ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Rowerem przez Alpy

Autor: Tomasz Kawczyk
Data dodania do serwisu: 2004-12-03
Relacja obejmuje następujące kraje: Czechy, Niemcy, Szwajcaria, Lichtenstein, Włochy, Austria
Średnia ocena: 5.46
Ilość ocen: 455

Oceń relację

Pomysł na wyprawę powstał pod koniec 2003 roku. Jedną z inspiracji była podróż Igora Czajkowskiego zamieszczona w „Świecie na rowerze”. Powoli wyłaniał się plan – przejechać przez kilkanaście alpejskich przełęczy. Oprócz tego punktami obowiązkowymi miały być: Stadion Olimpijski w Monachium, wizyta u rodziny w Biel, przejazd przez Dolomity, wjazd rowerem na Franz-Josefs Hoche, skąd widać Grossglockner i lodowiec Pasterze, zwiedzanie Salzburga. Kilka miesięcy wcześniej zaczynamy trening: bieganie, jazda na rowerze, wbieganie po schodach. Udaje nam się również pozyskać kilku sponsorów. Osiem miesięcy od chwili, kiedy zakiełkowała pierwsza myśl do wyjazdu minęło jak z bicza strzelił i 28 lipca 2004 roku z lekką niepewnością i w sumie z 50-cioma kilogramami bagażu w sakwach, ruszamy zdobywać alpejskie przełęcze. Poniżej relacja z tych niezapomnianych 37 dni.

***

Uczestnicy
Tomek Kawczyk i Łukasz Tomczyk,
Dąbrowa Górnicza
www.alpy2004.int.pl

*
Trasa
Trasa wyprawy przebiegała przez Polskę, Czechy, Niemcy, Szwajcarię, Lichtenstein, Włochy i Austrię. W ciągu 37 dni – między 28.07 a 2.09 2004 r. przejechaliśmy na rowerze w sumie 3460 km.

*
Ceny
Zakupy i jedzenie. W planach mieliśmy wydatki na jedzenie i zwiedzanie rzędu 7 euro/ os/dzień. W praktyce okazało się, że swobodnie można przeżyć taniej, szczególnie w Czechach, gdzie ceny są podobne do naszych. Uwaga ta nie dotyczy Szwajcarii, gdzie ceny są potwornie (!) wysokie. Gdyby przeliczać na złotówki tamtejsze ceny, to nic nigdzie nie kupilibyśmy i w efekcie pewnie umarlibyśmy z głodu. Zakupy najczęściej robiliśmy w marketach. W Niemczech był to Netto, Norma, albo Lidl i Billa – najtańszy jest chyba Netto, jednak tych marketów nie ma zbyt wiele. W Szwajcarii są trzy sieci: największy Coop, Migros i Denner. Coop jest wszędzie, co jednak nie oznacza że jest najtańszy. Najtaniej jest w Dennerze (udało się nam tam kupić nawet czekoladę po cenach podobnych do polskich), ale są tam w zasadzie tylko podstawowe produkty spożywcze (np. bez warzyw i owoców). W Austrii najtańszy jest chyba Lidl.

*
Zwiedzanie
W krajach, przez które przejeżdżaliśmy istnieje naprawdę bogactwo miejsc, które warto zwiedzić. My skupiliśmy się w zasadzie na atrakcjach przyrodniczych. Najważniejsze były dla nas oczywiście alpejskie przełęcze drogowe – przejechaliśmy w sumie 16 przełęczy, w tym 11 powyżej 2000 m n. p. m., między innymi Hochtor (2504 m) – Najwyższą przełęcz w Austrii i włoskie Passo dello Stelvio – trzecią, co do wysokości w Alpach (2758 m). Oprócz przełęczy zwiedziliśmy również Park Narodowy Morawskiego Krasu, Szwajcarski Park Narodowy, rezerwat UNESCO Trebonsko, przełom górnego Renu, Rezerwat przyrody St. Petersinsel na jeziorze Bielskim, jezioro bodeńskie i inne górskie jeziora Szwajcarii. Z atrakcji turystycznych na naszej trasie leżało wiele pięknych miast, zaczynając od Czeskich Budziejowic, poprzez Monachium, Vaduz, Zurych, Biel, Berno, Thun, Merano, Bolzano, Cortina d’Ampezzo, Lienz, Salzburg, Linz, i Brno.

*
Noclegi
Z założenia nie chcieliśmy nocować na polach namiotowych – z racji ograniczonych funduszy. Planowaliśmy spać opisywaną dość szeroko:-) metodą „na gospodarza” i plan ten udał się niemal na całej linii. W ciągu całej wyprawy nocowaliśmy tylko dwa razy na campingu i to w zasadzie był to wybór a nie konieczność. Na całej trasie z wyjątkiem Czech, (chociaż tam też zdarzali się mili ludzie) nie mieliśmy żadnego problemu z rozbiciem namiotu na polu, łące, czy podwórku, a czasem zdarzało się nam nawet spać u jakichś sympatycznych miejscowych w domu, szopie, oborze lub domku letniskowym. Do tego jeszcze niekiedy dostawaliśmy kolację, śniadanie i prowiant na drogę.

*
Ubezpieczenie
Karta Euro<26. Dwie karty Euro<26 zasponsorował nam wydawca karty – serdecznie dziękujemy. Dodatkowo mieliśmy ze sobą druki ubezpieczenia E-111 z Narodowego Funduszu Zdrowia, na szczęście nie musieliśmy sprawdzać w praktyce, w jaki sposób z nich korzystać.

Pozdrawiamy,

Łukasz Tomczyk, Tomek Kawczyk

luket@pf.pl tkawczyk@interia.pl

***

Dzień 1
Wyjazd zaplanowaliśmy około 8.00 rano. Gdy spotykamy się o 7.00, Tomek robi ostatnie poprawki przy pedale i oponie, które powodują, że wyjazd opóźnia się prawie o pół godziny. O 9.00 jesteśmy gotowi i jazda! Z początku nie jesteśmy przyzwyczajeni do aż tak ciężkich sakw i szwankuje trochę nasza równowaga, ale z każdym kilometrem jest coraz lepiej. Przez pierwsze kilometry które pokonujemy dominuje temat "jak to będzie" Po przejeździe przez Żory zaczynają się małe wzniesienia, przeszkadzają nam także ciężarówki. Na wadze w Mszanie ważymy rowery, z dokładnością do 1 kg - wychodzi 40 kg na 1 rower. Tuż przed granicą ostatnie telefony do domu. Niezwykle uprzejmy pogranicznik w Chałupkach sprawdza, czy mamy zapasowe opony, dętki i namiot... i Czechy stoją przed nami otworem.

Daje się odczuć zmęczenie - pierwszy dzień mimo wcześniejszych treningów jest męczący, a dodatkowo jedziemy główną drogą przez miasto. Pierwsza próba noclegu na gospodarza spalona - ale za to już wiemy, że namiot to "stan". Po komentarzu nt. naszej trasy - Jezus Maria jedziemy dalej. Drugie podejście w następnej wsi jest lepsze. Śpimy w "centrum" wsi w sadzie, dostajemy wodę i jabłka wraz z pytaniem w pięknym czeskim języku: A rano pojdietie precz?

Dzień 2
Wczorajsze chmury przyniosły nam deszcz. Pada na tyle mocno, że musimy czekać, i wyjeżdżamy dopiero po 10.00. Dopiero po 40 kilometrach pogoda się poprawia. Po postoju zaczynają się „hory” - Czesi mają jakieś wybitne upodobanie do prowadzenia dróg przez same środki wzniesień. Troszkę nas wykańczają te podjazdy, ale w końcu czeka nas parokilometrowy zjazd do Prerova. W Prerovie "wieje Europą" - wszędzie ścieżki rowerowe, na dodatek dwukierunkowe, i z własnym przejściem podziemnym (!). Po wyjeździe z miasta czeka nas kilkanaście kilometrów zupełnie płaską drogą w dolinie Moravy. W ciągu całego dnia, niemal w każdej wsi widzimy dziwne budowle - na wysokich słupach umieszczone są wielkie kule - trochę kosmiczny widok. Dojeżdżamy do Urcic, gdzie za drugim podejściem dowiadujemy się o nieczynnej knajpie z ławeczkami za wsią gdzie można się rozbić. Miejsce okazuje się rzeczywiście spokojne. Tyle, że żeby tam dojechać trzeba było podjechać 10 % podjazdem....

Dzień 3
Od rana świeci słońce. Od początku mamy ciąg dalszy wczorajszego podjazdu, ale po pierwszym kilometrze przy drodze rosną tak smaczne czereśnie, że wynagradzają nam wszelkie trudy. Aż dziwne, że oni nic z nimi nie robią... Po kilku kilometrach okazuje się, że zaplanowana trasa jest nieprzejezdna - w lesie jest poligon wojskowy, więc to normalne, że nie ma go na naszej mapie. Objazd ma jakieś kilkanaście kilometrów, no ale skoro nie ma wyjścia...

Pierwsze kilometry są spokojne, ale potem zaczyna się podjazd - z początku 12 %. Myśląc, że skończy się za najbliższym zakrętem, przejeżdżamy prawie 7 km. Pojawiają się pierwsze ostańce wapienne - znak, że wjeżdżamy do Morawskiego Krasu. Po podjeździe z kilkoma serpentynami podjeżdżamy do "propasti" Macocha, ale okazuje się, że bilety do jaskini dostępne są jedziemy dalej. Początkowo jedziemy fantastyczną wąską dolinką krasową, potem od Blanska wyjeżdżamy na główną trasę, ale cały czas jedziemy w przyjemnym cieniu. Droga robi się coraz bardziej uciążliwa - ciągłe podjazdy i zjazdy - nawet do 14%. W pewnym momencie kończy nam się picie, a na złość przez 7 km ostrego podjazdu nie ma gdzie napełnić bidonów. Dopiero po dłuższym czasie znajdujemy wieś i sklep. W Novych Sadach pierwszy napotkany człowiek kręci nosem na pytanie o możliwość rozbicia namiotu u niego, ale za to wysyła nas nad rybnik.... jak się szybko okazuje miał na myśli staw :-) Miejsce na nocleg nad stawem jest ładne, gdyby nie to że staw jest jakieś 300 metrów od autostrady Praga - Brno. Ukołysani szumem silników ciężarówek zasypiamy....dopiero na 16.30 (jest 13.00). Troszkę zdenerwowani robimy kilka fotek i jedziemy dalej. Początkowo jedziemy fantastyczną wąską dolinką krasową, potem od Blanska wyjeżdżamy na główną trasę, ale cały czas jedziemy w przyjemnym cieniu. Droga robi się coraz bardziej uciążliwa - ciągłe podjazdy i zjazdy - nawet do 14%. W pewnym momencie kończy nam się picie, a na złość przez 7 km ostrego podjazdu nie ma gdzie napełnić bidonów. Dopiero po dłuższym czasie znajdujemy wieś i sklep. W Novych Sadach pierwszy napotkany człowiek kręci nosem na pytanie o możliwość rozbicia namiotu u niego, ale za to wysyła nas nad rybnik.... jak się szybko okazuje miał na myśli staw :-) Miejsce na nocleg nad stawem jest ładne, gdyby nie to że staw jest jakieś 300 metrów od autostrady Praga - Brno. Ukołysani szumem silników ciężarówek zasypiamy....

Dzień 4
Po nocy przy autostradzie kolejny dzień zaczyna się solidnym upałem od rana, ale trasa wiedzie przyjemnym zjazdem. Podjeżdżamy do Trebica, a do samego centrum czeka nas szaleńczy zjazd. W samo południe w miejscowości Starec decydujemy się przeczekać upał w cieniu drzew na rynku. Czeka nas małe zaskoczenie, gdy chcemy kupić picie. Okazuje się, że sklepy w soboty czynne są między ... 7.00 a 10.00 rano! W połowie podjazdu okazuje się że jadę (Łukasz) na lekko zaciśniętym hamulcu (źle przykręcony bagażnik). Od kiedy? Oto jest pytanie. Po poprawkach jedzie się o niebo lepiej. W Rimorze poprosiliśmymy kobietę podlewającą kwiaty o wodę – przyniosła nam wodę, butelkę napoju i piwo.... Brakuje nam słów wdzięczności dla spotkanych ludzi. Zjeżdżamy do Dacic - tam na rynku odpoczywamy przy fontannie. Dłuższą chwilę leżymy w cieniu, zajadając się lodami i popijając "Hanacką Kyselkę" z lodówki. Dalej robi się coraz bardziej dziko - coraz mniejsze wioski, więcej lasów, droga zmienia się w wąską leśną (na szczęście cały czas asfaltową). Po drodze w Ceskim Rudolcu małe malownicze ruinki. Nocleg znajdujemy w Dobrej Vodzie - pierwszy raz mamy możliwość wykąpania się przy studni, dostajemy herbatę.

Dzień 5
Na dobry początek kilkukilometrowy zjazd. Za Lasenicami zjeżdżamy w kierunku rezerwatu biosfery UNESCO Trebonsko. Przez kilka kilometrów jedziemy wzdłuż stawów rybnych, drogi niekiedy wiodą groblami pomiędzy jeziorami. Wjeżdżamy do Trebonia - ładne stare miasto z kościołem z XIV w. Zwiedzamy kościół i jedziemy dalej. W Domanicach na postoju pies kradnie moją (Łukasza) kromkę - bezczelność. W Ceskich Budejovicach okazuje się, że do mszy mamy 3 godziny, więc robimy zdjęcia, jemy pizzę i lody, zwiedzamy starówkę, a potem leżymy nad Wełtawą. Po mszy jedziemy dalej, najpierw bardzo ruchliwą drogą. W Chlum możemy rozbić się na łące, mamy również dostęp do wody.

Dzień 6
No i zaczyna się ostatni dzień w Czechach. Początkowo jazda przez góry jest znośna, ale za wsią Brloh zaczynają się "rzeźnie". Jeden, drugi, trzeci podjazd, prawie każdy ma miejscami ponad 10%. Wynagradzają nam trochę górskie widoki. Po kilkunastu kilometrach pojawia się znak mówiący, że do Volar, miasta przed granicą droga jest zamknięta. Z mapy wynika, że objazd miałby jakieś minimum 40 kilometrów, więc niewiele się zastanawiając, ruszamy zamkniętą drogą. Na całej długości (ponad 10 km) jest położony nowiutki asfalt. Jak się okazuje, nie mieliśmy żadnych problemów z przejechaniem. W Volarach robimy ostatnie zakupy za korony i w drogę do Niemiec. Aha, trochę dziwne jest to, że większość samochodów, które nas mijają, jest na rejestracjach nie niemieckich, ani czeskich a... holenderskich! Czesi musieli wydać chyba dobry przewodnik po kraju w tym języku.... Za przejściem granicznym troszeczkę podjazdu, a potem 8 km w 20 minut. Zatrzymujemy się na postój w Freyung. Dalej zdecydowalismy, że warto zobaczyć Passau. Do Passau jedziemy główną drogą, troszkę przeszkadza ruch, ale za to jest cały czas z górki. W 1 h 35 minut pokonujemy 40 km dzielące nas od Passau. Tam decydujemy zanocować na campingu. Jak wielkie jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się, że camping prowadzą... Polacy. Wieczorem zwiedzamy śliczne stare miasto oraz miejsce, gdzie Inn wpada do Dunaju. Wieczorem, gdy myjemy menażki (pamiętające czasy rodziców) jakiś Węgier pyta nas, czy jesteśmy Polakami. Zapytany, skąd wie, pokazuje na menażki i mówi, że ma takie same - kupił 20 lat temu w Warszawie. Po chwili rozmowy kończy łamaną polszczyzną: Polak - Węgier dwa bratanki i do bitki i do szklanki. Robi się niemal rodzinnie. :-)

Dzień 7
Katedrę zwiedzamy rano, gdyż poprzedniego dnia był koncert i była zamknięta dla zwiedzających. Warto było poczekać, gdyż barokowy gmach kryje w sobie największe na świecie organy piszczałkowe. Robią wrażenie. Robimy pierwsze zakupy w Niemczech, i od razu mało brakowało, a za 2 czekolady zamiast 1,3 euro zapłaciłbym 13 :-). W Bad Birnbach spotykamy dwóch Bawarczyków. Okazali się sympatyczni, choć za Chiny, nie mogliśmy się dogadać. Po postoju znajdujemy ścieżkę rowerową - Rottalradweg, która prowadzi nas przez kilkadziesiąt kilometrów. Niemal przy każdym postoju koło marketu zatrzymuje się ktoś przy nas, pyta skąd jedziemy, życzy nam powodzenia. Dojeżdżamy do Neumarkt St. Veit, zastanawiając się co dalej, ponieważ odcinek między NSV a okolicami Monachium nie był zawarty na żadnej z naszych map. Na stacji benzynowej dowiadujemy się jak jechać - pozytywnie zaskakuje nas fakt, że do dzisiejszego celu pozostało około 20 kilometrów. Cały dzień towarzyszą na sielskie bawarskie widoczki - pola uprawne, małe wioski z domami z obowiązkowymi pelargoniami w oknach, i...wszechobecny zapach gnojówki :-). W Lappach pytamy o miejsce pod namiot - dostajemy kawałek łąki, a na dodatek zostajemy jeszcze zaproszeni na kolację.


Dzień 8
Rano dostajemy zaproszenie na śniadanie od gospodarzy przekazane przez ich 5 letnią córkę. Pyta nas po niemiecku, czy mamy ochotę na kawę. Taaa, żaden z nas nie pije kawy, ale jej to wytłumaczyć? Dziewczę nie reaguje na żadne nasze odpowiedzi, dopiero, gdy zrezygnowani mówimy: "tak, mamy ochotę na kawę" uśmiecha się promiennie i biegnie do domu. Za chwilę siedzimy na tarasie i, oglądając poranne mgiełki, pijemy nieszczęsną kawę, zajadając się tostami. Ale "komu w drogę, temu w nosek nogę" i w niedługim czasie dojeżdżamy do Monachium. Z daleka widać charakterystyczny wieżowiec BMW. Zwiedzamy najpierw Englischer Garten i jemy tam śniadanie. Potem jedziemy do Parku Olimpijskiego. Oglądamy Stadion Olimpijski - trzeba przyznać, że robi wrażenie, wjeżdżamy na wieżę (jakieś 300 m). Miało być widać Alpy, ale nie było to nam jeszcze dane :-). Lekka mgiełka zrobiła swoje, ale widok i tak jest świetny. Poruszanie po mieście znacznie ułatwiają ścieżki rowerowe, poprowadzone wzdłuż prawie każdej ulicy. No i ta kultura kierowców... Oglądamy starówkę, a raczej próbujemy obejrzeć, gdyż towarzyszy nam chyba z 1000000 turystów ;-) Wyjeżdżamy z miasta z przeświadczeniem, że jest tragicznie późno. W Alling decydujemy się na nocleg w lesie. Noc jest ciepła, więc nie rozkładamy namiotu, przykrywamy rowery tropikiem, żeby za bardzo nie błyszczały - i próbujemy zasnąć. Noce w lesie bez namiotu mają swój urok...

Dzień 9
No dobra, spaliśmy może ze dwie godziny. Przed wschodem słońca zbieramy się z mocnym postanowieniem, że odeśpimy nad jeziorem Ammersee. Jesteśmy tam o 9.00. Jemy śniadanie, a następnie "uderzamy w kimono". Gdy budzimy się o 11.00, słońce przygrzewa naprawdę solidnie, więc wędrujemy do wody. Jakieś 100 metrów od brzegu woda jest po kolana, ale za to bardzo ciepła. Trzeba jednak ruszyć dalej.

Upał staje się coraz bardziej nieznośny, ale na szczęście życzliwość ludzi napędza nasze rowery. Gdzieś dostajemy za darmo wodę; kobieta, widząc nas stojących z mapą, zatrzymuje samochód na środku skrzyżowania i pyta, czy nam nie pomóc.... Nocleg znajdujemy w Unterthingau, tuż po tym jak trzy razy gubimy drogę. Gdy znajdujemy już tę właściwą, naprzeciw nam wychodzi kobieta z dziećmi – a co nam zapytać ?! Oczywiście dostaliśmy nocleg. Zostajemy podjęci olbrzymią kolacją z deserem, rozmawiamy po angielsko- niemiecku przez godzinę. Po raz pierwszy na wyprawie nie możemy usnąć z powodu zbyt pełnego żołądka.

Dzień 10
Drogi, jak na Niemcy, są wyjątkowo kiepsko oznakowane, więc kilka razy musimy pytać o właściwy kierunek. W Kempten zwiedzamy starówkę. Za miastem zaczyna się podjazd z serpentynami. A potem zjazd, zjazd, zjazd... Atmosfera jest trochę senna, musimy z tego powodu zatrzymać się na odpoczynek, ponieważ w pewnym momencie zaczynają nam się kleić powieki :-). Jedziemy główną trasą w kierunku Lindau i jeziora Bodeńskiego. W Lindau zwiedzamy niezwykle interesujące stare miasto na wyspie. Teraz trzeba znaleźć camping - myślimy, że tutaj ciężko będzie znaleźć gospodarzy, ale zaraz... najpierw trzeba było dopełnić jednego z celów wyprawy. Kąpiel w Bodensee. Po kąpieli jedziemy wzdłuż jeziora i nawet nie zauważamy, kiedy jesteśmy już w Austrii. Nocleg znajdujemy na polu namiotowym - koszmarnie drogim.

Dzień 11
Od momentu wyjazdu z Bregencji do samej granicy ze Szwajcarią w St. Margarethen towarzyszy na ogromny ruch, który miejscami zmienia się w ogromny korek. Jedziemy szybciej od samochodów :-). Szwajcarski celnik, widząc z daleka nasze paszporty macha, żebyśmy jechali dalej i, w efekcie niemal nie zatrzymując się. wjeżdżamy do Helwecji. Bardzo szybko znajdujemy ścieżkę rowerową nr 9, którą mamy jechać wzdłuż Renu. Na początek czeka nas 40 km zupełnie płaskiej drogi wiodącej nad rzeką. W Buchs przejeżdżamy most graniczny i już jesteśmy w Liechtensteinie. Tylko flagi wiszące na masztach przy moście pokazują nam, że jesteśmy w innym państwie - ten sam język, waluta. Robimy postój przy studni w Vaduz, podziwiając widok na zamek księcia Lichtensteinu. We Flums znajdujemy miłego Szwajcara, który udostępnia nam oborę rodziców, twierdząc, że może padać. Na szczęście gospodarz mówi dobrze po angielsku, gdyż jego rodzice mówią tak dziwną odmianą niemieckiego, że ciężko jest nam cokolwiek zrozumieć. Za chwilę zostajemy zaproszeni do jego domu, oraz dostajemy pozwolenie na wykąpanie się w jego basenie ogrodowym. Po kąpieli zostajemy zaproszeni na kolację, składającą się ze spaghetti, wina i moreli w sosie waniliowym. Gospodarz, jak sam twierdzi, bardzo lubi rozmawiać z cudzoziemcami, więc rozmawiamy przez dłuższy czas... o wszystkim.

Dzień 12
Rano zostaliśmy zaproszeni na śniadanie do rodziców naszego gospodarza. Wyjechaliśmy z Flums prosto na ścieżkę nr 9. Zaliczyliśmy kąpiel w Walensee, i ruszyliśmy wzdłuż jeziora. Trasa była przepiękna, najczęściej wiodła nad taflą jeziora. Po drodze mieliśmy okazję przejechać dwoma tunelami na ścieżce, tylko dla rowerzystów!!! W Rapperswill zwiedziliśmy zamek, który do lat 50-ciu XX wieku był polską własnością, a obecnie mieści się tam Muzeum Polskie. Lekko znużeni upałem, wykąpaliśmy się w Zurichsee. Nocleg znaleźliśmy w Meilen (właściwie przedmieścia Zurychu) po długim szukaniu. Wszyscy wysyłali nas na plażę, ale w końcu na samym końcu wsi (albo na samej górze) dostaliśmy pozwolenie na rozbicie się na łące. Namiot rozbijamy z cudownym widokiem na Alpy - wcześniej siedzieliśmy pół godziny i podziwialiśmy.

Dzień 13
Dzień zaczął się wcześnie, bo próbowaliśmy wstać na wschód słońca, które według naszych obliczeń powinno wstać dokładnie nad Alpami. Co prawda słońce wstało obok, ale widok i tak był fajny.

Decydujemy się jechać przez Zurych zamiast przez Lucernę i okazuje się, że nie był to zbyt trafiony pomysł, bo Zurych średnio nam się podoba. Wysyłamy maile (12 CHF/h) i jedziemy dalej. Wjeżdżamy na Route 5 i od tej pory jedziemy wzdłuż rzeki Aare. Widoki znad rzeki są śliczne. Przy okazji w przelocie zwiedzamy starówkę i most w Baden. Nocleg planujemy w Obergosgen. Napotkany mieszkaniec okazuje się być miejscowym szefem policji, po chwili rozmowy przynosi telefon, wybiera numer i daje Tomkowi mówiąc: speak polish! Okazuje się, że jego Freunde jest Polką. Po 20 minutach przyjeżdża na rowerze i z jej pomocą znajdujemy nocleg na ogromnej łące (co ciekawe szef policji proponuje nam nocleg na dziko :-) )

Dzień 14
Całą drogę jechaliśmy ścieżką wzdłuż Aary. Jechaliśmy cały czas szutrami, co jakiś czas przejeżdżając mostem na drugą stronę rzeki. Po drodze całkiem ładne widoczki na Aare, trzeba przyznać, że rzeczka jest malownicza. W Solothurn zwiedzamy stare miasto i katedrę Św. Ursusa. Oglądamy wielofunkcyjny zegar z XVI w. (pokazywał jakieś 10 różnych parametrów). Na polach polskie akcenty - w ciągu kwadransa naliczyliśmy jakieś kilkadziesiąt bocianów. Duże wrażenie zrobiło na nas zaparkowane w szczerym polu Porsche. W końcu po przejechaniu 1500 km z Polski dojeżdżamy do Nidau, znajdujemy dom ciotki i powitanie... nie ma powitania, w drzwiach czeka kartka. Na szczęście po i krótkim czasie pojawia się ciotka i wreszcie możemy odpoczywać.

Dzień 15-18
Korzystając z możliwości, śpimy chyba do 9.00. Okazuje się, że właśnie, gdy my przyjeżdżamy, w bloku zaczyna się remont - pierwszy od 40 lat! Wiercą od 7.00 rano, a na dodatek nie ma ciepłej wody. Dopiero około 15.00 wybieramy się na wycieczkę dookoła Bielersee. Po drodze zwiedzamy dość ciekawy półwysep (St Peterinsel), na którym istnieje rezerwat przyrody i na którym, jak pisze przewodnik Pascala, spędził najszczęśliwsze chwile swojego życia J. J. Russeau ;-) Wracamy i znów się byczymy. Czynność ta staje się najważniejszą oprócz jedzenia w tych dniach :-). W następnych dniach robimy tylko krótkie przejażdżki, zwiedzamy Biel i okoliczne pagórki.

Dzień 19
Rano jedziemy na drugi koniec Biel na mszę św. Siedzimy jak na tureckim kazaniu, ponieważ jest po francusku, i nie rozumiemy ani słowa, oprócz merci. Po mszy i śniadaniu wyruszamy. Jeszcze kąpiel w Bielersee, a potem najpierw wzdłuż jeziora, a potem wzdłuż Aary. Po raz pierwszy widzimy Alpy z ośnieżonymi szczytami. W Bernie ładna starówka, katedra, wieża z 340 schodami, parlament, oraz groty niedźwiedzie (symbol Berna) niestety okazuje się że niedźwiedzie urzędują do 16.00. Pod katedrą spotykamy kolegę z podstawówki Łukasza - góra z górą... Nocleg w Oberwichtrach.

Dzień 20
Od rana było z każdą chwilą coraz ciekawiej, może dlatego że zbliżaliśmy się do Alp. Najpierw widok na górę, która do złudzenia przypominała nam Giewont, potem osły z dredami, widoki na ośnieżone Alpy w dali. Za Thun twórcy ścieżki postarali się wrażenia, musieliśmy przejechać po moście z kratki, a kilkadziesiąt metrów w dół szumiała Aare. Niezłe, ale ciarki przechodzą. Zaczynają się coraz solidniejsze podjazdy i psuje się pogoda, a po jakimś czasie zaczyna solidnie lać. Po drodze zwiedzamy wodospady Giessbach, ciekawe wrażenia, gdyż można było wejść mostkiem pod sam strumień wodospadu. Zjazd do Meiringen, gdzie znajduje się pomnik i muzeum Sherlocka Holmesa. Nocujemy w Innertkirchen. Gospodarza znajdujemy o dziwo 300 m od pola namiotowego. Najpierw dostajemy miejsce pod namiot, chwilę potem zjawia się gospodyni i proponuje nam pokój... Dostajemy polecenie - rano nie będzie gospodarzy, więc po prostu mamy wyjść z domu, i zamknąć za sobą drzwi. Zaufanie Szwajcarów do zupełnie obcych ludzi rozbraja nas. Najciekawsze jest to, że w tym domu nikt nie mówił po angielsku:-)

Dzień 21
Po nocy spędzonej w wygodnym łóżku ruszamy na podbój Alp. Pierwsze 7 km jest dość proste, w miarę łagodne podjazdy z ostrzejszymi fragmentami i kilka tuneli. W tunelu mijało nas "stado" wojskowych transporterów opancerzonych - wrażenie jest koszmarne - ciemność, potworny huk, i wrażenie, jakby coś zaraz miało cię zgnieść. Później ostry podjazd pod tunel, a sam tunel omijamy objazdem specjalnie dla rowerzystów. Po chwili wspinamy się pod jezioro, które wita nas strasznym wiatrem i deszczem. Otwiera się widok na przełęcz. Na szczęście jest 2 km odcinek prostej przed właściwym podjazdem. Wspinamy się pod Grimselsee (1905 m npm). Serpentyny zaprowadzają nas aż na przełęcz. Pamiątkowe zdjęcie i zakładamy wszystko, co mamy na siebie (nogawki, czapki i rękawiczki, kurtki, bezrękawniki) i w dół - początkowo w gęstej mgle. Dopiero po kilku minutach otwiera się widok na dolinę Rodanu i zjazd, a następnie podjazd pod Furkę. W Gletsch, które okazuje się być 2- ma hotelami, barem i stacją kolejową, nie ma nawet gdzie zjeść - ławeczki płatne 2 CHF/os. Na szczęście nie ma też komu zapłacić, więc robimy sobie herbatę i w górę pod Furkę. Przy hotelu Belvedere (2300 m n. p. m.) widok na lodowiec Rodanu. Jeszcze trochę podjazdu - potem już prawie płasko. Droga wiedzie cały czas po zewnętrznej stronie - 50 cm od nas jest hm... przepaść. Powoli dojeżdżamy do miejsca, o którym mówiliśmy przez 8 miesięcy - FURKA. Ciężko opisać uczucia, jakie nam towarzyszyły. Triumf połączony z radością i zmęczeniem. Na górze jakiś Hiszpan robi nam zdjęcie, po czym, stojąc przy tablicy, jesteśmy kilkukrotnie fotografowani. Teraz zjeżdżamy, na szczęście szosa jest sucha, ale za to jest bardzo wąsko. Zjeżdżamy do Andermatt, nocleg znajdujemy na gospodarstwie - dostajemy miejsce pod wiatą na rozbicie namiotu i Chwała Panu, bo w nocy rozpętuje się straszna burza, ale nasz namiot jest suchutki.

Dzień 22
Wstajemy niewyspani o 7:30. Pogoda jest już troszkę lepsza. Na 1 km wjeżdżamy na drogę prowadzącą na Oberalp. Od czasu do czasu mijamy pociąg jadący wzdłuż serpentyn (!) - ludzie machają. Po serpentynach długa, prawie płaska prosta, jezioro i przełęcz. Zjazd miał 20 km, wymagał dużej koncentracji. Najpierw serpentyny i dobra, szeroka droga, potem trochę bardziej wąsko, brak barierek i przepaść. Widoki piękne, ale trzeba się skupić na jeździe. Za Disentis robimy postój, a potem... podjazd. Niestety dno doliny było na tyle niedostępne, że trzeba było jechać zboczami, to w górę, to w dół. Ścieżka przypominała nam o Beskidach - prawie tak samo ziemna, wąska, kamienista i kręta. Zjeżdżamy do Ilanz. Po jednym ze zjazdów wjeżdżamy na most nad rzeką. To był przełom Renu. Fantastyczne skały, rzeka i wszystko widziane ze znacznej wysokości. Potem nieoświetlony tunel, kilka remontów dróg - cały czas kilkadziesiąt metrów nad przełomem i dojeżdżamy do Bonaduz. Tam wjeżdżamy na rowerową 6-kę i dojeżdżamy do Pratralu, gdzie pewna starsza pani najpierw ściąga nas do siebie wzrokiem, potem na pytanie o miejsce pod namiot odpowiada - Możecie spać w pokoju, nie płacicie nic. Dostaliśmy pokój z dwoma łóżkami, kąpiel, gigantyczną kolację, deser, śniadanie na 8:00, czekolady na drogę i... 20 CHF.

Dzień 23
Po niezwykle wygodnej nocy w świeżutkiej pościeli zostaliśmy podjęci pysznym śniadaniem. Przed wyjazdem gospodarz nabił nam ponadto koła do 4 atmosfer pompką samochodową. Po drodze mamy 2 tunele – 450 m i 1100 m. W tunelu jest droga wiedzie w dół, więc pędzimy jak dzicy, kolejne trzy tunele omijamy podjazdem w górę. Po drodze widoki na głęboko wyrzeźbioną dolinę Albuli. W jednym miejscu istna plaga much, które nie wiedzieć czemu obsiadają nas : -). Droga początkowo jest płaska, terenami, ale po jakimś czasie wyjeżdżamy na asfalt i zaczyna się rzeźnia. Do postoju jest ciężko, jednak potem się rozkręcamy. Do wysokości 1800 m droga wiedzie lasem, potem wyjeżdża na rozległą halę z widokiem na przełęcz. Droga pnie się w górę między kosówką i morenami, po drodze mijamy kolesia na góralu z plecakiem! Na asfalcie swojskie akcenty – pozostałości po Tour de Suisse – napisy „ccc polsat”, „Brozyna" i „Baranovski”. Na Albuli atak krów, siedzimy chwilę i zjeżdżamy bo zaczyna padać. Świetny zjazd do La Punt (ok. 1700 m n.p.m.) i doliną Ober Engadin jedziemy do S-chanf.

Dzień 24
Całą noc lało, rano też. Wstaliśmy o 7, wyjechaliśmy o 9. Droga do Zernez w deszczu, a ścieżka terenowa (nie trzeba komentować, tylko żal klocków). W Zernez zwiedzamy muzeum Szwajcarskiego Parku Narodowego i ruszamy na Ofenpass. Najpierw podjazd 6 %, potem zjazd 6 km (!). Widoki coraz lepsze, przestaje padać, chmury się unoszą. Właściwy podjazd ma 4 %. Droga bardzo przyjemna, zaczyna świecić słońce. Jedyny park narodowy Szwajcarii prezentuje się całkiem nieźle. Na przełęczy okazuje się, że zwie się ona Pass del Fuorn, a nie Ofenpass :-). Siedzimy tam z godzinę, oglądamy wysokie góry i zjeżdżamy do Sta. Maria – asfalt idealny; nocleg u myśliwego. Około 22.00 rozpętuje się burza, na szczęście przechodzi bokiem.

Dzień 25
Budzi nas raz po raz deszcz. O 5.00 już nie śpimy, obydwoje nie możemy przestać myśleć, że już dzisiaj wjedziemy na Stelvio. Dziwi nas sąsiad gospodarza, który przynosi nam do namiotu kawę, a potem proponuje wysłanie maila. W efekcie wyjeżdżamy dopiero o 10:00. Od pierwszych metrów zaczyna się podjazd pod Umbrail. Jedzie się rewelacyjnie, mimo iż podjazd jest ciężki. Pierwsze 4 km to serpentyny, które bardzo kręto wspinają się po zboczu. Na odcinku 2-3 km nie było asfaltu. Z Umbrail widać już Passo Dello Stelvio - cel naszej wyprawy. Chwila zjazdu do punktu granicznego, gdzie zaskakuje nas brak jakiegokolwiek celnika i zabite dechami budynki celne. Ostatnie 3 km podjazdu są dość męczące, podjazd pod Umbrail dał się we znaki. Na szczycie atmosfera piknikowa a la nasze Krupówki i troszkę źle się tam czujemy. Jakiś Niemiec pyta, czy może sobie zrobić zdjęcie z naszymi rowerami. Małe zakupy pamiątek i jazda w dół. Tymczasem zaczyna padać śnieg. No cóż w końcu jesteśmy na 2760 m n. p. m. Zjazd zapowiada się imponująco, tymczasem... bardzo ostre serpentyny, fatalny asfalt, przenikliwe zimno powodują że zjazd nie należy do najprzyjemniejszych. Dopiero pod koniec serpentyn pokazuje się lepszy zjazd - dojeżdżamy aż do Prato Di Stelvio. Jedziemy w stronę Merano wzdłuż sadów z milionami jabłek. Nocleg znajdujemy u sympatycznych Włochów, mówiących po niemiecku. Dostajemy pole, wannę i zaproszenie na kawę rano. Łukasz bawi się z psem gospodarzy - Fuxi, a Tomek próbuje nauczyć paru słów po polsku ich syna, bez skutku. Noc jest rewelacyjna - śpi się dobrze i wreszcie namiot jest suchy.

Dzień 26
Wstajemy o 6.00 i bijemy rekord zbierania się rano - 29 minut. Pijemy kawę u gospodarza Jedziemy do Merano gdzie trafiamy akurat na początek mszy. Po mszy jazda do Bolzano. Trafiamy na Val d"Ega, która zaczyna się tunelem (1100 m pod górę!!!), by przez równie wąską dolinę przerodzić się w podjazd pod przełęcz Costalunga (wszystko byłoby super, gdyby nie tragicznie gęsty ruch). Dolina jest prześliczna. Wąska na szerokość drogi i potoku, a po bokach urwiska skał do góry na jakieś 100 metrów. Podjazd nieco nas zaskakuje, ale wjeżdżamy. Po zjeździe wpada nam w oko jeden dom. Nie widać do niego dojazdu, ale Tomek uparcie twierdzi, że dzisiaj tam będziemy spać. Znajdujemy dojazd, po pewnych perturbacjach językowych, gospodarze odsyłają nas na pole namiotowe. Następnie wołają z powrotem i "głowa rodziny" w postaci 70-letniej kobiety z dostojnym Polonia na ustach wręcza nam klucze do domku ogrodowego. Potem dostajemy zaproszenie na kawę – mooocne (!) espresso. Siedzimy przy stole z tłumem Włochów, spośród których jedna kobieta mówi trochę po angielsku, a cała reszta chce z nami koniecznie podyskutować :-). Przemiła, rodzinna atmosfera, wszyscy się śmieją i przekrzykują nawzajem. Italia.

Dzień 27
Spanie rewelacyjne, a rano dostajemy jeszcze kanapki z salami na drogę. Do Canazei jest tylko 10 km, a na prawie całej długości towarzyszy nam korek drogowy - katastrofa. Po drodze widzimy parę aut na polskich rejestracjach - nie trzeba mówić, jak nas to cieszy. Od Canazei podjazd pod Passo Pordoi - im wyżej wjeżdżamy, tym widoki są coraz bardziej rewelacyjne: - szczyty wprost fantastyczne. Sam podjazd jest poprowadzony dość łagodnie. Na górze oczywiście masa ludzi. Zjazd do Arabby, widoki na Dolomity. Z Arabby jeszcze 7 km w dół i rozpoczynamy podjazd pod Falzarego. Jakiś Włoch podjeżdżający na szosówce pyta mnie (Łukasz) o ciężar sakw, po usłyszeniu odpowiedzi rzuca tylko Good luck! Końcówka podjazdu jest nieco cięższa, ale i tak wjeżdżamy bez problemu. Duże wrażenie robią szczyty, które chowają się nieco za chmurami. Rewelacja! Na Falzarego widzimy wreszcie Marmoladę. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia i zjeżdżamy do Cortiny d"Ampezzo. Położenie jest prześliczne, podobnie widoki. W Cortinie droga jest źle oznakowana i musimy sporo się naszukać, aby wyjechać. Sama Cortina to takie wielkie Zakopane - tysiące ludzi, samochodów, sklepów. Nocleg znajdujemy dopiero za 4 podejściem, czyli jak przypuszczaliśmy - że w Cortinie będzie ciężko znaleźć nocleg na gospodarza.

Dzień 28
Rano wita nas widok skąpanych w chmurach Dolomitów. W lekko bajkowej atmosferze podjeżdżaliśmy pod Passo Tre Croci – przełęczy, o której nie wiedzieliśmy prawie nic. O ile jednak tablica z nazwą była, tak na następnej zaznaczonej na mapie (Col San Angelo) już jej zabrakło. Zjazd był za to bardzo przyjemny. Zjeżdżaliśmy, zjeżdżaliśmy, zjeżdżaliśmy..... W Toblach zrobiliśmy postój i wjechaliśmy na Drauradweg, po czym dalej zjeżdżaliśmy, zjeżdżaliśmy... aż do Lienzu. W miejscowości, która miała według planu kończyć dzień byliśmy o 14.00. Zjechaliśmy więc do Lienzu i zaatakowaliśmy Lidla. Po udanej akcji ruszyliśmy dalej - na "niewielką" przełęcz Iselsberg. Maleństwo okazało się całkiem sporym podjazdem. Zdobyliśmy ją oblani potem i deszczówką. Zjazd... był... i to chyba jedyna jego zaleta. Na szczycie przełęczy zaczęła się solidna ulewa i towarzyszyła nam aż do Winklern - miejscowości na końcu zjazdu. Decydujemy się jechać dalej. Na szczęście pogoda się trochę poprawia. Zdążamy do wyznaczonego celu II - Grosskirchheim. Podczas rundki przez wieś babcia zapytana o miejsce pod namiot daje nam ... pokój w pensjonacie. Za „freeeeeeee”! Po raz kolejny szczęki nam opadają z wrażenia i nie chcą długo wrócić na swoje miejsce.

Dzień 29
Od początku jest bardzo pochmurno, ale z czasem pojawiają się "dziury w niebie". W Heiligenblut małe śniadanko i na podbój Hochtoru. Pierwsze 6 km jest strasznie ciężkie. Na dwóch pierwszych kilometrach średnie (!) nachylenie sięga nawet do 10%. Na szczęście po 6,5 km jest krótki zjazd i prosta aż do skrzyżowania na Kaiser Franz Josefs Hohe. Robimy odpoczynek i skręcamy na podjazd pod KFJH. Początkowo jest stromo, potem trochę płaskiego i tak prawie cały czas. Ostatnie 2 km są ciężkie - najpierw serpentyny, a potem tunel z nachyleniem 12 %. Po drodze mijamy m. in. wystrojonych rolników, którzy wjeżdżali na Franz-Josefs na traktorach:-) Niestety nie widać Grossglocknera, za to jest niesamowity widok na lodowiec Pasterze. Robimy furę zdjęć, m.in. świstakom które żebrały o jedzenie, kupujemy pamiątki i w dół. Na rondzie robimy III śniadanie i ruszamy na podbój ostatnich 7 km podjazdu pod Hochtor. Na początku podjeżdża się z trudem, ale do przodu. Z czasem droga jest coraz cięższa i na szczyt dojeżdżamy wykończeni. Tam robi się na moment pogoda, robimy zdjęcia. Przez 311 metrów tunelem jedziemy na drugą stronę przełęczy. Tam pogoda okazuje się ciut lepsza. 4 km zjazdu - i podjazd pod ostatnią przełęcz powyżej 2000 m Fuscher Torl. Przed nami rozciąga się prześliczna panorama Alp - jakby nagroda za wszystkie 15 przełęczy. Nie możemy się nacieszyć tym, co widzimy, ale niestety jest późno i trzeba jechać w dół. Na serpentynach zastaje nas mgła, ale na szczęście na krótko. Ja (Łukasz) czuję zapach spalonej gumy :-), a Tomek wyprzedza autokar na jednej z serpentyn - słowem zjazd jest niesamowity. Zjeżdżamy i zjeżdżamy aż do Bruck, gdzie facet za trzecim podejściem niechętnie pokazuje nam łąkę. Liczył, że weźmiemy pokój za 14 Euro.

Dzień 30
Po deszczowej i burzowej nocy, ranek... deszczowy. Wyjeżdżamy dopiero o 11. Ścieżka początkowo wiedzie zboczami doliny Salzach potem terenem wzdłuż rzeki. Zatrzymujemy się w Bishofshofen, żeby zobaczyć jedną z Czterech Skoczni. Cały czas pada . Jedziemy całkiem ładnym przełomem rzeki, ale w zasadzie nas to nie zachwyca, ponieważ pogoda jest tragiczna. Zdobywamy przełęcz Lueg (!) 553 m. npm. Zjeżdżamy z przełęczy i naszym oczom ukazuje się dolina z coraz mniejszymi górami. Czuć, że powoli, powoli, wyjeżdżamy z Alp. Zaczyna padać mocniej i lekko podenerwowani szukamy noclegu w stodole gdyż unser Zelt ist nass. Znajdujemy przyjazną rodzinę niedaleko Kuchl. Dostajemy miejsce w garażu, a na dodatek świeże mleko - gospodarze są jakimiś liderami w lokalnym przemyśle mleczarskim :-)

Dzień 31
Droga wiedzie cały czas wzdłuż Salzach. Po 22 km dojeżdżamy do Salzburga. Wysyłamy maile, kupujemy karty telefoniczne i zwiedzamy miasto. Na starówce wita nas pomnik Mozarta, nie na darmo Salzburg nazywany jest miastem Mozarta, jest tam jeszcze muzeum Mozarta i pewnie kilka innych obiektów. Pod domem, w którym urodził się sławny mieszkaniec, tłumy ludzi, głównie skośnookich. Zwiedzamy katedrę, opactwo benedyktynów. Za Salzburgiem wreszcie pokazuje się słońce. Ścieżka prowadząca w kierunku jezior kluczy tak, że zamiast na Mondsee jedziemy na Scharfing. Decydujemy, że trochę zmodyfikujemy trasę. Okazuje się jednak, że jest objazd i musimy wracać. W sumie nadrabiamy ok. 18 km. Ale droga jest fajna, więc nie jest źle. W Attersee nocleg za 2 podejściem.

Dzień 32
Postanowiliśmy nie jechać cały czas ścieżką, gdyż kluczyła ona niemiłosiernie. To chyba nie spodobało się tutejszym "radwegom", bo cały dzień gubiliśmy ścieżki. Wprowadziło to nas niemal w stan agonii. Mieliśmy nadzieję, że ścieżki w Austrii są równie dobrze oznakowane co w Szwajcarii, niestety, Tauernradweg był inaczej oznaczony, inaczej się nazywał, inaczej biegł (!) niż na mapie, którą notabene dostaliśmy, uwaga, z ... Austrii. Popsuło nam to humor na cały dzień. W końcu decydujemy, że dajemy sobie spokój i jedziemy według zwykłych dróg. Jak się okazało, była to najlepsza decyzja dnia.

Tomek ma problem z lewym pedałem. 30 minut roboty i mieliśmy nadzieję, że to już się nie powtórzy.Później okazało się jednak, że „plany” pedała były zupełnie inne... Przejeżdżamy przez przedmieścia Linzu, i już niedługo dojeżdżamy, po 26 dniach, z powrotem do Dunaju. Oczywiście po wjeździe na ścieżkę Naddunajską mijają nas tłumy rowerzystów, co nie przeszkadza nam jeszcze raz zgubić drogi :-D. Nocleg znaleźliśmy w pierwszym domu. Babka na pytanie, o której jest jutro (niedziela) msza rzymskokatolicka odpowiedziała, że jutro jest sobota. Potem przyszła i poprawiła się, świecąc przy tym, jak tylni halogen przeciwmgielny. Ech, szczęśliwi czasu nie liczą...

Dzień 33
Musieliśmy dość wcześnie wstać, żeby zdążyć na mszę do St. Georgen - wrócić się 3 km. Po mszy odwiedzamy KZ Mauthausen, a potem w drogę - cudowny asfalt, tylko trochę za dużo rowerzystów. Czujemy się niemal jak w Chinach – rowerzystów jest aż tylu, że czasem mamy problem z wyprzedaniem. Na pierwszych 90 km jechaliśmy ok. 25 -27 km/h, z sakwami pruliśmy jak czołgi:-). Po 90 km wjechaliśmy do Veinwiertel - cudowne małe miasteczka, winnice, wąskie uliczki. W jednym z nich adrenalinę podniósł nam jeden Austriak, który nie chciał przyjąć do wiadomości, że go wyprzedziliśmy. Chciał się popisać przed dziewczyną i zaczął nas gonić. Biedak odpadł po paru kilometrach na podjeździe . Ostatnie kilometry do Krems pod znakiem gonitwy z burzą nadchodzącą od północy. W Oberrohrendorf dostajemy domek (zagracony, ale z łóżkiem).

Dzień 34
Rano wpadliśmy w doskonałe humory dzięki rodzinie Koch, która nas przyjęła. Śniadanie, kanapki, zdjęcia, atmosfera była świetna, więc do granicy dojechaliśmy na dopalaczach. Po drodze postój w Retzbach i telefon do domu. Tam też przekroczyliśmy granicę z Czechami. W Znojmo robimy zakupy i oglądamy burzę, która niedaleko przechodziła. Potem ruszamy na Brno. Droga ciężka, upał, nawierzchnia miejscami absurdalnie tragiczna (lepiej gdyby jej w ogóle nie było). Drogi praktycznie bez samochodów (w końcu po Czechach jeździ niewiele czołgów i Monstertrucków - tylko takie się nadawały na te drogi). Po ciężkich mękach dojeżdżamy do wsi przed Brnem, w których mieliśmy zacząć szukać noclegu. Ku naszemu szczęściu znajdujemy nocleg za pierwszym razem. Nocleg po czesku: trawnik i woda (bonus 9 pomidorów).

Dzień 35
O ile poprzedni dzień był słoneczny, o tyle ten jest tragiczny. Od rana kropi, mży, pada, leje, nie wiem, co jeszcze. Wyjeżdżamy więc, wyglądając jak Teletubisie. Do Brna zjeżdżamy na 10.30. W pośpiechu oglądamy trójstylową katedrę widoczną z każdego punktu w mieście. Robimy zakupy i wjeżdżamy w Moravski Kras. Pogoda jest coraz gorsza, dobija nas objazd 8 km z długim podjazdem w ulewie. W Krtinach pogoda staje się tak nieznośna, że musimy przeczekać. W jednym ze sklepów kupujemy ciasteczka Goplany, co nas bardzo cieszy. U Macochy, którą zmuszeni byliśmy pominąć w poprzednim razem jesteśmy na 15:30 i okazuje się, że spokojnie ją zwiedzimy dzisiaj - więc możemy skrócić nasz plan o jeden dzień. Schodzimy terenem na dół do jaskini. W jaskini okazuje się, że mają nawet komentarze po polsku, generalnie wrażenia są niezłe, ale istnieją ładniejsze jaskinie. Ciekawy jest przejazd łódkami i widok na przepaść od dołu. Po wyjściu wita nas słońce, więc w lepszych humorach jedziemy nalej. Nocleg u sympatycznego Czecha za przystankiem autobusowym w Kotvrdovicach.

Dzień 36
W planach 140 km, więc wstajemy o 6.00. Ludzie jadący w autobusach dziwnie się nam przypatrują przez wytarte części zaparowanych szyb - w końcu mamy 1. września. Ruszamy w krótkich rękawkach. I po raz kolejny pogoda robi z nas idiotów. 5 km dalej ze słońca wjeżdżamy w mgłę. Myślimy - Ta, zaraz się skończy. Ta, kończy się ... po 60 km. Do tego jest tragicznie zimno. Do Prerova dojeżdżamy sprawnie - 70 km do 13:00. Potem jest już ciężej, bo zaczynają się osławione czeskie pagórki. Trochę marudzimy przy śliwkach, ale warto było, Tomka znowu denerwuje lewy pedał- blokuje się, pedał jeden! Droga tragiczna, ludzie nie odpowiadają na pozdrowienia, jakiś dzieciak tańczy "Asereje" na rowerze, parę samochodów ledwo nas nie przejechało, trening interwałowy. No! Czechy. Znajdujemy jednak nocleg niedaleko zaplanowanego miejsca.

Dzień 37
Nie mogąc się doczekać momentu powrotu do domu, wstajemy najwcześniej. 5.00 rano - jesteśmy na nogach. Jemy ostatnie resztki muesli + kaszka + rodzynki. Już na 10. km gubimy drogę, a później musimy pytać kilka razy. Sytuację podgrzewa fakt, iż w kierunku, w którym chcieliśmy jechać nie ma żadnych dróg (NE), tylko co kilka kilometrów musimy jechać najpierw na północ, potem na wschód, północ, wschód, północ, wschód, północ, wschód... idzie oszaleć. Towarzyszą nam przy tym ciekawe widoczki, przy których nasz Śląsk wymięka. Jak ktoś myśli, że widział smog, to niech jedzie do Ostravy :-). Ku naszemu rozczarowaniu celnik nawet nie pyta, skąd wracamy :-( niebieska tablica z 12 gwiazdami i napisem Rzeczpospolita Polska. Nareszcie!

***

Ciężko opisać wzruszenie. W pierwszym sklepie w Zebrzydowicach robimy zakupy... i ... przy kasie okazuje się, że w używanym portfelu mamy euro, franki, korony i ani złotówki. Pani przy kasie dziwnie się patrzy, gdy szukamy w sakwach „peelenów”, ale w końcu jest ok. Droga do domu niesie nas jak na skrzydłach, mimo przejechanych kilkudziesięciu kilometrów jedziemy niemal jak dzicy. Za Kobiórem średnia prędkość utrzymuje się grubo powyżej 25 km/h Co jakiś czas dostajemy smsy kontrolne z pytaniem, gdzie jesteśmy. Pamiątkowe zdjęcie przy tablicy wjazdowej do miasta - i od początku wjazdu jesteśmy pilotowani przez samochód. Pod blokiem czeka na nas transparent, brama nad jezdnią i fajerwerki, nie mówiąc o już chlebie, soli, wieńcach laurowych, itp itd.