ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Przyczajony Tygrys, Ukryty Smok - Wyprawa studentów Chiny 2002

Autor: Rafał Odrobiński
Data dodania do serwisu: 2003-03-10
Relacja obejmuje następujące kraje: Chiny, Mongolia, Rosja
Średnia ocena: 5.78
Ilość ocen: 334

Oceń relację


Przyczajony Tygrys, Ukryty Smok - Wyprawa studentów Chiny 2002


Oto sylwetki członków ekipy:

Małgorzata Zamłyńska - studentka trzeciego roku na Wydziale Geodezji i Kartografii Politechniki Warszawskiej; organizatorka
wielu imprez kulturalnych i turystycznych; pasjonatka podróży; uczestniczka wielu wyjazdów na wschód (Krym, Petersburg, Kaliningrad, Lwów), przejechała na rowerze Ukrainę, Mołdawię, Republikę Naddniestrzańską oraz Rumunię; hobby: fotografia, gra na pianinie, sztuka; języki: angielski, francuski, rosyjski.

Andrzej Augustynowicz- doktorant w Zakładzie Geodezji w Katastrze i Gospodarce Nieruchomościami na Wydziale Geodezji i Kartografii Politechniki Warszawskiej, redaktor działu w miesięczniku naukowo-technicznym "Przegląd Geodezyjny"; laureat nagrody rektorskiej za pracę dyplomową; zainteresowania: podróże, modelarstwo kolejowe, fotografia krajobrazu; inne osiągnięcia: laureat trzeciego miejsca olimpiady geograficznej, zwycięzca teleturnieju "Randka w ciemno"; języki: niemiecki, rosyjski, angielski.

Paweł Jakubowski - student Kolegium Nauk Społecznych i Administracji Politechniki Warszawskiej; aktywny uczestnik życia studenckiego na Uczelni, członek struktur samorządowych; muzyk (gitarzysta); odwiedził już wiele krajów europejskich (Hiszpania, Francja, Dania, Niemcy,
Chorwacja, Włochy, oraz Turcja). Uczestnik wypraw na wschód (Petersburg, Kaliningrad, Lwów); zainteresowania: samorządność studencka, filozofia polityki, muzyka (szczególnie witrtuozi gitary np. Satriani, Vai czy Pat Metheny), podróże, żeglarstwo; języki: angielski, francuski.

Rafał Odrobiński - student piątego roku na Wydziale Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej; fotograf-amator, zainteresowania : podróże, muzyka polska, kabaret; organizator wielu wyjazdów studenckich m.in. obozy Roku "0"; uczestnik wyjazdów na wschód: Ukraina, Białoruś, Krym, Kaliningrad oraz Europa Zachodnia; największe hobby: górskie wędrówki - zdobywca Mount Blanc w Alpach francuskich oraz innych szczytów górskich; gra na gitarze klasycznej; doświadczenie w pracy z dziećmi, wychowawca kolonijny i podczas akcji "Lato, Zima w mieście"; wieloletni honorowy dawca krwi; języki : angielski, francuski.

Tomasz Przeździęk - student trzeciego roku na Wydziale Geodezji i Kartografii Politechniki Warszawskiej; organizator wielu imprez kulturalnych i turystycznych; zapalony podróżnik; uczestnik wyjazdów na wschód: Rosja, Ukraina, Półwysep Krymski, wyprawy rowerowe do Rumunii, Mołdawii oraz Republiki Naddniestrzańskiej; zainteresowania: samorządność studencka, współpraca międzynarodowa, kultura i sztuka, motocykle; język angielski.

12 lipca
Wyruszyliśmy pociągiem z Warszawy przez Terespol do Brześcia, a następnie do Moskwy. Ponieważ nie było na ten dzień biletów na plackartnyj, musieliśmy dopłacić i kupić kupiejne. Pociąg extra poza tym, że w nocy musieliśmy zapłacić 50 $ łapówki białoruskim dupkom, bo chcieli nas wysadzić w Mińsku.

13 lipca, Moskwa
Dotarliśmy do Moskwy, gdzie odebrała nas Irenka. Przez dwa dni intensywnie zwiedzaliśmy Moskwę.

15 lipca, Moskwa-Ułan Ude
Godz. 14.57 - ruszamy pociągiem Moskwa-Ułan Ude.

22 lipca, Ułan Bator
Jesteśmy w Ułan Bator, w najpopularniejszym wśród turystów hotelu Gana's Guest House. Noclegi za 2 $ na bardzo fajnej podłodze na tarasie pod gołym niebem. Stolica Mongolii przypomina slumsy, gdzie kurz i powietrze bawią się w "berka". Mieliśmy problemy na granicy Nauszki-Suche Bator (Białorusini w Brześciu "zapomnieli" nam przystawić pieczątki w deklaracjach celnych), ale Politechnika to potęga, więc problem został rozwiązany, a przy okazji poznaliśmy grupę turystów z Poznania. Pozdrawiamy Poznań!

23 lipca
O 14.20 wsiedliśmy w pociąg do Zaamen Udd na granicę mongolsko-chińską. Ostatni raz wspaniały PLACKARTNYJ. Można spokojnie poleżeć - tego w Chinach nie będzie...

24 lipca, Zaamen Udd
7 rano - Zaamen Udd.
Bierzemy busa, ale dopiero o 11.30 meldujemy się nim na granicy ponieważ nasz mało rozgarnięty kierowca musiał załatwić pozwolenie na przejechanie przez granicę i zrobił to jako OSTATNI!!! Granica i znowu opoźnienia, bo na drodze stoi kobieta i nie chce nas puścić. Wreszcie się udało. Szybka odprawa mongolska i busem do Chinoli.
I miła niespodzianka - wszyscy Chinole sa bardzo mili i gadają po angielsku. Dosyć dokładna odprawa i jesteśmy w Chinach!!!

Kierowca zawozi nas do miasta (5 km) Erenhot.

Decydujemy się jechać do Datongu, żeby spotkać się z resztą naszej ekipy. Podają nam cenę 100 Y, a w rzeczywistosci jest 44 Y i dzięki pomocy jednej Chinki nie udaje im się nas naciągnąć na 56 Y - na szczęście. Jedziemy i wieczorem jesteśmy w Datongu, gdzie z dworca odbiera nas Ewa ze Svenem.

25 i 26 lipca, Datong
W tym mieście spędzamy dwa dni i zwiedzamy kilka rzeczy z przewodnika.
Pierwszego dnia jedziemy ok. 70 km od Datongu do miasteczka Hunyan i oglądamy Świątynię Wiszącą na skalnej ścianie - naprawdę niesamowita (jak oni to zbudowali???), ale bilet 25 PLN. Trochę żałujemy, ponieważ pod świątynię można było za darmo, ale tego na początku nie wiedzieliśmy - KOLEJNA NAUCZKA!!!

Następnego dnia najpierw oglądamy Yungtong Caves - groty i światynie wykute w skale przed wiekami (wstęp 25 PLN). Naprawdę wspaniałe, a zachowała się jedynie cześć, zatem kiedyś musiało to być jeszcze wspanialsze. Jest tam wiele posągów Buddy, największy ma 17 m - w skalnej grocie.

Następnie w miejscowości Yingxian - Wielką Pagodę (67 m) zbudowaną bez użycia gwoździ kilkaset lat temu. Naprawdę robi wrażenie!!! Ale w przewodnikach jest błąd, ponieważ podają jej wysokość na 97 m, a w rzeczywistosci jest o 30 m mniejsza. Wstęp kosztuje 18 PLN i tylko Andrzej decyduje sie wejść, ponieważ my zaczynamy oszczędzać - te Chiny nas wykończą tymi wstępami !!!

Wieczorem 26.07 wsiadamy w pociąg do Pekinu (31 Y=15 PLN) - tzw. HARD SEAT, NO NUMBER. To nasze pierwsze spotkanie z tego rodzaju pociągami - podobno są STRASZNE!!! Czytaliśmy, że ludzie plują na podłogę i robią wiele innych rzeczy, które są nie mniej szokujące.

Zobaczymy...

27 i 28 lipca, Pekin
7.40 rano JESTEŚMY W PEKINIE!!! Stolicy kraju, który ma 1.4 mld mieszkańców. Jakoś to do nas jeszcze nie dociera, ale to i tak niesamowite. To szesnasty dzień naszej wyprawy, która do tej pory (poza dwoma dniami w Moskwie i Datongu) była podróżą do Pekinu. Hard Seat wcale nie był taki jak w opisach - no owszem, zdarzyło się pewnie komuś splunąć na podłogę (to powszechne w Chinach), ale nie na każdym kroku. I poza tym, że trochę niewygodnie, bo na twardych ławkach, dojechaliśmy... Jesteśmy. Chinoli dziesięć razy więcej niż w Datongu.
Udajemy się na poszukiwanie hotelu, który nam poleciła poznana w Ułan Bator EWA. Udało się - Jinghua Hotel. Okazuje się, że nie ma najtańszych miejsc po 12 PLN w wieloosobowym pokoju, tylko po 15 PLN "czwórka" w piwnicy. Za te 3 PLN dorzucili nam GRZYBA na ścianie, ale bierzemy. Po 2,5-godzinnym poszukiwaniu przez Pawła i Rafała czegoś tańszego z grzybem też dało się żyć.

Na razie jesteśmy na bakier ze zwiedzaniem miejsc z przewodnika, ale za to widzieliśmy wiele bardzo ciekawych miejsc, o których w przewodniku nie piszą. Pierwszego dnia jak przyjechaliśmy to tylko zwiedziliśmy okolice naszego hotelu, ponieważ byliśmy bardzo zmęczeni i wykąpaliśmy się w hotelowym basenie.

Następny dzień był zaplanowany bardzo ambitnie, ale od rana lało jak z cebra, więc zamiast o 7 wstaliśmy o 11 i ruszyliśmy na plac Tiannanmen. Ledwo dojechaliśmy, zaczęło znowu padać, więc się pokręciliśmy i zgarnęła nas dwóch młodych Chinoli, którzy w imię friendshipu chcieli nas zaprowadzić do studia chińskiej kaligrafii - za darmo of course.

Był tam mistrz kaligrafii, który bardzo dużo nam o niej opowiedział, pokazał wiele pięknych obrazków, obrazów a na koniec zaproponował, że za minimalną kwotę 150 Y=75 PLN sprzeda nam któryś za super special student price. Kiedy grzecznie podziękowaliśmy, opuścił do 120, a następnie do 100 Y. Na koniec zaproponował, że w ramach friendshipu da nam po prezencie i napisze po chińsku nasze imiona na pergaminach. Poszliśmy do pracowni i usłyszeliśmy cenę - 30 Y. Pawełek zrobił z tego 10 Y=5 PLN i koleś zaczął malować - naprawdę extra sprawa!!!

Najpierw poszło pięć naszych imion, potem ja i Andrzej wzięliśmy dla naszych Mam, potem Paweł dla Irenki, Gosia dla sióstr, ja dla koleżanki i wreszcie Tomek dla brata. Extra prezenty z Chin i bardzo tanio - tak naprawdę to ja bym wziął jeszcze z pięć, ale było mi już głupio.

Potem Julian (młody Chinol) zaprowadził nas na papu, a potem razem z Winnie (ta młoda Chinka) zaprowadzili nas na starą chińską uliczkę, pełną malutkich sklepików i specjałów chińskiej kuchni. Był tam rownież najstarszy pekiński szpital, weszliśmy - i SZOK!!! Trzy piętra apteki, ale tylko na jednym pastylki i rzeczy, które są u nas w aptekach. Dwa pozostałe piętra to medycyna chińska, np. żen-szenie (małe, duże, sztucznie wyhodowane, naturalne). Może nie uwierzycie, ale najdroższy z nich kosztował 360 tys. Y, czyli 180 tys PLN. Miał może z 70 cm i był w pudełku, w jakich się sprzedaje kolie wysadzane diamentami!!! Ponadto cała masa płynów do picia, w których były węże, jaszczurki i inne niespodzianki. Naprawdę niesamowite...

Potem pożegnaliśmy się z Chińczykami i poszliśmy pod Bramę Niebiańskiego Spokoju. Jest tam wielki, podświetlony portret MAO ZEDONGA i tam nam osłabła Gosia, drżała, zrobiło jej się zimno i bardzo źle się czuła.

ZOBACZYŁA MAO I MAO NIE PADŁA!

Wezwaliśmy karetkę i pojechała razem z Tomkiem i Pawłem. Okazało się, że to wynik przemęczenia, jedzenia niewielu witamin oraz przede wszystkim małej ilości wody. Została w szpitalu na noc i wypisali ją z rana po zrobieniu serii badań - wszystko OK!!! Oczywiście były problemy ze szpitalem i ubezpieczeniem, ale daliśmy radę. Generalnie poza taksówką i ambulansem, który zapłaciliśmy sami, resztę pokrywa ubezpieczyciel. A szpital wystawił rachunek na 2400 Y=1200 PLN i chciał wszystko w gotówce, ale po wielu różnych rozmowach ELVIA-ubezpieczyciel przesłał faksem gwarancję pokrycia kosztów i sprawa się rozwiązała.

Mamy nauczkę: JEŚĆ, DŁUŻEJ SPAĆ I PRZEDE WSZYSTKIM PIĆ WIĘCEJ WODY!!! Dobrze, że się to stało w Pekinie (szpital jak w amerykańskich filmach), a nie gdzieś na prowincji...

29 lipca, Zakazane Miasto
O 14.00 jedziemy do Zakazanego Miasta - wreszcie coś z przewodnika. Zakazane Miasto okazało się WSPANIAŁE!!! To ogromny kompleks świątyń i innych budynków, coś niesamowitego. Podobno pierwotnie miało 9999 komnat (liczba oznaczająca dobry los).

30 lipca, Pałac Letni
Zwiedzilismy Pałac Letni. To po Zakazanym Mieście kolejny obiekt, którego nie można nie zobaczyć będąc w Pekinie. Pięć razy większe od Miasta i również wspaniałe (wielkie ogrody, marmurowa łódź, 700-metrowy pawilon, wielki most na 17 przęsłach) - po prostu TRZEBA TO ZOBACZYĆ!!!
Wieczorem oddaliśmy się zakupom na starych uliczkach Pekinu - HUTONGU. To niesamowite - pierwszą, podaną przez Chińczyka cenę można czasami stargowac 10x!!! Kupiliśmy tylko kilka drobiazgów, ponieważ będziemy musieli je dzwigać przez najbliższe tygodnie. Gosia kupiła piękną chińską suknię z jedwabiu za 70 Y=35zl, a pierwsza cena była. Rafał kupił książeczkę Wielkiego Wodza MAO (12 Y). Jest napisana po chińsku i angielsku - powiedział, że będzie w pociągach ćwiczył angielski. Andrzej kupił chińskie srebrne monety. Kobieta chciała po 85 Y za sztukę. Skończyło się na 11 Y, bo powiedział, że więcej nie da i 3 razy chciał odejść. Wreszcie mu sprzedała, ale zła była strasznie. Rzuciła tą monetą i wrzasnęła: "money"!!!

31 lipca, Huanghua, Wielki Mur
Z rana kupiliśmy bilety do Luoyangu na następny dzień, a następnie pojechaliśmy do miejscowości Huanghua na Wielki Mur To odcinek muru, który nie był odrestaurowany i jest w miarę dziki. Dzięki temu poza Polką z mężem Niemcem nie spotkaliśmy innych turystów. Ponieważ było już ciemno, doszliśmy do drugiej baszty i zrobiliśmy sobie nocleg. Udało się rozpalić małe ognisko i wieczór spędziliśmy przy gitarze. To jednak niesamowite i długo do nas nie docierało, że będziemy spali na Wielkim Chińskim Murze - ale to fakt.

2 sierpnia, Luoyang, klasztor Shaolin
Przelecieliśmy tranzytem przez miasto Luoyang, a tam klasztor Shaolin - OGROMNY KOMPLEKS klasztorów i szkól kung-fu. Naprawdę fajny. Spędziliśmy tam kilka godzin i wszystko byłoby OK, gdybyśmy nie spotkali Amerykanina uczącego się tam kung-fu. Powiedział, że to wszystko jest na pokaz i że w rzeczywistości prawdziwy Shaolin już nie istnieje. Komuchy rozpędziły prawdziwych buddyjskich mnichów w latach 80., a na ich miejsce przyszli tacy "rządowi". Owszem, uczą się tam i ćwiczą tysiące dzieciaków (na wielkich placach), ale nie jest to już połączone ze stroną duchową i buddyzmem. Uczą się kung-fu WU SZU, to znaczy, że tylko akrobacje i walka, ale nie połączona z harmonią ciała i umysłu. Szkoda, i wszyscy to kupują. Gdybyśmy go nie spotkali, to i my byśmy to kupili, że wszystko OK...
Następnego dnia po naszej wizycie miał się odbyć w Shaolin protest ludzi, którzy tam mieszkają, ponieważ rząd chce zrobić w całym tym regionie kurort i całkowicie zniszczyć klasztor.

3 sierpnia, Xian
Dotarliśmy do XIAN.
Pierwszy raz jechaliśmy pociągiem HARD SEAT, NO NUMBER. Oczekiwaliśmy horroru, a to był najprzyjemniejszy przejazd w Chinach, mało ludzi, klima... W poprzednim pociagu, było dwa razy więcej ludu niż miejsc.
Tu odpoczniemy trzy dni, bo już ledwo żyjemy...

4 sierpnia
Wypożyczyliśmy rowery na cały dzień. Właśnie o to chodziło! Zjeździliśmy prawie całe miasto, wtapiając się w tłumy Chińczyków na ulicach. Obejrzeliśmy Świątynię Ośmiu Nieśmiertelnych, pagodę Wielkiej Gęsi oraz Małej Gęsi. Taki drobiowy dzień się zrobił... Byliśmy także w jedynym w całej prowincji Meczecie Tybetańskim. Nie omieszkaliśmy zaglądać na bazarki, gdzie znaleźliśmy zapalniczkę z podobizną Mao, która po otworzeniu grała jakieś propagandowe melodie. Rowery były nieco graciaste, chyba nawet w naszym wieku. Gosi udało się "złapać gumę", ale na ulicach co kilkanaście dosłownie metrów siedzą spece od naprawy; łatka kosztuje 1 Y (50gr).

5 sierpnia, Armia Terakotowych Żołnierzy
Żelazny punkt podróży po Chinach: ARMIA TERAKOTOWYCH ŻOŁNIERZY. Cały kompleks wykopalisk znajduje się niedaleko Xi'an. Udaliśmy się tam dość wcześnie, by mieć duuużo czasu na oglądanie. Ten obiekt jest wpisany na listę światowych zabytków UNESCO i robi duże wrażenie. Dwa tysiące żołnierzy stojących w uformowanych szeregach, jakby gotowych do walki! Każda z figur jest inna, posiada inne rysy twarzy. Są tam łucznicy, jeźdzcy, piechota, zaprzęgi konne... Z wykopalisk wydobyto także liczną broń, w którą te figury zastały kiedyś wyposażone. Były tak dobrze zbudowane i zakonserwowane, że zachowały nawet swoją ostrość.

7 sierpnia, Mianyang
Dotarliśmy do Mianyang, by spotkać się z naszym chińskim kolegą, Sławkiem, uczącym się języka polskiego na Uniwerku w Pekinie. Nasz kolega jest na drugim roku polonistyki i już dobrze sobie radzi. To bardzo miłe uczucie być 10 tys. km od domu i słyszeć, że ktoś uczy się naszego języka. Niech żyje studencka brać!

Zjedliśmy śniadanie po chińsku, czyli zupa z makaronem popijana kompotem z ryżu. Dziwne, pikantne i trudno się spożywa pałeczkami, ale trening czyni mistrza.

Postanowiliśmy pojechać do Juzhai Gou, do Parku Narodowego. To jedno z najpiękniejszych miejsc w Chinach.

Podroż z Mianyang'u do Juzhai Gou obfitowała w niecodzienne sytuacje. Na początku, kiedy jechaliśmy przez góry wąskimi drogami, złapaliśmy gumę. Usłyszeliśmy tylko lekkie "bum" i autokar musiał stanąć. Kierowca zmienił koło, ale zapas był w tak opłakanym stanie, że do końca trwania trasy nie mogliśmy przestać o tym myśleć. Ale końca nie było dość. Przed nami zrobił się korek. Korek na wąskiej wiejskiej drodze w górach!!! Okazało się, że ze skarpy osunął się pokaźnych rozmiarów głaz, który postanowił spaść akurat na środek drogi. W korku stało około 20 autokarów z jednej, jak i z drugiej strony. Kierowcy autokarów, chyba przyzwyczajeni do takich sytuacji, poprosili miejscowych chłopów o pomoc, oczywiście zapłaciwszy im uprzednio. I tak dotarliśmy do słynnego Parku Narodowego w Juzhai Gou.

8 sierpnia, Songpang
Okazało się, że wejście do Parku kosztuje fortunę. Ponadto cały czas lało jak z cebra. Co robić? Postanowiliśmy pojechać do oddalonego o 100 km Songpang'u. Wpadliśmy tam w ręce dwóch konkurujących ze sobą firm, oferujących trekking górski na koniach. Oferta bardzo ciekawa, polecamy!

Pojechaliśmy na 4 dni w góry na konikach. Nasze środki transportu to konie dość szpetnej urody, ale ponoć bardzo silne, bo karmione fasolą. Czy NAM to wyjdzie na zdrowie? Za 40 PLN na dzień mamy zapewniony transport (konie), przewodników i wyżywienie.

9-12 sierpnia, trekking na koniach
O 8.00 z okna hotelu ujrzeliśmy nasze szkapiny załadowane niemożebnie wielkimi worami z całym ekwipunkiem obozowym. Wyglądały tak, jakby ledwo pod worami stały, a co dopiero mając na grzbietach nasze europejskie tłuste pupska...? Okazało się, że choć niepozorne, to bardzo silne były to "egzemplarze", szczególnie Szima, która woziła Rafała (103 kg).

Zaplanowaliśmy obejrzenie trzech miejsc. Wielki Wodospad, Mineral Water Springs (malownicze jeziorka o krystalicznie czystej wodzie) oraz Falling Stone Mountain (5000 m). Wodospad okazał się wspaniały - Niagara to przy nim małe piwo. Do wodospadu prowadziły liczne pomosty, z których można było podziwiać widoki, było też wiele altanek, by odpocząć, nie przerywając zachwycania się przepiękna natura.
Jeziorka również okazały się wspaniale, ale niestety nie mieliśmy wtedy najlepszej pogody. Część ekipy, Gosia, Tomek i Andrzej, mimo deszczu poszła na długi spacer i po powrocie stwierdzili, że tak pięknego miejsca w życiu nie widzieli.

Falling Stone Mountain niestety nie udało się zdobyć, ponieważ mieliśmy za mało czasu i cały czas padało.

Było z nami dwóch przewodników o tybetańskich korzeniach. Bardzo dobrze się nami opiekowali, codziennie przyrządzali nam pyszne jedzenie, wypiekli nawet w garnku nad ogniskiem chleb!

Przedostatniego dnia, w trakcie jazdy, Andrzej brał od Rafała gitarę i jego koń się spłoszył (nie lubił muzyki, osioł), zrzucił Andrzeja, pociągnął po ziemi. Widok straszny, ułamki sekund, jak na westernach, ale Andrzej, enfant terrible, wstał, otrzepał się z błota i tylko rozcierał rosnący na czole siniak! Szczęście nas nie opuszcza, do kaduka!

Ostatniego dnia wracaliśmy do Songpanu przez góry. Na koniach wjechaliśmy na przełęcz na wysokości 4200 m. Mimo nie najlepszej pogody widoki były zapierające dech w piersiach. I do tego ta jazda po graniach...

W Songpangu kupiliśmy bilety na następny dzień do Chengdu. Taka mała odmiana po prowincji, 10-milionowe miasto.

13-15 sierpnia, Chengdu
Po dosyć meczącej podróży zakwaterowaliśmy się w Sam's Backpackers Guesthouse, który znajduje się na terenie Instytutu Chińskiej Medycyny Tradycyjnej. Jest to campus akademicki, przypomina nieco Akademię Medyczną, ale tutaj używają więcej igieł (akupunktura). Na terenie akademii można zjeść po bardzo przystępnych cenach studenckie jadło i nie byłoby źle, gdyby stołówka PW oferowała to samo. Współpracę czas zacząć!

Następnego dnia pojechaliśmy na rowerach na przedmieścia Chengdu do Instytutu Pandy Wielkiej. Ten sympatyczny miś urósł do rangi symbolu narodowego i dość często na plakatach z misiem widnieje napis "pride". Ale bocianów nie mają. Na terenie Instytutu znajduje się olbrzymi park połączony z ogrodami botanicznymi. Misie udało nam się zobaczyć dopiero w klatce, gdyż znane z lenistwa zwierzaki nie były skore do wyjścia na świeże powietrze. Generalnie miały wszystko i wszystkich, w tym turystów, głęboko w nosie i smacznie spały.

Jadąć na rowerach odnotowaliśmy takie oto zdarzenia: Rafałowi, jako pierwszemu skończył się łańcuch, Andrzejowi poszła guma, chyba za mocno napompował dętkę, Pawłowi trochę później odpadł pedał, Andrzejowi urwał się koszyk przy kierownicy, na koniec Rafałowi odpadło siodełko, skrzywiła się sztyca i nawaliły hamulce.

Rowery kontra urwisy - 5:0.

Ostatniego dnia z samego rana pognaliśmy na dworzec autobusowy, by zdążyć na poranny busik do Leshan'u.

15 sierpnia, Leshan
Wybraliśmy się na przejażdżkę łodzią po rzece, by zobaczyć wielki posąg Siedzącego Buddy. Zwiedziliśmy także na pobliskiej wyspie klasztor buddyjski. Było tam bardzo spokojnie, mało ludzi. No i wstęp tylko 5 Y. Oprowadzał nas pewien sympatyczny Chińczyk, podający się za nauczyciela angielskiego. Opowiedział nam wiele ciekawych rzeczy nt. klasztoru i obyczajów wewnątrz panujących. Kiedy jednak wróciliśmy na stały ląd, pan zapytał się, czy jesteśmy głodni. Na odpowiedź negatywną zareagował zniknięciem. Tak to bywa, najpierw się oprowadza turystów, jest się miłym, a na koniec naciąga się ich na posiłek w "zaprzyjaźnionej" restauracji.

Po południu pojechaliśmy do Emei, przez Panzhihue, do Lijang'u. Na tej trasie poznaliśmy 18-osobowa wyprawę Czechów. Mili ludzie, mieli karty studenckie z datą urodzenia np. '68, znaczy się zaradni absolwenci.

16-17 sierpnia, Lijiang
Dotarliśmy do Lijiangu wieczorem. Udało się znaleźć przytulny nocleg w obrębie Starego Miasta. Starówka w Lijiang'u jest przepiękna, choć niewielka. Niewysokie budynki w niepowtarzalnym stylu, mieszance 25 mniejszości narodowych! W wąskich uliczkach bardzo łatwo się zgubić, ale to prawdziwa przyjemność spacerować w takim miejscu, zwłaszcza w nocy. Przez cala starówkę przepływa niewielka rzeczka, nad która usytuowanych jest mnóstwo kafejek i restauracji. Wyśmienite miejsce dla romantyków i zakochanych par. Poszliśmy na koncert muzyki mniejszości Naxi. Koncert - można powiedzieć, że był ciekawy, i nawet egzotyczny. Prawie wszystkie utwory miały podobną melodię, różniły się jedynie oprawą, czyli tańcami. Podczas wykonywania jednego z utworów zostało namalowane malowidło przedstawiające list córki do ojca, władcy. Co ciekawe, pismo mniejszości Naxi bardziej przypominało pismo obrazkowe pradawnych kultur niż znaczki-krzaczki chińskie. Po koncercie spróbowaliśmy w końcu i egzotycznej potrawy: zjedliśmy smażone koniki polne.

Wybraliśmy się także do Wąwozu Skaczącego Tygrysa, lecz z powodu lawiny nie mogliśmy się do niego dostać - droga była zasypana. Żal było opuszczać to piękne miasteczko, ale cóż, wiele jeszcze przed nami. Czas w drogę, z Lijiangu pojechaliśmy do Kunmingu autobusem sypialnym. Trwało to 10 h w bardzo komfortowych warunkach. Mieliśmy łóżeczka z pościelą i dostaliśmy nawet napoje na podróż. Następny przystanek - Kunming.

18 sierpnia 2002, Lijiang
Mieliśmy wstać o 6 rano, ale niemoc była tak niemożebna, że udało się to dopiero ok. 8.30. Zaplanowaliśmy sobie obejrzenie kanionu Śpiącego Smoka. Z dworca autobusowego pojechaliśmy w kierunku kanionu. Niestety, z powodu problemów z drogą nie można było tam wjechać samochodem, a na wycieczki piesze nie mieliśmy czasu, bo na wieczór mieliśmy bilety na sypialny autobus do Kunmingu.

Tomek z Gosią zdecydowali się jednak pójść tak daleko, jak się da i porobić trochę zdjęć. Jak się potem okazało, nie udało im się dojść nawet do początku kanionu, a i tak mówili, że widoki przepiękne, więc w sumie wielka szkoda, że nie udało nam się zobaczyć tej okolicy.

Na wieczór wróciliśmy do Lijiangu i dosiedliśmy sypialnego autobusu.

To było nasze pierwsze spotkanie z tego rodzaju transportem. Autobus sypialny - REWELACJA, ok. 30-osobowy, wygodnie (jak na Chiny) podróżuje się nawet przez kilkanaście godzin.

19 sierpnia 2002, Kunming
Dojechaliśmy do Kunmingu ok. 6 rano. Wyjście z autobusu zajęło nam ok. 20 min, ale zauważyliśmy, że chinole kompletnie się nie śpieszą i jeszcze w najlepsze chrapią.

Razem z nami jechała autobusem para Holendrów, którzy przyjechali do Chin przez Laos z Tajlandii i dzisiaj mają lot do Bangkoku, a za kilka dni do Amsterdamu. Dużo nam opowiedzieli o możliwych połączeniach Bangkok - Europa. NAROBILI NAM DUŻEGO SMAKU.
Kupiliśmy bilety na NAN-KUNa do Nanningu (my - hard sity po 55 Y, a Paweł i Andrzej hard sleepery po 117 Y). Phi - to tylko 14 godzin. Poszliśmy na miasto. Cały dzień spędziliśmy na łażeniu po biurach podróży i agencjach lotniczych orientując się w przeróżnych połączeniach do Europy. Niestety, ceny były porażające. O 16 zainstalowaliśmy się do pociągu i od razu udaliśmy się do restauracyjnego spędzić tam maksymalnie dużo czasu. Niestety, okazało się, że nasz pociąg to nie NAN-KUN tylko zwykły (jak na chińskie realia). Kiedy my siedzieliśmy w restaurancie, to Tomek się nieźle struł i kilka razy rozmawiał z "białym uchem".

20 sierpnia 2002, Nanning
Dotarliśmy o 7 rano. Nie udało się kupić biletów do Yangshuo, ponieważ nie jeżdżą bezpośrednie busy i trzeba najpierw pojechać do Guilinu. Express bus 80 Y - 4.5 h, pociąg 50 Y ale 8 h. Zdecydowaliśmy się pojechać pociągiem i już Trabant kupował bilety, kiedy przyleciał Tomek i oznajmił, że Andrzej zostawił w pociągu gitarę!!! Rozpoczęła się akcja poszukiwawcza, która trwała kilka godzin, poruszyła obsługę dworca, okoliczną policje, zwykłych ludzi i...NIC nie dala. Akurat tym razem trafiliśmy na te 5 % Chińczyków, którzy zatrzymali gitarę zamiast ja oddać... Trabant był mocno niepocieszony, ponieważ razem z gitarą stracił napisany ręcznie śpiewnik sprzed ponad 10 lat.

Po kilku godzinach wsiedliśmy jednak w express busa i pojechaliśmy do Guilinu, ale ponieważ okazał się bardzo "syfiarski", to postanowiliśmy od razu pojechać dalej do Yangshuo. W Guilinie rozdzieliliśmy się i Trabant z Andrzejem zostali zorientować się w połączeniach do Shenzen, a reszta ekipy pojechała znaleźć miejsce do spania. Okazało się, że bus sypialny Guilin - Shenzen kosztuje aż 200 Y. Postanowiliśmy nie kupować biletów i zobaczyć co będzie dalej.

W Yangshuo zatrzymaliśmy się w bardzo miłym youth hostelu po 10 Y za noc - rewelacja!!! Wieczorem pochodziliśmy po ślicznym miasteczku i jak zwykle dorwaliśmy się do internetu. Napisaliśmy m.in. maile do agencji Pawana Tour, o której napisali nam w mailu Holendrzy (bilety Bangkok-Frankfurt - 310 Euro) oraz do AirBangkok.

Jeszcze posiedzieliśmy w knajpie Hard Seat Cafe u niejakiego Jacko - wyjatkowo miły Chińczyk, dobrze mówiący po angielsku. Nie dość że dobrze i niedrogo zjedliśmy, to jeszcze wynegocjowaliśmy kurs Yangshuo-Shenzen za... 105 Y - całkiem niezła cena.

21-23 sierpnia 2002, Yangshuo
Te dni spędziliśmy niemal BAJKOWO... Okolice Yangshuo są przepiękne!!! Na obszarze kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych występują malownicze ostańce (małe górki) w przeróżnych konfiguracjach... Są ich SETKI!!! Zrobiliśmy kilka filmów fotek... Czas ten spędziliśmy aktywnie i pasywnie wypoczywając.

Pierwszego dnia wypoczywaliśmy raczej pasywnie. Za 80 Y wykupiliśmy sobie spływ tratwami po rzece z małymi przełomami. To był wyjątkowo miły dzień, pogoda śliczna, spędziliśmy ten czas na wodzie na bambusowych tratwach na przemian się opalając i kąpiąc w rzece. Było miodnie.

Natomiast drugiego dnia wypoczywaliśmy bardzo aktywnie. Za 50 Y wykupiliśmy bike trip z miłym kolesiem z naszego hotelu. To były najlepsze rowerki, jakie dosiadaliśmy w Chinach - aluminiowe Gianty z 2 amortyzatorami. Aż się chciało jeździć!!! No i jeździliśmy cały dzień na maksymalnym słońcu...

Początkowo zrezygnowaliśmy z odwiedzenia jaskiń z wodospadami w środku, ale słońce i temperatura skłoniły nas do zmiany decyzji. Pochlapaliśmy się trochę w jaskini, w której było tylko odrobinę chłodniej niż na zewnątrz i pojechaliśmy na obiadek do małej wioseczki. Nie były to bardzo wyszukane dania, ale najedliśmy się "na maksa" a to jedzenie było wliczone w cenę całej wycieczki. Wracaliśmy do Yangshuo drogą, której praktycznie nie było - tylko jedno, wielkie błoto. W tym błocie prawie zmasakrowaliśmy nasze rowery... To, co odstawiliśmy pod wieczór pod nasz hotel zupełnie nie przypominało tego, co rano wzięliśmy - tona błota.

Wieczorem jeszcze sesja internetowa, zarówno linie lotnicze, jak i biuro nam odpisały - tylko, że ceny nie takie rewelacyjne, jak pisali Holendrzy.

Trzeciego dnia najpierw się spakowaliśmy, a potem wzięliśmy rowerki i pojechaliśmy na mniejszą wycieczkę. Po jakimś czasie rozdzieliliśmy się i Tomek z Gosią pojechali w pola (jak się potem okazało znaleźli śliczną wioseczkę), a my położyliśmy się nad małym bajorem i szukaliśmy ochłody - nie znaleźliśmy.

Popołudnie spędziliśmy u Jacko z małymi wypadami na miasto w celach kupieckich. Okazało się, że nasz autobus sypialny jest o 20, a nie jak myśleliśmy o 19, więc chłopaki postanowili zjeść....węża. Przyszedł pan, przyniósł żywego węża, a potem go zabił i wycisnął krew do kieliszków z wódką, którą Tomek z Andrzejem z radością wypili. Miny mieli nieszczególne... Po półgodzinie wąż pojawił się na stole przyprawiony w kilo cebuli. Smakował generalnie jak kurczak, tylko że był 8 razy droższy (kosztował 80 Y).

O 20 zajechał autobus i poszliśmy spać.

24 sierpnia 2002, Shenzen-Hongkong
Do Shenzen dojechaliśmy o 9 rano i po jakimś czasie złapaliśmy busa do dworca kolejowego oraz do przejścia granicznego do HK.

Shenzen okazało się ładnym miastem, czystym, zielonym i bardzo europejskim - to taka duża brama do HK. W przenośni i dosłownie, ponieważ przed wjazdem do Specjalnej Strefy Ekonomicznej Shenzen była normalna kontrola dokumentów. Jak na granicy.

Na dworcu po kilku patrolach i długim oczekiwaniu, wymianie pieniędzy i ogólnym kombinowaniu kupiliśmy bilety kolejowe Shenzen-Pekin na wieczór 26 sierpnia. Pociąg jedzie 30 godzin, standardowo Paweł i Andrzej slipery - 400Y, a my hard sity - 228Y. Stwierdziliśmy, że i 30 h przeżyjemy. Może to będzie przygoda życia???

Po biletach ruszyliśmy żwawo do odprawy celnej do HK. Kolejka była przedługaśna, ale nieźle zorganizowana. Zakręcaliśmy z 15 razy zanim dotarliśmy do odprawy - tym razem niebieski papierek, strefa bezcłowa i kontrola HK, papierek i w naszych paszportach pojawiło się "immigration office". Pozwolenie na 14 dniowy pobyt w HK.

W 30 minut dojechalismy cichym, klimatyzowanym pociągiem do hongkongijskiego metra. Zaskoczenie: w metrze kamery i zakazy. Nie wolno siedzieć na podłodze, jeść, pić, palić i kilku innych rzeczy. A za każde wykroczenie grozi kara od 500 do 2500 PLN. Po niedługim czasie docieramy do centrum Kowloonu - czyli półwyspu.

W Tsimatsui w ciągu kilku minut daliśmy się przekonać jakiemuś arabo- podobnemu do obejrzenia jego hotelu i po niedługich negocjacjach zatrzymaliśmy się tam. W sumie 3 pokoiki - malutkie, po 50HK$ za noc od osoby (50Y). Szybki prysznic i poszliśmy na miasto.

Jednak Hong Kong to zupełnie inny świat!!!
Po pierwsze!!! Obok chińskich krzaków wszędzie jest poprawny angielski i większość ludzi nim gada.
Po drugie!!! Całe mnóstwo elektroniki - po prostu WSZĘDZIE!!!
Po trzecie!!! Wszędzie można wymienić KASĘ, a nie tylko w Bank of China
Po czwarte!!! Na ulicach cała masa narodu niechinczykowego - cyrk jak w Nowym Jorku.
Po piąte !!! Czysto, albo czyściej niż w Chinach.

Ale były tez mniej miłe spostrzeżenia - jedzenie koszmarnie drogie!!! kilka razy droższe niż w Chinach...

Już się tym zaczęliśmy martwić, kiedy trafiliśmy do starego, dobrego Mc Donalds'a i się okazało, że jest promocja na hamburgery - 3 HK$ = 1.5 PLN. No i stanęło na tym, że przez dwa dni będziemy jedli te hamburgery.

Po jedzeniu do późna łaziliśmy po mieście i po sklepach z elektroniką. Ceny zaskoczyły nas bardzo korzystne. Poszliśmy również nad zatokę i po raz pierwszy zobaczyliśmy wyspę HONGKONG w nocy. Niesamowite wrażenie - "morze światła"!!!

Było już późno, więc poszliśmy do "hotelu" spać.

Prawdopodobnie każdy z nas przed snem zastanawiał się, co i ile kupi w HK. Plany były bardzo duże, jak się potem okazało.. nieosiągalne.

25 - 26 sierpnia 2002, Hongkong
Dzień zaczęliśmy dosyć wcześnie ok. 9 śniadaniem w naszym McDonaldzie i ruszyliśmy zwiedzać wyspę HK. Prom na wyspę kosztował nas 1.7 HK$.

A wyspa jeszcze bardziej niesamowita od półwyspu. Wszędzie wieżowce !!! I to takie naprawdę ładne, dużo szkła i stali. Poza tym również bardzo czysto i dużo zieleni. W niektórych miejscach zachowały się budynki w stylu kolonialnym. Stojące obok wieżowców stanowią ogromny kontrast.

Pojeździliśmy trochę starym, brytyjskim tramwajem, ale po jakimś czasie nam się znudziło, ponieważ jechał wolniej niż chodzili ludzie i kiepsko było z niego widać miasto. Następnie wsiedliśmy na ruchome schody o całkowitej długości 800 m, którymi można wjechać do wyżej położonych części wyspy. Zeszliśmy potem małymi, stromymi uliczkami. Wróciliśmy na ląd.

I ruszyliśmy do sklepów !!! Pojechaliśmy w miejsce z przewodnika. Faktycznie były to sklepiki z niezłym sprzętem w rozsądnych cenach, był też sprzęt używany w bardzo przystępnych cenach.

Na wieczór Gosia, Tomek i Andrzej zdecydowali się wjechać kolejką szynowo-linową na górę Wiktorii na wyspie Hongkong. Widok, jaki się stamtąd roztacza jest niesamowity - po prostu "morze światła". Widać całą wyspę oraz półwysep Kowloon.

Ostatni dzień w HK zaczęliśmy dosyć wcześnie, bo już o 8 rano byliśmy na nogach. Każdy z nas tego dnia chciał coś kupić. To był maksymalnie zwariowany dzień. Do godziny 17 chodziliśmy uliczkami z tysiącami innych turystów po sklepach i sklepikach i próbowaliśmy dokonać zakupów. To co dzień wcześniej było ustalone i zaklepane, dzisiaj okazywało się nieprawdą. Chińczycy najnormalniej w świecie oszukiwali nas z uśmiechem na ustach, że towar jest lub że zaraz będzie i w rezultacie za podane pierwotnie ceny NIC nam nie chcieli sprzedać. I tak lataliśmy po sklepach przez cały dzień, denerwując się w każdym z nich. To cud, że żaden z nas nie zrobił większej awantury i nie wpadliśmy w problemy, bo wielokrotnie chcieliśmy lać tych sprzedawców.

Koniec końców kupiliśmy cztery rzeczy po cenach zbliżonych do ogólnie przyjętych: aparat cyfrowy Nikona, obiektyw do Canona oraz dwa odtwarzacze minidisc. Nie były to zakupy naszych marzeń, a już na pewno nie miały nic wspólnego z myślą, że można je w Polsce sprzedać i się troche "odkuć". Wszystko to kupiliśmy na prywatny użytek i wydaliśmy duuużo pieniędzy.

Późnym popołudniem pojechaliśmy kolejką w kierunku Shenzen i po raz drugi przekroczyliśmy granicę z Chińską Republiką Ludową. Chińscy pogranicznicy długo i namiętnie wpatrywali się w nasze wizy podwójnego wjazdu. Udało się...

Wieczór spędziliśmy w okolicach dworca kolejowego, a o godzinie 23.25 rozpoczęliśmy nasza 30 godzinną podróż do Pekinu. Ten pociąg był zdecydowanie lepszy od wszystkich dotychczasowych, zamiast wiatraków pod sufitem nawet w hard sicie była klimatyzacja. No właśnie - klimatyzacja, w nocy tak sprawnie działała, że Rafał musiał się ubrać, bo nie dało się wyleżeć.

27 sierpnia 2002, dzień w pociągu
Paweł i Andrzej spali sobie wygodnie w hard sliperach, a Rafał, Gosia i Tomek spaliśmy w naszym hard sicie. Z samego rana obudzili nas prowadnicy przepychając przez wagon największą górę śmieci, jaką kiedykolwiek widziałem w rosyjskim / mongolskim / chińskim pociągu.

Po chłodnej nocy nie czuliśmy się najlepiej, więc jeszcze trochę dospaliśmy. Potem poszliśmy okupować wagon restauracyjny. Tym razem wybitnie nas tam nie chcieli, ale my bardzo nie chcieliśmy się stamtąd ruszać, więc zamawialiśmy różne rzeczy, choć były dosyć drogie.

Ok. 14 jednak pani nas wyrzuciła mówiąc "works hours over", więc poszliśmy do naszego hard sita. Po jakimś czasie odwiedził nas Andrzej, a Rafał wziął od niego numerek do hard slipera i poszedł odwiedzić Pawła. Skończyło się to tym, że po krótkiej rozmowie zasnął wygodnie i spał dokładnie 6 godzin.

Poszliśmy spać ok. 23 ze świadomością, że już w miarę niedługo koniec naszej podróży...

28 sierpnia 2002, Pekin
Na dworcu zachodnim wylądowaliśmy o 6 rano. Ponieważ w żaden sposób nie mogliśmy się dowiedzieć, jak się dostać na granicę mongolską do Erlianu, postanowiliśmy się podzielić i Paweł z Andrzejem pojechali na północno-zachodni dworzec autobusowy, a następnie wszyscy pojechaliśmy na dworzec północny. Autobus miał być o 17, ale jak się okazało już nie było na dzisiaj biletów, więc zaczęliśmy się rozglądać za busem i po jakimś czasie udało się namierzyć Chińczyka, który oferował się zawieźć nas na granicę. Umówiliśmy się na 21 koło dworca, zostawiliśmy nasze bagaże w supermarkecie na przechowanie i pojechaliśmy po raz drugi zobaczyć plac Tiannanmen oraz hutongi.

Spędziliśmy w centrum dużo czasu i porobiliśmy dużo zakupów różnych dziwnych rzeczy dla naszych rodzin i znajomych. Andrzejowi udało się kupić figurki z kamienia pudrowego, o których marzył. Na wieczór wróciliśmy obkupieni i obładowani towarem na miejsce spotkania z naszym busem.

Czekał na nas w umówionym miejscu tyle, że w planach kierowcy było jeszcze 3 innych Chińczyków. Wywiązała się straszna awantura, bo nie chcieliśmy żeby z nami jechali. Bus był niewiele większy od malucha (taki jak ma straż miejska w Warszawie), więc ledwo się tam mieściliśmy i nie chcieliśmy towarzystwa na 12 godz podróży.

No i postawiliśmy na swoim, nie pojechaliśmy z Chińczykami, ponieważ w ogóle nie pojechaliśmy... Ok. 23 zostaliśmy w deszczu ze wszystkimi gratami na ulicy.

Pojechaliśmy z powrotem na dworzec kolejowy i tam spędziliśmy noc w cichej, nieczynnej poczekalni (przy okazji zrobiliśmy pranie). W nocy towarzyszyły nam przeogromne karaluchy, ale jakoś nam za bardzo nie przeszkadzały.

Byliśmy bardzo źli, bo straciliśmy przez całą tę sytuacje całą dobę, a już wszyscy myśleli o szybkim powrocie do domu.

29 sierpnia 2002
Rano opuściliśmy dworzec i wróciliśmy na autobusowy, gdzie udało się kupić bilety na 17 (po 120 Y) - i się rozłożyliśmy. Dzień minął na wypoczynku. Tylko Tomek z Gosią pojechali do miasta robić jeszcze zakupy, natomiast reszta spała na karimatach na dworcu. Piękna pogoda sprzyjała kąpieli, praniu i suszeniu ubrań. Punktualnie o 17 ruszyliśmy w kierunku granicy mongolskiej.

Pod wieczór przejeżdżaliśmy w pobliżu Badalingu, gdzie znajduje się najbardziej okazały i odrestaurowany fragment chińskiego muru, ale niestety było już ciemnawo, więc zbyt dużo nie zobaczyliśmy.

30 sierpnia 2002, Erlian-Zaamen Udd.
Dotarliśmy ok. 8 rano i od razu dopadli nas przewoźnicy, z tym że cena 70 Y była jednak wyższa niż 5 USD sprzed kilku tygodni. Po 2 godzinach kłótni i kombinacji udało nam się przejechać granicę i szczęśliwie wylądować na dworcu kolejowym w Zaamen Udd.

Pierwsze co zrobiliśmy po wymienieniu kilku dolarów na tugriki, to kupiliśmy duży chleb i masło oraz polskie ogórki konserwowe, kiełbasę i usiedliśmy na dworcu do tej uczty. Przez te 6 tygodni w Chinach tak bardzo się stęskniliśmy za normalnym chlebem, że jedzenie go sprawiało nam niemal fizyczną rozkosz. Potem Andrzej długo jeszcze wychwalał zalety polskiego kompotu wiśniowego.

Potem kupiliśmy bilety do Ułan Bator (4100 Tgr=4 USD, czyli dokładnie tyle co za pierwszym razem) i o 18 ruszyliśmy w kierunku stolicy wagonem typu obszczij. Dla Gosi, Tomka i Rafała był to pełny luksus ponieważ w Chinach zawsze jeździli hard sitem. W pociągu spotkaliśmy Walijczyka z żoną Brazylijką i zrobiliśmy z nimi "małą" imprezkę, a Rafał znalazł również dwie Australijki i wsiąkł na kilka godzin. W nocy Andrzej zawarł jeszcze bardzo bliską przyjaźń z szybą w przejściu pomiędzy wagonami i jego prawa ręka, a konkretnie palce, przez kilka dni miały ograniczony zakres ruchów.

31 sierpnia 2002, Ułan Bator
W stolicy byliśmy o 10 rano i od razu odpuściliśmy sobie pociąg, który o 10.30 odjeżdżał do Suche Bator, ponieważ i tak nie udało by nam się tego samego dnia przekroczyć granicy z Rosją.

Cały dzień spędziliśmy w Ułan Bator na jedzeniu, spacerach i uzupełnianiu zaległości internetowych. Znaleźliśmy nawet bar (miejscowy odpowiednik Mc Donaldsa), w którym można było płacić kartą!

Kupiliśmy bilety do Suche Bator za śmieszne 2700 Tgr=2.5 USD i poszliśmy na miasto.

O 20.10 ruszyliśmy do granicy, ale pociąg był niemożebnie napchany i niestety nie mieliśmy naszych miejsc, bo siedziało na nich ok. 15 osób. Długo się kłóciliśmy z szefową pociągu i kolejnymi prowadniczkami aż wreszcie udało nam się zająć kilka miejsc i poszliśmy spać.

1 września 2002, Suche Bator-Nauszki
Dojechaliśmy o 4.40. Było przeraźliwie zimno, więc czym prędzej zainstalowaliśmy się w poczekalni i w najlepsze spaliśmy dalej do rana. Udało się jedynie kupić bilety do Nauszek, ponieważ pociąg - a w zasadzie 3 wagony - były maksymalnie napchane.

W pociągu spędziliśmy około 5 godzin, ponieważ najpierw nas sprawdzali mongolscy pogranicznicy, następnie czekaliśmy, aż przyjedzie po nasze wagony lokomotywa z Nausze, a potem jeszcze rosyjscy pogranicznicy. Bardzo się obawialiśmy tej kontroli i czy nie będzie problemów, że nie mamy wiz rosyjskich tylko pieczątki AB. Jak się okazało, kontrola przeszła bardzo gładko i panie jedynie zapytały czy AB i na tym się skończyło.

Rafał zadeklarował wszystkie cenne rzeczy i wyszło mu 1200 USD wartości, więc miła pani celnik zasugerowała mu, żeby zaniżył wartość, bo inaczej będzie jakaś oplata i wypełnianie papierków - co też szybciutko zrobił (do 1000 USD).

W Nauszkach zawiodły nas peronowe babuszki, bo mieliśmy ochotę na czeburieki i inne pierożki, a nie pojawiła się żadna, więc do Irkucka jechaliśmy na kanapkach. Kupiliśmy bilety na obszczij do Irkucka (215 RUB=6-7 USD, za taki kawał drogi zapłaciliśmy tyle, co za przejechanie przez granice Chiny-Mongolia) i ruszyliśmy...

2 września 2002, Irkuck.
Dojechaliśmy o 8 rano czasu miejscowego, czyli o 3 czasu moskiewskiego i zaczęliśmy orientować się na wszelki wypadek w pociągach, po czym szybko pojechaliśmy marszrutką na lotnisko.

Na lotnisku okazało się, że jest mnóstwo rożnych kas, różnych linii i że ceny biletów są bardzo zróżnicowane. W szczególności duża jest różnica, jak ktoś skończył 25 lat (Andrzej) - sporo droższy bilet.

Po długich kombinacjach kupiliśmy 5 biletów, dla Pawła na dzisiaj (bo tęskni do Irenki), a dla całej reszty na następny dzień z tym, że nie wszyscy razem, Tomek z Gosia o 7 rano, a Andrzej i Rafał o 9.

W takiej konfiguracji bilety wyszły nas najtaniej (najtańszy kosztował 101 USD ponieważ samolot leciał do Soczi, a miał międzylądowanie w Moskwie, a najdroższy 155 USD) i po uśrednieniu każdy z nas zapłacił po 124 USD - to trochę drożej niż sobie liczyliśmy, ale i tak bardzo się cieszyliśmy, bo następnego dnia mieliśmy już być w Europie - Moskwie - rzut beretem od domku.

Po kupieniu biletów i zostawieniu bagaży pojechaliśmy coś zjeść i obejrzeć trochę miasto. Irkuck byłby dość ładnym miastem, ale jest strasznie zaniedbany. Pierwszy dzień szkoły, więc na ulicach bardzo dużo odświętnie ubranych osób, wszyscy uśmiechnięci. Posiedzieliśmy trochę w parku, trochę na internecie. Spotkaliśmy kilka osób mających polskie korzenie. Następnie wróciliśmy na lotnisko, bo odlatywał samolot naszego Pawełka. Pożegnaliśmy go i poleciał do Irenki, a my wypiliśmy kilka piwek i zainstalowaliśmy się na noc w poczekalni na bardzo wygodnych sofach. Przez całą noc na korytarzu przy wejściu do budynku, w którym spaliśmy siedziało dwóch milicjantów. Pilnowali albo nas, albo budynku. Nie wiadomo...

3 września 2002, Irkuck-Moskwa
Za dużo tej nocy nie spaliśmy, bo Tomek i Gosia mieli odlecieć o 7 rano, więc wstaliśmy wcześniej. Jak się okazało ich samolot był opóźniony, na początku trochę, a w rezultacie 6 godzin. A więc pierwsi z nas tego dnia polecieli Rafał z Andrzejem o 9 rano IL-em 62M do Moskwy.

Lot Irkuck - Moskwa trwa 6 godzin (w końcu to 5 tys km), ale poprzez różnicę czasu ląduje się tylko godzinę później. Na obiadek w samolocie dostali wołowinę i ryż z warzywami. Ironia losu...

Ponieważ były opóźnienia, nie udało nam się już spotkać z Pawłem i Irenką, jak się umawialiśmy w Irkucku. Tomek i Gosia dolecieli do Moskwy dopiero o 16 i w związku z tym nie załapaliśmy się na popołudniowy pociąg do Brześcia. Następne pociągi były dopiero późnym wieczorem, więc kupiliśmy bilety i poszliśmy na Plac Czerwony. Poznaliśmy dużą grupę młodych studentów z Opola, którzy przyjechali na 3-tygodniowy kurs językowy do Moskwy. Razem z nimi bardzo miło spędziliśmy wieczór w okolicach Mauzoleum Lenina. Nasz pociąg odjeżdżał o 22.57, ale dla nas to była już 4 rano i byliśmy nieprzytomni, ledwo weszliśmy do wagonu, poszlismy spać.

4 września 2002, Brześć-Terespol-Warszawa
Spało się rewelacyjnie, z małą przerwą na toaletę w środku nocy. W Brześciu byliśmy o 13 czasu białoruskiego. Na szczęście nie mieliśmy żadnych przygód w trakcie podróży, a trochę się tego obawialiśmy, pamiętając jak 2 miesiące wcześniej nas nacięli na 50 USD.

Niestety, nie udało się szybko przekroczyć granicy, ponieważ były tylko pociągi międzynarodowe i trzeba by zapłacić około 10 USD, a nikt z nas nie chciał już wydawać ani grosza więcej niż to konieczne. A zatem pojechaliśmy dopiero pociągiem do Terespola o 16.50 czasu białoruskiego i w Terespolu byliśmy o 16.15 naszego czasu. W Brześciu poznaliśmy panią D., która żyje z tego, co przewiezie i sprzeda w Polsce. Solidarnie przewieźliśmy jej po 1 l wódki i kartonie papierosów.

W Terespolu na szczęście nie sprawdzali nas zbyt długo, chociaż czepiali się trochę Tomka i Andrzeja, ale to dlatego że byli tacy zarośnięci i nawet ich pytali o narkotyki. Andrzej stwierdził, że do zajęć z psychologii to celnicy się zbytnio nie przykładają.

Terespol ----> POLSKA !!!

Trzeba przyznać, że łezka w oku się pojawiła, ale już chwilkę później kupiliśmy bilety na osobowy do Siedlec i dalej do Warszawy, a następnie polecieliśmy do sklepu i kupiliśmy polskie napoje: Żywiec i Reds, a do tego normalny chleb, kiełbasę, musztardę i ketchup. Pyszności!!!

17.15 pociąg do Siedlec, a następnie 19.15 osobowy do Warszawy.

Jednak to tak jest, że jak się wraca i jest się już bardzo blisko to jednak czas się zaczyna strasznie dłużyć. Tak było i w tym przypadku, ale na szczęście mieliśmy na to sposób (doświadczenie z Chin) - SEN. Część z nas na siedzeniach, Rafał na karimacie (z przyzwyczajenia po hard sitach).

21.40 - Warszawa Śródmieście!!! KONIEC NASZEJ PODRÓŻY!!!

Po 55 dniach wyprawy osiągnęliśmy punkt, z którego ją rozpoczęliśmy... Trochę szkoda, a z drugiej strony się ucieszyliśmy...

Rafał Odrobiński
chiny.samorzad.pw.edu.pl