolicę i na góry w oddali.
Zaczęliśmy szukać noclegu. Longin miał zamiar dojechać tego dnia do wsi Baia, w której znajdują się ruiny piętnasto- czy też szesnastowiecznego kościoła katolickiego. W tym celu należało dojechać do mostu na rzece Moldova, który na mapie był, ale jak się okazało tylko na mapie.
Longin znalazł miejsce na nocleg nad wspomnianą Moldovą. Miejsce było idealne: płaskie, z jednej strony rzeka, z drugiej góra porośnięta lasem. Dość długo siedzieliśmy tej nocy przy ognisku. Rano, chociaż było bardzo zimno, niektórzy postanowili się porządnie umyć, korzystając z wartkiego, acz zimnego nurtu rzeki. Niektórzy, podkreślam, gdyż słyszałem dialog dwóch dziewcząt: "A może byśmy się umyły?" "No co ty, w niedzielę się umyjemy." W niedzielę późnym wieczorem mieliśmy dojechać do domu, a był czwartkowy poranek...
Gdy ruszaliśmy po śniadaniu, Longin dał nam do wyboru: przechodzimy rzekę w bród, woda nie sięgała nawet kolan, czy przebijamy się tym brzegiem rzeki, lasem, do najbliższego mostu, który miał być, wg mapy, jakieś trzy kilometry dalej. Wybraliśmy las, bo przecież woda była zimna. Po drugiej stronie była płaska, zielona łąka, a po naszej...
Na początku dało się jeszcze jakoś jechać. Powoli, ale się dało. Po kilkuset metrach trzeba już było z roweru zsiąść i go prowadzić. Dopóki się dało prowadzić. Dróżki były bardzo, bardzo kręte, miejscami niezwykle strome, a w dodatku wszystko było bardzo miękkie, można wręcz powiedzieć, że szliśmy po błocie. Momentami sytuacja była taka, że trzeba było budować mosty z kamieni i drewna, bo inaczej przejść się nie dało. Bywało tak, że jedna osoba stała na takim „moście”, z tyłu podawano jej rower, który z kolei przekazywany był temu, kto stał z przodu. A most faktycznie był, tylko że droga do niego zajęła nam z półtorej godziny. Za mostem była wieś Baia i wspomniane już ruiny katolickie, w praktyce kupa gruzu, chociaż widać było, że mury były bardzo grube i bardzo wysokie. Dawno temu.
Jechaliśmy do klasztoru w Slatinie. Trochę po gruntówkach, trochę asfaltem. Po zwiedzeniu tego klasztoru ruszyliśmy do Gury Humorului. Jechaliśmy na skróty. Po kilku kilometrach jazdy przez pustkowia wjechaliśmy do wioski, która mogłaby być skansenem. Na jej początku stał stary, drewniany katolicki kościółek, cała zaś zabudowa wsi, jak i jej infrastruktura sprawiała wrażenie, jakbyśmy przenieśli się ze dwieście lat wstecz. Co ciekawe, wioska była bardzo, bardzo długa, miała chyba z 10 kilometrów. Za wioską zaczął się podjazd pod górę, łagodny. Nie był nawet stromy, tylko bardzo kręty. A jeżeli był kręty podjazd, to potem był kręty zjazd, niesamowity.
W Gurze Humorului mieliśmy do zwiedzenia klasztor. Miał być też obiad. Najpierw jednak czekała nas wyprawa do klasztoru w Voronet, oddalonego od centrum Gury o jakieś 5 kilometrów. Z góry. A to oznaczało, że wracać będziemy, jeszcze głodniejsi, pod górę.
Pod klasztorem w Voronet był targ z pamiątkami, nastawiony na turystów. Tam wreszcie było to, na co polowałem przez cały wyjazd, czyli ręcznie haftowane ludowe koszule. Tu, w Voronet, był ich bardzo duży wybór, zarówno jeśli chodzi o wzory, jak materiały, kolorystykę i oczywiście cenę. Po zakupie poszliśmy z Alą zwiedzić klasztor, musiałem założyć spódnicę mnisią ze względu na to, że byłem w krótkich spodenkach, zresztą nie tylko ja, i jak to w takich przypadkach bywa bardziej niż klasztorem zainteresowani byliśmy tym, jak w tych spódnicach (mam na myśli męską część towarzystwa) wyglądamy. Wspomnieć należy, że wstęp na teren klasztoru był płatny, spódnice w cenie biletu. Z klasztoru pojechaliśmy z powrotem do Gury Humorului na obiad w największej i najbardziej luksusowej w tej miejscowości restauracji „Moldova”. Skorzystaliśmy oczywiście skwapliwie z dobrodziejstw tego przybytku w postaci ciepłej wody i innych uciech.
Pokrzepieni tym jakże wspaniałym posiłkiem ruszyliśmy do monasteru Humorului, położonego tuż za miastem. Było już zupełnie ciemno, dojechaliśmy tam bardzo późno, jednakże mniszki, jako że był to klasztor żeński pozwoliły nam jeszcze go zwiedzić.
Kiedy mniszki z trzaskiem zatrzasnęły za nami wrota, ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Ciężka to była droga – nie dosyć, że nie wiodła po płaskim terenie, to jeszcze w dodatku pokryta była grubymi kamieniami. Czasem miało się wrażenie, że rower się nie słucha, gdyż naciskało się pedały z całej siły, a mimo to stało się niemal w miejscu. Kiedy po jakichś dwóch godzinach jazdy dojechaliśmy do wioski Polana Micului, zamieszkanej przez Polaków, potomków którychś tam zesłańców, postanowiliśmy tam zanocować. Znalazło się doskonałe miejsce, na równym, płaskim boisku do piłki nożnej, usianym jednakże gęsto krowimi minami. Oparliśmy rowery o bramkę, Longin dokonał przeglądu i okazało się, że brakuje dwóch osób, a konkretnie Ani z Torunia i rudej Kasi. Ktoś powiedział, że pojechały one przodem i pewnie pojechały już sobie daleko... Nie mogliśmy liczyć na to, że wrócą same i nas znajdą. Trzeba było więc zorganizować pościg, zgłosiliśmy się z Grześkiem, zdjęliśmy sakwy i popędziliśmy. Jakież te rowery były lekkie bez sakw! Jechaliśmy przez wioskę, która sprawiała dziwne wrażenie, nie szczekał bowiem żaden pies i tylko w nielicznych oknach świeciły się światła, choć pora nie była taka późna. Przejechaliśmy kilka kilometrów zanim je dogoniliśmy. Siedziały sobie na skraju drogi, wystawiły rowery światełkami w naszą stronę i spytały się, czemu tak wolno jedziemy. Wróciliśmy wszyscy razem. Następnego dnia rano naszym celem był klasztor w miejscowości Socevita a następnie miasteczko Radauti (Radowce). Tego dnia grupa wyścigowa postanowiła wyjechać wcześniej, z dwóch powodów: po pierwsze, żeby wcześniej opuścić miejsce noclegu, a po drugie żeby jechać własnym tempem i mieć więcej czasu na picie piwa w Socevicie. Longin nie miał nic przeciwko, tym bardziej, ze droga miała być prosta. Pokazał nam na mapie jak mamy jechać. Na mapie droga była prosta. W ogóle droga na mapie b y ł a. Godzina była mniej więcej dziewiąta, umówiliśmy się między trzynastą a czternastą pod klasztorem. I ruszyliśmy: Monika masażystka, Zosia, Jacek, Malkontent i ja. Za nami, również oddzielnie, jak się później okazało, pojechała Ala z Arkiem. Zaraz za miejscem, w którym w nocy czekały na nas Kasia i Ania było rozwidlenie dróg. Jedna prowadziła w lewo, pod górę, druga w prawo, też pod górę. Z mapy wynikało, że powinniśmy pojechać w lewo, tak też zrobiliśmy. Mieliśmy do przebycia górę. Nazywała się Humor. Góra okazała się naprawdę górą humoru.
Pojechaliśmy więc w lewo. Po jakimś czasie spotkaliśmy dwóch drwali. Zatrzymaliśmy się, zaczęliśmy rozmawiać, okazało się że jeden jest Polakiem, jednak nie za bardzo zna język polski. Spytaliśmy, którędy do Socevity. Złapali się za głowę i zaczęli rękoma pokazywać, że powinniśmy jechać naokoło. Prawdopodobnie naokoło góry. Wytłumaczyliśmy im, że z naszej mapy wynika że tą drogą dojedziemy. Powiedzieli, że absolutnie nie, ale oni znają skrót i po naradzie ten niby Polak powiedział, cytuję „to on z wami pójdzie i wyeksplikuje wam drogę”, która miała być drogą skrótową. Zosia z Jackiem uparli się, że oni jednak pojadą dalej tą samą drogą, a pozostała trójka postanowiła iść za drwalem eksplikującym nam drogę.
W pewnym momencie zrobiło się dość stromo, a potoczek, przez który szliśmy zamienił się w normalny jar. Wtedy zaczęliśmy mieć wątpliwości czy zrobiliśmy dobrze, decydując się iść za drwalem. Drwal w pewnym momencie przestał iść potokiem, wspiął się na jar i powiedział, że pokaże dalej nam drogę, żeby jedno z nas poszło, bo on nie ma czasu czekać i że zbyt powoli idziemy. Padło na najmłodszego, Malkontenta. Poszedł za nim. Nie było go z pół godziny. Okazało się, że drwal zaprowadził go na szczyt góry, robiąc co kilka drzew znak siekierą, żebyśmy widzieli jak mamy iść, a następnie wskazał mu bliżej nieokreślony kierunek, mówiąc, że tam, poniżej, za jakieś 200 metrów będzie droga. Nie pozostało nam nic innego, jak wspinać się, podążając za znakami wyrytymi siekierą w korze. Ruszyliśmy na dół. Po kilku minutach naszym oczom ukazał się... prześliczny, bardzo stromy jar. A nawet dwa, rozchodzące się. Wtedy powoli zaczął nas trafiać szlag. Kończyła nam się woda, byliśmy coraz bardziej głodni, a nie mieliśmy do jedzenia nic oprócz isostara w proszku. Najpierw szliśmy krawędzią jaru. Nie było innego wyjścia niż zejść do jaru, nasza znajomość terenów górskich podpowiadała nam, że jeśli jest jar z potokiem to, idąc nim, na pewno z góry zejdziemy. A o to nam w tej chwili głównie chodziło. I zeszliśmy. I tu zaczęły się jeszcze jedne schody w postaci kamieni. To już nie były kamyczki, przeważnie były to duże głazy, które należało pokonywać w ten sposób, że najpierw wchodziło się na taki kamień, następnie wciągało się rower, potem rower zestawiało się z drugiej strony kamienia itd. W pewnym momencie Monika zostawiła rower i poszła kilkaset metrów do przodu zobaczyć, jak droga wygląda dalej. My niestrudzenie szliśmy z rowerami, chociaż Monika powiedziała że dalej to już na pewno nie da się rowerów ciągnąć. Ale skoro my mogliśmy, to i ona mogła... Po godzinie, może półtorej mozolnego marszu przez potok i minięciu kolejnego zakrętu, za którym był dalej tylko jar i potok i jar i potok i nie było nadziei, że szybko naszym oczom ukaże się normalna droga, wysunąłęm się mocno do przodu i nagle usłyszałem męski głos, wołający mnie po imieniu. Pomyślałem że mam już omamy, kiedy wołanie się powtórzyło. Rozejrzałem się po zboczu, i po prawej stronie zobaczyłem machającego rękami Arka. Okazało się, że oni, tzn. Arek, Zosia, Ala i Jacek też poważnie pobłądzili, aż w końcu natknęli się na nas. Zjedliśmy wspólnie wszystkie zapasy jedzenia jakie mieliśmy i poważnie zaczęliśmy zastanawiać się nad tym, co robić. Pora spotkania pod klasztorem dawno już minęła, komórki w tym miejscu zasięgu nie miały. Nie było źle, mieliśmy namiot, zapałki, wodę w strumieniu i zastanawialiśmy się, czy nie przyjdzie nam tu nocować. Ale zacisnęliśmy zęby i dalej, krok po kroku, ruszyliśmy jarem. Po mniej więcej następnej godzinie doszliśmy do drogi. Chyba nigdy nie cieszyłem się bardziej na widok jakiejkolwiek drogi. Doszliśmy do szosy, dowlekliśmy się do najbliższego sklepu, kupiliśmy dwa chleby i konserwę oraz kilka piw Suceava i myśleliśmy co robić dalej. Po pierwsze nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, nie mieliśmy pojęcia, w którą stronę do Socevity. Wiedzieliśmy, że mamy przed wieczorem być w Radauti, spytaliśmy kogoś, w którą to stronę i postanowiliśmy jechać tam. Ala wysyłała esemesy do Longina, ale odpowiedź nie nadchodziła. Byliśmy pewni, że reszta dawno już jest w Radauti i czekają na nas, albo i wkurzają się, że chcieliśmy być szybciej, a do tej pory nas nie ma...
Siedzieliśmy pod sklepem dobrą godzinę, aż w końcu ruszyliśmy do Radauti. Okazało się, że za dwoma zakrętami był... klasztor i kiedy dojeżdżaliśmy do niego Ala dostała esemesa od Longina, że właśnie wyjechali z lasu i dojeżdżają do... klasztoru. Pojechaliśmy więc pod rzeczony klasztor, reszta przyjechała po kilku minutach. Na wyścigi zaczęliśmy się przekrzykiwać kto którędy szedł, kto miał trudniejszą drogę, harmider powstał straszny.
Skierowaliśmy się w stronę ukraińskiej granicy. Do granicznego miateczka Siret mieliśmy 19 km. Na tej drodze omal nie doszło do poważnego wypadku. Otóż jechaliśmy dość ruchliwą szosą, po prawej stronie, gęsiego, kto miał to światełko zapalił, bo noc ciemna była wyjątkowo a i droga osłonięta drzewami. Strefa była przygraniczna, często jeździły więc ciężarówki, z tego powodu byliśmy bardzo ostrożni. Jeździły też nieoświetlone furmanki. W pewnym momencie za nami rozbłysły światła furgonetki, jej kierowca zauważył nas i zaczął wymijać, gdy nagle w świetle furgonetkowych reflektorów wyłoniła się furmanka. Kierowca furgonetki jechał bardzo szybko, nie wyhamowałby przed furmanką, więc odbił w prawo, wpasowując się między furgonetkę i nas. Całe szczęście, że jechaliśmy jeden za drugim, bo kogoś mógłby zmieść z drogi.
Jeszcze przed Siret Longin znalazł świetne miejsce na nocleg, osłonięte i od szosy i od miasteczka. Drzewa było pod dostatkiem, rozpaliliśmy więc ostatnie na Longinadzie ognisko, przy którym siedzieliśmy bardzo długo.
Rumuni przepuścili nas przez granicę bez problemów, na granicy ukraińskiej trzeba było trochę poczekać. Ale generalnie trudności nie było.
Przed nami były 44 kilometry z granicznej miejscowości Porubne po stronie ukraińskiej do Czerniowiec. Kilkakrotnie dopadał nas deszcz, więc zatrzymywaliśmy się czasem. Drogi były gorsze niż w Mołdawii i Rumunii, nie można więc było szaleć. Chociaż ja raz zaszalałem. Jechałem na czele, wyprzedzałem resztę o jakieś 200 metrów, na liczniku 50, i nagle zauważyłem uskok w szosie wysokości sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu centymetrów. Tzn. jadąc nie mogłem oszacować jego wysokości, widziałem tylko, że zrobię gwałtowny skok, jak z wysokiego krawężnika. Uskok się zbliżał, nie było sensu hamować, zwłaszcza że dużo by to nie dało, no i skoczyłem. Nie będzie przesady, jeśli powiem, że przeleciałem w powietrzu ze siedem – osiem metrów. Bałem się, że tym razem szprychy w rowerze skapitulują na pewno. A tu nic. Tylko sakwa się poluzowała i wkręciła w szprychy
Wjechaliśmy do Czerniowiec. Stamtąd mieliśmy pociąg do Lwowa. Zastanawialiśmy się, dlaczego tak dużo milicji stoi wzdłuż drogi. W końcu przy dworcu autobusowym milicjanci zatrzymali nas i kazali usunąć się z drogi. Przez dwie godziny przejazdu nie ma. Okazało się, że miasto nawiedził prezydent Kuczma i dlatego ulice są wyłączone z ruchu. I to nie tylko główne, ale boczne również. Dobrze, że mieliśmy sporo czasu do pociągu. W barze na dworcu autobusowym zjedliśmy obiad. Kiedy Kuczma już przejechał i ulice były wolne, rozpadał się straszliwy deszcz. Musieliśmy jednak jechać na dworzec.
Noc w pociągu do Lwowa była wesoła. Prawie każdy łoił piwo, Monika zrobiła mi i Jackowi masaż nóg, stoczyliśmy jak zwykle walkę o niekupowanie pościeli. Gdy dojechaliśmy do Lwowa, czuliśmy się niemal jak w domu. Zjedliśmy tam przepyszne lody w barze „Pingwin”. Specjalna delegacja udała się na targ zakupić prezent dla Longina. Był to róg, w który na następnych Longinadach jego właściciel ma dąć, dając sygnał do pobudki i odjazdu, gdyby trąbka nie działała.
Teraz trzeba było dojechać 70 km do granicy polskiej. Ania i Robert zdecydowali się pojechać rowerami, nikomu więcej się nie chciało. Longin skombinował busa, w który załadowaliśmy się wszyscy z bagażami. Bus był 8 osobowy a my wsiedliśmy do niego w 13 osób plus rowery z sakwami. I kierowca. Ja siedziałem na jakiejś sakwie, Monika na moich kolanach, na niej sakwa a na tym jeszcze dwa koła rowerowe. Wjechaliśmy do Polski. Na Ukrainie i w Mołdawii, kiedy przejeżdżaliśmy przez jakąś wieś czy miasteczko witały nas przyjazne okrzyki, ciekawość itd. Trudno powiedzieć, co krzyczeli do nas Rumuni, ale raczej też przyjazne słowa. Natomiast pierwszym zdaniem, jakie usłyszeliśmy w Polsce, był okrzyk jakiegoś dresiucha, który wychylił mordę z knajpy: „Patrz, kurwa, jaki peleton zapierdala”. Wtedy naprawdę dotarło do nas, że wróciliśmy do własnego kraju. Zjedliśmy obiad w knajpie, w której uroczyście wręczyliśmy Longinowi róg.
Pojechaliśmy na dworzec w Hrebennem, gdzie czekał już nasz pociąg. Gdy dojechałem do domu całkowity dystans na moim liczniku wynosił 990 km, licząc od wyjazdu z domu kilkanaście dni wcześniej. Koszt wyjazdu: 110 USD(wyżywienie, noclegi, program) + 20 USD wiza mołdawska + 150 zł na przejazdy pociągami + 56 dolarów, które wydałem na piwo, papierosy, baterie i pamiątki. Zakres temperatur: od 3 st. Celsjusza nocą na Bukowinie do 40 w ciągu dnia na Stepach Akermańskich. Zakres wysokości bezwzględnej: od poziomu morza do 1150 m. n.p.m. na Bukowinie.
Wszystkim uczestnikom ze szczególnym uwzględnieniem przewodnika dziękuję za wspaniałą wyprawę.

Sebastian Sebastian_Markiewicz@poczta.onet.pl