ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Sajany Zachodnie

Autor: Olga Mikołajczyk
Data dodania do serwisu: 2004-03-18
Relacja obejmuje następujące kraje: Mongolia
Średnia ocena: 6.07
Ilość ocen: 393

Oceń relację

W Zachodniej Tuwie i Zachodnich Sajanach,
czyli o groźnych Tuwińcach i niebezpiecznych jakach


Zamieszczony poniżej fragment opisu wyjazdu rozpoczyna się w czternastym dniu wyprawy w Kyzyle – stolicy republiki Tuwy.

10 lipiec 2003 - czwartek
AZBESTOWA ZAWIJA W AK-DOWURAKU

O dziewiątej rano wyruszyliśmy autobusem jadącym do Teeli, w stronę najdzikszych obszarów Tuwy. Mieszkańcy Kyzyła tereny te nazywają "Indiami", ze względu na panującą tam biedę. W zapchanym autobusie dużą część podróżnych stanowiły dzieci, nawet dwumiesięczne niemowlęta (bez pieluch!), siedziały cichutko, nie płakały i nie krzyczały. Oczywiście, co parę minut przystawaliśmy w celu wystudzenia silnika, w tym czasie zgraja dzieci wyskakiwała z pojazdu w poszukiwaniu jakiegoś krzaczka, w zastępstwie toalety. Jeśli postój wypadł w pobliżu strumyka, pasażerowie uzupełniali wodę w kanistrach i butelkach, aby na następnym przystanku mieć, co wlać do chłodnicy. Trasa wiedzie prosto na zachód, w poprzek republiki, bardzo szeroką doliną Wielkiego Jeniseju. Niestety mgła spowodowała, że niewiele widzieliśmy, a podobno droga ta jest przepiękna.
Mniej więcej w połowie drogi w naszym autobusie, już i tak zapchanym, zaczęły pojawiać się dzieci. Co parę kilometrów stojące samotnie przy bezludnej drodze 6-cio, 8-miolatki zatrzymywały autobus. Po paru takich przystankach, cały pojazd wprost zapchany był dziećmi. Siedziały wszędzie, na kolanach, na plecakach, na bańkach z mlekiem, gdzie tylko było trochę miejsca. Gosia zastanawiała się nawet nad adopcją trójki bardzo miłych dzieci, ale później okazało się, że gdzieś w tyle autobusu była ich mama. Tereny między Kyzyłem a Ak-Dowurakiem nazywane są Doliną Śmierci, ze względu na konopie, które się tutaj uprawia. O 15.15 dojechaliśmy do Ak-dowuraka, autobus pojechał dalej, do Teeli. Wszystkie dzieci przykleiły buzie do szyby i na pożegnanie namiętnie nam machały.



Ak-Dowurak - to 14-sto tysięczne miasto w zachodniej części republiki Tuwy. Jeszcze parę lat temu było tutaj wielkie zagłębie azbestowe. Zresztą miasto powstało dzięki odkryciu w tym miejscu jego złoży. Sprowadzano wtedy Tuwińców z całej Tuwy, obiecywano pracę i dobre zarobki. Niestety po odkryciu rakotwórczych właściwości azbestu, kopalnię zamknięto. Kiedyś pracowało w niej 7000 ludzi, w tej chwili ostatnia setka pracuje nad demontażem zakładu. Wielkim dramatem jest to, że do najbliższego miasta, Kyzyła, jest ponad 300km. Tuwińcy, wiedzeni nadzieją łatwiejszego życie w mieście, kilkanaście lat temu, pozbyli się swoich gospodarstw, wysprzedali zwierzęta, i w tej chwili nie ma dla nich powrotu, są skazani na to miasto. W Ak-Dowuraku żyje tylko kilkunastu Rosjan. Po 1991 roku i zamieszkach o podłożu niepodległościowym, w których zginęło kilku Rosjan, zdecydowana większość z nich opuściła miasto. Zostały tylko najsilniejsze jednostki, które umiały sobie zjednać tubylców i którzy w tej chwili żyją w dużo lepszych warunkach niż Tuwińcy, to oni przeważnie są właścicielami sklepów, zakładów itp.



Zgromadzeni na dworcu mężczyźni byli bardzo do nas nieprzyjaźnie nastawieni, nie bardzo wierzyli, że nie jesteśmy Rosjanami. Dla nich rosyjski jest drugim językiem, więc trudno im rozpoznać, kto mówi nim płynnie, a kto nie. Dopiero, gdy zaczęliśmy mówić między sobą po polsku, dali spokój.
Wojtek, Dorota i Małgorzata poszli na poszukiwanie Rosjanina, znajomego Arłana z Kyzyła, który miał nam pomóc przedostać się w góry.
W tym czasie reszta pilnowała plecaków. Wzbudziliśmy delikatnie mówiąc sensację. Zaprzyjaźniliśmy się ze Sławem, strażnikiem dworcowym. Do jego zadań należało pilnowanie dwu ławek, gdy pojawiali się pasażerowie wyjmował je z pomieszczenia. Gdyby nie miał ich na oku, z pewnością w ciągu 3 minut zniknęłyby bez śladu. Sławo był bardzo miły, ugotował nam wody, zaprosił do siebie, do pokoju przydworcowego. Później zjawiło się koło nas kilkunastu chłopców w wieku 10-12 lat. Trudno się z nimi rozmawiało, ponieważ nie znają oni rosyjskiego. Starsi obywatele jeszcze coś tam mówią, natomiast młodzież, mimo że uczą się rosyjskiego w szkole, nie umieją praktycznie nic powiedzieć.
Bieda, jakiej nigdy wcześniej nie widzieliśmy w Rosji. Na widok ciastka (a słodycze w Rosji są bardzo tanie), dzieciom oczy wychodziły z orbit i bez skrępowania brały po kilka. Miasto sprawia bardzo przygnębiające wrażenie, bardzo szerokie ulice, oczywiście niewyasfaltowane, przy których stoją malutkie, drewniane, brzydkie domki. Podobno gdzieś na przedmieściach jest też blokowisko. Nad tym wszystkim góruje wielka hałda azbestu.
Gdy już dobrze się na dworcu zadomowiliśmy, podjechała do nas milicja. Stróż prawa spytał się skąd jesteśmy oraz gdzie i kiedy się wybieramy. Powiedział, że jeśli będziemy siedzieć tutaj dłużej niż godzinę, on nie bierze odpowiedzialności za nasze bezpieczeństwo... Na razie byliśmy spokojni, bo umówieni byliśmy z Maksymem, znajomym Arłana, który zawieźć nas miał w Sajany Zachodnie w okolice góry Kyzył-Tajgi.
Ale o 19.30 rzeczywiście zaczęło robić się niewesoło. Noc zbliżała się nieuchronnie, po Maksymie, który miał być godzinę temu, śladu nie było, do tego zrobiła się niesamowita wichura. Wiało od strony góry azbestowej, wszędzie unosił się pył, jak w trakcie burzy piaskowej. W sekundzie pokryci byliśmy warstwą tłustego azbestu, wszystkie białe rzeczy zrobiły się czarne. Wszystko było lepkie, na czele z włosami. Zaczęliśmy zastanawiać się, jak ludzie mogą żyć w takich warunkach?
Gdy po kilkunastu minutach wiatr trochę przycichł, podeszło do nas kilku podejrzenie wyglądających Tuwińców. Dzieci uciekły, stróż dworcowy też się skrył w swoim pomieszczeniu, gdzie i tak został pobity i później już do nas się nie zbliżył. Gdy wyczyścili sobie teren, przysiedli się do nas i zaczęli zagadywać. Nie wiadomo, co by z tego wyniknęło, ale na szczęście na horyzoncie zobaczyliśmy półciężarówkę Maksyma.
Maksym z synem i żoną, jechali do Abakanu po zaopatrzenie do sklepu, który mają w Ak-Dowuraku. Gdy o 20.30, po ponad 5 godzinach na "dzikim zachodzie" zatrzasnęły się za nami drzwi paki, poczuliśmy niesamowitą ulgę. Po pierwsze, że opuszczamy to niezbyt gościnne miasto, a po drugie, że my nie musimy żyć w takich warunkach, w kompletnej biedzie i beznadziei, bez szans na poprawę w przyszłości.
Po godzinie jazdy drzwi otwarły się i z upalnej budy wydostaliśmy się na zimne powietrze. Dojechaliśmy do ujścia doliny potoku Bolszoj Gandałyk, kilkanaście kilometrów przed przełęczą Sajańską, na 67 kilometrze drogi Ak-Dowurak - Abaza. Tutaj pożegnaliśmy Maksyma i jego rodzinę i wreszcie, po dwu tygodniach, byliśmy w górach! Sajany ukazały nam we mgle, wielkie i lesiste, deszczowe. Gdy zastanawialiśmy, gdzie rozbić obozowisko, przegalopowało obok nas kilku jeźdźców na koniach. Okazuje się, że co roku Tuwińcy objeżdżają w grupkach górami całą Tuwę, śpią przeważnie na przełęczach, w jurtach innych współbratyńców.
Rozbiliśmy się niedaleko drogi, spaliśmy wszyscy w namiocie, razem z plecakami, także komfortu wielkiego nie było. Do tego wszyscy się lepiliśmy od azbestu, ale zrobiło się tak zimno, że nikt nie miał ochoty zażywać kąpieli w przydrożnym strumyku.

11 lipiec 2003 - piątek
JAK ATAKUJE DOROTĘ

Około 8 rano rozpadało się, co natychmiast odczuliśmy namacalnie. Zaczęło lać się na nas z sufitu namiotu, woda ciekła po ścianach. Przyznać trzeba, że nie rozbiliśmy się wzorowo, ponieważ po pierwsze była noc, po drugie jesteśmy lenie (i to do tego lenie na wakacjach), no a poza tym spaliśmy w trójce w 5 osób z plecakami i deską do pracowania, którą FGosia nabyła nieopatrznie w Kyzyle i do Polski przytachać postanowiła. Deska wprawdzie jest duża i nieporęczna, ale za piękna i unikatowa. Deszcz ostatecznie przeczekaliśmy w namiocie, w skrytości ducha mając nadzieję, że ktoś wreszcie z niego wyjdzie i nałoży na tropik pelerynę. Nie ruszył się nikt! A śpiwory puchowe mokły... Na szczęście zlitował się nam nami klimat sajański i wkrótce przestało padać.

Sajany to góry znajdujące się na terytorium Rosji i Mongolii, między Ałtajem a Przybajkalem. Dzielą się na dwa łańcuchy górskie: Sajan Zachodni i Sajan Wschodni. Sajan Wschodni to pasmo górskie o wysokościach 1000-2500 m n.p.m i długości 1000 km. Najwyższym jego szczytem jest Munku Sardyk - 3492 m n.p.m.
Sajan Zachodni to pasmo o długości 650 km, najwyższym jego szczytem jest Kyzył Tajga - 3121 m n.p.m, którego mieliśmy nadzieję zdobyć. Przecięty jest on głębokim przełomem rzeki Jenisej.

Po śniadaniu ruszyliśmy w Sajany w górę potoku Bolszoj Gandałyk, celem naszym było jeziorko, znajdujące się tuż u podnóży Kyzył-Tajgi, najwyższego szczytu Sajanu Zachodniego.
Kilkaset metrów od drogi minęliśmy osadę tuwińską złożoną z 4 jurt. Tubylcy chyba się nas przestraszyli, bo nikogo nie było na zewnątrz. A szkoda, bo liczyliśmy po cichu na jakieś małe "zwiedzanko". Nagle na dróżce, telepiąc się po wybojach, pojawiła się łada. Początkowo nawet zaczęliśmy się obawiać, że to może ta osławiona mafia rosyjska, której mimo, że w Rosji jesteśmy po raz któryś, jeszcze nie udało się nam spotkać, ale okazało się, że to wóz milicyjny. Stróże prawa wyskoczyli z niego i ruszyli w stronę Wojtka. Oczywiście myśleliśmy, że celem ich było przejrzenie naszych papierów, pozwoleń, bumag, pieczątek itp., a tymczasem miły pan, zapytał czy u nas wszystko w porządku, czy nas już ktoś może okradł, a na koniec podzielił się z nami spostrzeżeniem o tubylcach: "Tuwińcy bardzo lubią innostrańców, ale ich rzeczy jeszcze bardziej". Sam też na Rosjanina nie wyglądał.


A potem nadeszła godzina 13.10, która o mało nie stała się ostatnią Doroty. Wędrując sobie beztrosko, na horyzoncie zobaczyliśmy jaka. Jak to zwierzę na stokach polskich gór trochę rzadziej spotykane niż w Sajanach, tako wszyscy porzucili swój dobytek, naprędce wydobyli, pochowane uprzednio przed deszczem, atrybuty turysty współczesnego, czyli kamery tudzież aparaty i rzucili się stadnie w stronę rzeczonego osobnika. Dorota, jako że nogi ma najdłuższe, wyprzedziła tłum i pierwsza znalazła dogodne miejsce do uwiecznienia zwierzęcia na klatce swego filmu (mieliśmy nadzieję, że nie uwiecznia wszystkich momentów na 1 klatce - jak się jej to już w przeszłości zdarzało). Jak, jak każdy wie, to taka duża krowa, ale tutaj przekonaliśmy się, że nasze krowy dużo mniej agresywne są i co najważniejsze rogów nie mają. Tymczasem niespodziewanie zza drzewa wychyliła głowę jaczyca, za nią zaś dreptało małe jaczę. Jaczyca, widząc zapewne po raz pierwszy w życiu człeka z aparatem, ruszyła z impetem w jego stronę. Dorota w nogi, a rogi tuż-tuż. Wydłużyła krok i czmychnęła w las. Jaczyca na szczęście po przepędzeniu wroga z własnego terenu straciła zupełnie nim zainteresowanie.
Później na naszej drodze stanęło jeszcze ogromne stado jaków. Już z większym szacunkiem, żeby nie powiedzieć, ze strachem, staraliśmy się je ominąć. Na szczęście nie były za bardzo nami zaciekawione. Powolutku udało się nam przejść obok tych wielkich zwierząt (jednak krowy to nie są) już bez przygód.
Idąc w górę doliny natrafiliśmy na kolejną osadę ludzką, także w tej chwili bezludną. Kilka koni uwiązanych było u wejść do jurt, prawdopodobnie więc znów tubylcy skryli się przed nami.

Trasa, którą szliśmy wiedzie wzdłuż dużego, rwącego potoku, bardzo głęboką doliną. Po obu jej stronach wznoszą się bardzo strome stoki. Zbocza południowe zupełnie bezleśne, natomiast północne gęsto porośnięte tajgą. Wędrując w górę wciąż wypatrywaliśmy Kyzył-Tajgi, która powinna się, co jakiś czas odsłaniać. Niestety szczytu tego nie zobaczyliśmy przez cały czas naszego pobytu w górach. Przed naszym wzrokiem chroniła go mgła sajańska.
O 19 wygodna ścieżka, którą do tej pory beztrosko wędrowaliśmy, zeszła do wody. Stanęliśmy przed dylematem, którą stroną potoku iść. Ponieważ nikomu nie chciało się butów zdejmować i wpław pokonywać rwącą rzekę, postanowiliśmy dalej iść orograficznie lewą jej stroną. Niestety okazała się to być decyzja nietrafiona. Brzeg był bardzo stromy, a skały wchodziła wprost do wody. Do tego trudno tworzywo to skałą w ogóle było nazwać, obsypujące się spod stóp i rąk kamyki. Ci, którzy szli wyżej strącali głazy na tych pod nimi. A my, cóż w bawełnę owijać, do czegoś takiego niezbyt przygotowani byliśmy. Dorota wędrowała z błotem w reklamówce, FGosia z deską do prasowania, ja mam lęk wysokości, a Wojtek uginał się pod ciężarem plecaka, w którym niósł wszystko, ponieważ mieliśmy się tym podzielić, ale jakoś tak zeszło. Poruszaliśmy się, więc z prędkością pół kilometra na godzinę. A przed nami było ich jeszcze 10...
Nagle ktoś wpadł na pomysł, choć nie wiem dlaczego nie wymyśliliśmy tego wcześniej, że można przecież ten potok przejść. Myśl wydała się dobra, żeby nie powiedzieć genialna. Gorzej było z wykonaniem... Bolszoj Gandałyk to bowiem rzeczka górska, spad ma dość duży, a co z tym się wiąże i nurt rwący. Na szczęście byliśmy już porządnie zdeterminowani, a na drugiej stronie rzeki przyjacielsko szumiał las, dając nadzieję na wieczorne ognisko, a zapewne i jakieś miejsce na namiot by się znalazło. Tak, więc wszyscy po kolei wspierając się na kijkach tudzież jakiś patykach pokonali potok. Byliśmy doszczętnie mokrzy, choć jakimś trafem nikt nie zaliczył kąpieli... Na drugim brzegu trafiliśmy na zarys czegoś, co przypominało ścieżkę, wiec szło się względnie wygodnie i o niebo bezpieczniej niż drugą stroną. Przedzieraliśmy się przez powalone drzewa, wielkie zielska, strumyki spływające nie wiadomo skąd, ale i tak było to nic w porównaniu ze skałami, o które rozbijał Bolszoj Gandałyk po drugiej stronie. W tym dniu aż do bólu poznaliśmy, co to znaczy "paguliac po tajdze".
Wreszcie o 22 podjęliśmy decyzję, że do jeziorka, nie dojdziemy. Znaleźliśmy dość przyjazne miejsce, akurat na dwa namioty. Nad ogniskiem porozwieszaliśmy nasze mokre rzeczy, czyli praktycznie wszystko co mieliśmy w plecakach i posnęliśmy...

12 lipiec 2003 - sobota
GOSIA ZNALAZŁA ROBOTĘ

Sobotni, dżdżysty dzień nie zaczął się najlepiej. Tropinka, którą do tej pory szliśmy, znów tradycyjnie zeszła do wody. Najprawdopodobniej była to droga do wodopojów dla zwierząt. Ponownie musieliśmy przedzierać się przez chaszcze, powalone drzewa, krzewy i ogromne głazy, byle w górę. I wreszcie nasz trud został nagrodzony, udało się nam wyjść z lasu! Znaleźliśmy się na skraju czegoś co przypominało wielkie głazowisko. Od tego miejsca (ok. 1900 m. npm.) Sajany nabierają bardziej alpejskiego charakteru, stoki stają się kamieniste, a granie ostre. Doszliśmy do drogi, która wiedzie doliną Małego Gandałyku, a która wychodzi na trasę między Ak-Dowurakiem, a Abazą parę kilometrów wyżej niż Bolszoj Gandałyk.
Przeszliśmy jeszcze kilka kilometrów w strugach obfitego deszczu, który akurat przybrał na sile i oczom naszym ukazało się przepiękne, dość duże jeziorko o nazwie Kup-Chol.
Przemoczeni byliśmy do suchej nitki, włącznie z namiotami, które mokre zwinęliśmy rano. Drewno na potencjalne ognisko zostało kilka kilometrów za nami, a wszystkie góry spowite były gęstą mgłą, co raczej nie dawało szansy na choć czasową poprawę pogody. Wydawać by się mogło, że gorzej być nie może, gdzie my biedni spać będziemy, przy czym się ogrzejemy i wysuszymy nasz dobytek?? Sytuacja nasza tak wygląda z perspektywy czasu, w tamtym zaś momencie na myśl nam nie przyszło zadawać sobie takie pytania. I okazało się, że słusznie nie zadręczaliśmy się na zapas. Poprzez strugi deszczu na brzegu jeziorka dostrzegliśmy trzy domki. Niewiele się namyślając pognaliśmy ku nim jak najprędzej. Zastaliśmy w nich sześciu Rosjan i Tuwińca. Okazało się, że przyjechali tutaj dwoma Ułazami na ryby. Zaprosili nas do jednej z chatek, w której byli zadomowieni. Nam kazali rozgościć się w drugiej, w której niestety nie było kozy, więc i perspektyw na wysuszenie również. Było za to przyjemnie sucho. Trzecia chatka służyła za opał, rozbierało się ją po prostu po kolei, aby napalić w kozie. Obok chatek stał wychodek!! Wychodek na wysokości 2200 m.npm., w odległości 100 kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji - to jest coś! Podobno w planach było kiedyś wybudowanie tutaj turbazy, ale skończyło się tylko na dobrych chęciach i, na szczęście dla nas, na tych trzech prowizorycznych budynkach.
Nie długo dane nam było zaznać samotności w naszym domku, natychmiast zaproszeni zostaliśmy przez Rosjan do ich posesji. Zagospodarowaliśmy oczywiście od razu wszystkie patyki, gwoździe i sznurki wokół paleniska. FGosia w tym czasie zajmowała się oprawianiem ryb (pielców) w towarzystwie Tuwińca, tak zaimponowała im swoim zaangażowaniem, że nawet chcieli ją przyjąć do swojej ekipy na pomocnika. W nagrodę, za pracę FGosi, zostaliśmy ugoszczeni zupą rybną (uchą), w której pływały chyba wszystkie możliwe części rybiego ciała. Ale była przepyszna. Do tego zagrycha - czyli pielec na surowo.
Całe popołudnie - Siergiej - ich przywódca, milicjant w Ak-Dowuraku, zabawiał nas opowieściami przeróżnego typu, a to zagadki, a to przyśpiewki lub opowiadania. Nieprawdopodobnie miły i towarzyski człowiek.
Wieczorem ok. 20.30 rybacy wypłynęli jeszcze raz na jezioro, żeby zebrać sieci, które wcześniej zastawili. Na polu było 8C i wciąż lało, a co gorsza nic zmiany pogody nie zapowiadało. Podobno w Sajanach Zachodnich skupiają się wszystkie deszcze z okolicy... Na kolację zaprosiliśmy Rosjan do naszej chatki na kanapki. Później zgodnie zalegliśmy: ma dolnych pryczach po dwie pary, na górnych osobnicy solo (z uwagi na znikomą szerokość pryczy wyższej), zaś Wojtek wybrał glebę pod nami - przynajmniej nie miał ciasno.

13 lipiec 2003 - niedziela
JACEK I MAŁGORZATA PIEJĄ (Z ZACHWYTU)

Na niedzielę zaplanowane mieliśmy zdobycie Kyzył-Tajgi, najwyższego szczytu Sajanów Zachodnich. Najbardziej niecierpliwi z nas, już od piątej wstawali i kontrolowali pogodę. Ja do zbyt napalonych oczywiście nie należałam. Gdy około 10 wymotałam się z ciepłego śpiwora i wyszłam na zewnątrz, zrozumiałam dlaczego nikt nie robił wcześniej pobudki. Do wychodka musiałam iść na pamięć, zza mgły ledwo było go widać. Później, w ciągu dnia, mgła trochę zrzedła, także mogliśmy mniej więcej stwierdzić, gdzie jest góra, którą chcieliśmy zdobyć. Kyzył-Tajga w całości nie odsłoniła się nam przez cały czas naszego pobytu nad jeziorem Kup-Chol.
Czekając na jakiś cud, na choć mizerną poprawę pogody, graliśmy w "państwa, miasta..." w odmianie rosyjskiej: państwo lub kraina w byłym ZSRR, miasto w Rosji, imię rosyjskie, poeta rosyjski, władca rosyjski - chyba zaczynamy mieć na tym punkcie jakiś odchył...
Po południu względnie wypogodziło się, więc każdy ruszył na spacer. Wyrzuciło nas z tej ciasnej chatki jak z katapulty, wszyscy mieli już dość bezruchu na 20m2. Około 16 Rosjanie wyjechali, zostawili nam cztery kopy rybek i trochę drzewa na opał. Przeprowadziliśmy się do chatki z kozą. A potem już nie zważając na deszcz i mgłę postanowiliśmy gdzieś pójść. Upatrzyliśmy sobie dolinę, którą płynął jeden z dopływów Wielkiego Gandałyku. Zapewne nad nią wznosi się ogromna sylwetka Kyzył-Tajgi, ale my widzieliśmy tylko mgłę. Trawersując, szliśmy w górę strumyka, nagle poprzez mgłę dostrzegliśmy jeziorko, a potem kolejne, w sumie cztery. Na ich powierzchni znajdowały się małe lodowce, w super niebieskawym odcieniu, ze szczelinami. Oczywiście wszyscy bohatersko, pozując do zdjęć, stawali w rozkroku nad tymi szparami w lodzie i uśmiechali się do obiektywu. Jacek i OGosia, czyli zawodowa frakcja nauczycielska, zachwycali się jakimiś formami geologicznymi, meandrami, erozjami, morenami. Wprost piali z zachwytu. Mieliśmy ochotę obejść jeszcze najwyższe, zielone jeziorko, ale deszcz przybrał na sile, zaczęła się niesamowita ulewa. Do oczywiście mgła się obniżyła, tak więc stwierdziliśmy, że bezpieczniej będzie z tej atrakcji zrezygnować, tym bardziej, że i tak zapewne nic byśmy nie zobaczyli.
Wróciliśmy do naszej bazy oczywiście totalnie przemoczeni, ale to już zaczynało być dla nas regułą. Zrobiliśmy sobie uchę i poszliśmy spać z nadzieją na poprawę pogody.

14 lipiec 2003 - poniedziałek
JA I GOSIA TRENUJEMY BIEGI NA ŁYŻACH JEZIORNYCH

O 9.30 Dorota obudziła nas okrzykiem "Słonko! Kyzył-Tajga!!". Wszyscy z nadzieją wyskoczyli ze śpiworów, rzucili się do drzwi, a na zewnątrz... dalej mleko. Mgła podniosła się tylko nieco wyżej. Poza tym godzina była wybitnie nie sprzyjająca do rozpoczynania wyprawy na najwyższy szczyt Sajanów Zachodnich. Z braku lepszych zajęć, zaczęliśmy deliberować nad dalszym przebiegiem naszej wyprawy. Czyli zrobiliśmy to, czego się robić na wyprawie nie powinno. Zabrało nam to mnóstwo czasu i jeszcze więcej nerwów. Pojawiło się kilka propozycji, co do tego, co robić w zaistniałej sytuacji. W pewnym momencie wydawało się, że osiągnęliśmy konsensus. Zaczęliśmy się pakować, żeby zejść na dół i ewentualnie przemieścić się w jakieś inne, miejmy nadzieję mniej deszczowe i mniej mgliste, góry. Akurat w tej chwili na momencik wyszło słońce. Szybko, więc rozpakowaliśmy się i postanowiliśmy wykorzystać tą poprawę pogody na spacer dookoła jeziora Kup-Chol.
Wyruszyliśmy o 15, każdy praktycznie osobno. Oczywiście poprawa pogody była wybitnie tymczasowa i znów się zamgliło, do tego trasa dookoła jeziorka okazała się być bardzo nieprzyjazna. Błoto i bagno, w które człowiek zapadał się po kostki, co kilkadziesiąt metrów trzeba było pokonywać coraz to nowe strumyki, a urozmaiceniem były cieki wodne niewidoczne dla oka ludzkiego, czyli pokryte darnią. Bardzo fajnie się w nie wpadało, mięciutko i niestety mokrutko. Roślinność przypomina tundrową, malutkie, niewysokie krzewinki i połacie jakiś "porostów".
Po pokonaniu 1/10 trasy, na drugim brzegu jeziora wypatrzyliśmy Urala, który w nieprawdopodobny sposób pokonywał ogromną, podmokłą górę. Tego nasze ciężarówki na pewno nie potrafią. Ja z FGosią ruszyłyśmy Uralowi naprzeciw, miałyśmy nadzieję dogonić go przy ujściu doliny. Ruszyłyśmy jak szalone, na szczęście Ural ugrzązł w jakimś bagnie, więc udało się nam dojść do drogi nawet przed nimi. Za chwilę dojechała ciężarówka i wysypało się z niej 10 chłopa, Rosjan, w dresach a la Ferdek Kiepski. Byli bardzo mili, zrobili sobie z nami mnóstwo zdjęć. Tym razem to oni traktowali nas jako atrakcję rejonu. Obserwując nas z daleka, podobno byli bardzo zaciekawieni, co to za dwóch osobników "na łyżach" po jeziorze się porusza. Na pożegnanie dali nam trochę sucharów i rybkę.
Po tej akcji, którą reszta ekipy obserwowała przez kamerę z drugiego brzegu, prawie wszyscy wróciliśmy do bazy. Tylko Dorota poszła sama gdzieś na jakąs górkę, a Jacek postanowił jednak obejść Kup-Chol dookoła. Ja i obie Gosie, też się zaparłyśmy i postanowiłyśmy zdobyć jakąś, choćby najmniejszą górkę. Upatrzyłyśmy sobie niezbyt wysoki szczycik niedaleko nas. Po raz kolejny, chyba dzisiaj już 6, musiałyśmy pokonać lodowatą rzeczkę. Już nawet zaczęłyśmy chodzić z ręcznikami, żeby nie wycierać nóg w skarpetki (te rosyjskie kąpiele na pewno się kiedyś na naszych stawach zemszczą).
Widok ze szczytu wynagrodził nam trudy przepraw. Było przepięknie. Siedząc w dolinie, otoczeni mgłami, nie mieliśmy pojęcia, że wokół są same góry. Patrząc na południe widać zbocza zalesione, natomiast na północ - tylko nagie stoki. Do tego jakieś 100-200 metrów nad nami wisiały deszczowe chmury, więc wszystko robiło jeszcze bardziej niesamowite wrażenie. Zachód słońca odbijał się w jeziorze, które całe spowite było mgłami, światło pojawiało się jakby znikąd. Oczywiście Kyzył-Tajga cała znajdowała się w tumanie. Nazwaliśmy ten szczycik MOM, od pierwszy liter imion zdobywców (zdobywczyń).
O 21 zeszłyśmy do chatek, gdzie akurat wróciła Dorota z jakiejś góry, którą nazwała na swoją cześć Dorota-Tajga oraz Jacek, któremu udało się obejść jezioro w 3 godziny, a któremu suszenie jego nowych Karimorów w tej chwili na pewno zajmie więcej niż 3 godziny.
Na kolację zjedliśmy zdobyczne suchary, napaliliśmy w kozie na maksa i w tym upale zalegliśmy.

15 lipiec 2003 - wtorek
JACEK LEDWO UCHODZI Z ŻYCIEM, W OSTATNIEJ CHWILI UMYKAJĄC SPRZED PASZCZY PSÓW TUWIŃSKICH

O 7 rano Jacek zrobił pobudkę. Wszyscy (prawie) byli zachwyceni i zaskoczeni tym, że nie dał sygnału do wstawania o godzinę wcześniej, czyli tak jak było wieczorem umówione. Poza Mirkiem. Opinię Mirka na temat tego, że ktoś śmie budzić jego "skromną osobę" w środku nocy, a także tego co zaszło później, postanowiłam nie przelewać na papier...
Fakt faktem, o 8.30, rozpoczęliśmy odwrót spod Kyzył-Tajgi, która nie dość, że nie dała się nam zdobyć, to nawet się nam przez te kilka dni nawet nie ukazała. Wracaliśmy tym razem doliną Małego Gandałyka. Tak naprawdę, do końca nie wiemy, który z Gandałyków był którym. Mapa wskazywała inaczej, inaczej mówili Rosjanie, a wątpliwości dopełniało to, że podobno do góry szliśmy Bolszym Gandałykiem, który wydawał się nam dużo mniejszym od Małego, choć zdecydowanie bardziej rwącym. Biegliśmy na dół jak kozice. Droga była dość szeroka, ale wybitnie "samochodowa". Więc naturalnie co kilkadziesiąt metrów prowadziła wprost przez rzekę. Tak, więc około 20 razy przejść musieliśmy przez Gandałyk wpław, a zabierało nam to mnóstwo czasu. Głównie z tego powodu, że nikomu nie chciało się za każdym razem, zdejmować obuwia, więc wytrwale budowaliśmy sobie z kamyczków ścieżkę. Jak już ją zbudowaliśmy okazywało się, że i tak nie da się po niej rzeczki suchą nogą pokonać, więc w efekcie i tak zdejmowaliśmy buty. Przechodziliśmy potok, ubieraliśmy buty, a w tym czasie, ci którzy szli jako pierwsi informowali już, że była to decyzja nietrafiona i... kolejny raz trzeba potok przekroczyć. I tak, bez przesady, kilkadziesiąt razy, na dystansie 15 kilometrów.

Dolina, jakkolwiek się ona nazywa, jest przepiękna. Tradycyjnie już z północne jej stoki porośnięte tajgą, południowe zaś kompletnie łyse.
Ok. 13 usłyszeliśmy szczekanie psów. Okazało się, że doszliśmy do osady tuwińskiej. Kilka jurt, nad którymi powiewała flaga republiki Tuwy. Psy wyglądały wybitnie groźnie, strach było się do nich zbliżyć, a droga prowadziła akurat przez "ich terytorium". Na szczęście z jurty wyszła gospodyni i je odgoniła, co umożliwiło nam podejście do domostwa i zakupienie mleka i sera. Zapłaciliśmy za nie chyba, jak dla tubylców bardzo wygórowaną cenę (30 rubli), ponieważ natychmiast zapałali do nas sympatią i zaprosili do środka. A może wynikało to bardziej z tego, że przekonali się, że nie jesteśmy Rosjanami, tylko "Amerykańcami"...

Jurta tuwińska jest bardzo przypomina ałtajską. Na środku stoi koza, której komin wychodzi na zewnątrz przez dziurę w dachu. Na kozie Tuwińki pieką placki i w jakiś dziwny sposób wyrabiają przepyszny ser. Po bokach jurty stoją łóżka i komody, a na podłodze leżą kolorowe dywaniki. Na ścianie wisiał portret bardzo ładnej Tuwińki, jak się okazało była to nasza gospodyni w latach swej młodości. Generalnie w jurcie jest bardzo kolorowo i przytulnie, a także sucho i ciepło, a my wciąż byliśmy przemarznięci i mokrzy.

Zostaliśmy ugoszczeni mlekiem, śmietaną i serem, zrobiliśmy kilka zdjęć, po czym pożegnaliśmy się i poszliśmy dalej. Ponownie "żegnani" przez sfory psów.
O 15 wreszcie doszliśmy do drogi Ak-Dowurak - Abaza. Tu już od 2 godzin czekał na nas Jacek, który szedł sam przodem, a któremu nie udało się uniknąć bardziej osobistego kontaktu z domowymi zwierzętami tuwińskimi - czyli psami. Tak zapamiętale przed nimi uciekał, że naciągnął sobie wiązadło i ledwo chodził, a można wręcz powiedzieć, że prawie utracił tą umiejętność.
Nie zważając na ostrzeżenia Jacka, że siedzi tu już 2 godziny i nic nie jechało, ustawiliśmy się na drodze celem złapania jakiegoś stopa. Znając Jacka podejrzewaliśmy bowiem, że godzinę i 55 minut z tych 2 godzin - przespał...
Ale o 15.30 - jeszcze nie przejechało żadne auto!
Zabraliśmy się do rozpalania ogniska.
15.50 - przejechało 1. auto, ale wybitnie zapchane.
16.05 - przejechała łada z przyczepką. I... zatrzymała się. Siedziało w niej dwu Tuwińców: ojciec i syn. Jechali do Abakanu, co dla nas było wyjątkową okazją. Zabraliśmy się: ja, FGosia i Mirek. Reszta została. Akurat przyrządzali sobie kafkę z mlekiem tuwińskim, przykro było ich opuszczać...
Droga do Abazy wiedzie przez przełęcz Sajańską (2200 mnpm). Łada męczyła się niesamowicie pokonując kolejne metry wzniesień, a nam z każdym kilometrem odsłaniały się coraz piękniejsze widoki. Podjeżdżaliśmy bardzo wysoko, przełęcz Sajańska to jedna z wyższych przełęczy w Sajanach. Dookoła widać było same niezalesione, żółte szczyty. Tradycyjnie wszystko w deszczowych, ale na szczęście niezbyt gęstych, chmurach. Droga z asfaltowej zrobiła się żwirowa. Co jakiś czas bardzo się zwężała, widać, że w zimie część szosy osunęła się wraz ze schodzącymi lawinami. Na szczęście ruch był niewielki...
Zjeżdżając z przełęczy w stronę Abazy, krajobraz zmienił się diametralnie. Im niżej, tym więcej było zieleni na bardzo stromych zboczach. Droga, w niektórych swych fragmentach wykuta jest w skale. Momentami piaszczysta, a cały czas bardzo kręta. Ciekawa jest nazwa rzeki, której doliną jechaliśmy, nazywa się ona Bolszoj On, niżej łączy się z Małym Onem, aby już razem wpaść do rzeki o nazwie Ona.

Drogę Ak-Dowurak - Abaza wybudowano stosunkowo niedawno, aby połączyć Abazę z Ak-Dowurakiem i dalej z Mongolią. W latach 80-tych przejeżdżały nią tysiące ciężarówek wiozących azbest do Abazy, skąd już koleją transportowaną go w głąb Rosji. Dopóki nie było tej trasy azbest transportowano przez Kyzył, nadrabiając w ten sposób dobrych kilkaset kilometrów. I zanieczyszczając przy okazji teren prawie całej republiki.

O 20 przybyliśmy do Abazy, trochę przeliczyliśmy się z czasem, myśleliśmy że będziemy tutaj dużo wcześniej, w końcu to tylko 100km, a jechaliśmy je 3 godziny. Zauważyliśmy za to, że Tuwińcy to, przynajmniej na jezdni, bardzo ostrożny naród. Jechaliśmy 30km/h po trasie, którą przejeżdżają 2 auta na godzinę - szybkość bardzo porównywalna do rowerowej.

Abaza to bardzo ładnie położone wśród gór miasteczko, nad rzeką Abakan. Samym położeniem trochę przypomina Krościenko (choć być może, to tylko moje subietywne wrażenie). Od naszego kurortu różni go jednak to, że u podnóży gór znajduje się blokowisko, a w jego tle hałdy, hałdy i hałdy. Wydobywano w nim i nadal wydobywa się rudy żelaza i molibdemu. Kopalnią jest jedna z otaczających miasto gór, a góra to jedna wielka odkrywka rudy żelaza. W momencie, gdy całą górę wywiezie się i przerobi na stal zainteresowanie górników przeniesie się na kolejną górę.

Po 23, po 7 godzinach męczącej jazdy, siedzieliśmy bowiem w tyle w trójkę z plecakami, wreszcie dojechaliśmy do Abakanu. Poczuliśmy się prawie jak w domu…



Olga Mikołajczyk

strona wyprawy: www.olga.prv.pl
e-mail: olga@poczta.fm