ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Prowansja - dziennik

Autor: Katarzyna Krawiec
Data dodania do serwisu: 2008-07-24
Relacja obejmuje następujące kraje: Prowansja
Średnia ocena: 5.89
Ilość ocen: 775

Oceń relację

Dzień 1

Nareszcie! Załadowane do granic możliwości niebieskie autko unosi nas w objęcia cykad i lawendy, która pewnie już na nas czeka, wabiąc zapachem i kolorem. Od tygodnia zaklinam ją w myślach, żeby nie czekała z kwitnięciem. Jestem więc pewna, że Prowansja przywita nas ciepłym, fioletowym zapachem…

Zanim jednak zanurzymy się we francuską wieś – czeka nas szwajcarska miejska dżungla: rozpalony beton i chmary turystów…

Opatrzności przez wielkie „O” miej nas w swojej opiece. Oczy i uszy otwarte, gotowe na przyjmowanie wrażeń i zapisywanie w pamięci ludzi, miejsc, zdarzeń… Wielka biała kartka czeka na myśli i słowa.Ciekawe co z tego wyniknie?Z oczami co prawda gorzej, trochę się zamykają – nieprzyzwyczajone do tak barbarzyńskiej pory…Niech drogi mają jak najmniej zakrętów  , drogowskazy wskazują prawidłową drogę, a wstążka BEZPŁATNEJ autostrady wiedzie nas miło i przyjemnie.WIELKIE ODLICZANIE CZAS ZACZĄĆ !Chce mi się spać. Nie dam głowy, że Iza się nie zgubi (z Felą?!!!), ale oczy same mi się zamykają… Odpływam.Budzę się jednak po paru minutach. Nie da się zasnąć. Zbyt niewygodnie. Może potem… Z bocznego lusterka spogląda na mnie Zombi. Fela monotonnym głosem daje wskazówki” w prawo” „w lewo” „proszę za trzysta metrów opuścić rondo zjeżdżając trzecim zjazdem”, „proszę TERAZ skręcić w lewo”.Już teraz o 8 rano jest gorąco, a my zamknięte w metalowej, niebieskiej puszce. Słońce w swojej najlepszej formie panoszy się na niebie. Błękit wibruje nieskalany najmniejszą chmurką. Będzie upał jak cholera…Droga przez Polskę, część Niemiec aż do Szwajcarii – minęła bez problemów (większych). Kłopoty zaczynają się już przed Zurychem.Mamy dojechać do Uster. To gdzieś niedaleko, z tym że Fela swoje a drogowskazy swoje. Iza decyduje się zaufać Feli.Czyżbyśmy mijały po raz trzeci te zabudowania?! Możliwe, że Fela robi nas w balona, a my jej słuchamy jak wyroczni…Jesteśmy prawie ugotowane. Żar leje się na autko, a to z kolei oddaje nam gorąco skumulowane chyba tysiąckrotnie.Ten komin… Wydaje mi się, że widzę go po raz trzeci. Krążymy wkoło Zurychu jak ćmy… Do celu jednak nie zbliżamy się… Fela zlituj się!Niebo jest zasnute perłowoszarym kolorem, nie chmurami tylko czymś w rodzaju niepokojącego zamglenia. Ze słońca pozostał bladozamglony groszek o rozmytych brzegach. Parzy jednak niemiłosiernie. Gdzie to Uster ?!Nareszcie! Fela informuje, że „za 300 metrów” osiągniesz cel. Jesteśmy jednak w centrum Zurychu. Z daleka widać już jezioro Limate, mignął też mi GrossMunster… Wydaje mi się, że Simona mówiła, że mieszka na przedmieściu, nie w centru. Tym lepiej. Do Zurychu pójdziemy sobie spacerkiemNareszcie… JEST: Florastrasse 77! A raczej jest Florastrasse. Numeru 77 brak. Numeracja kończy się na 57. Gdzie my jesteśmy?! Pewnie znowu coś pokręciłam. Czy to na pewno ten numer? Komórka Simony nie odpowiada. Rany Julek. Znikąd pomocy…Gdzie tu zaparkować? Jakieś niebieskie linie, parkomaty. Nie pomyślałam o tym wcześniej. Jeśli za parkowanie też trzeba będzie płacić, to widzę jak nasze pieniądze rozpływają się w zastraszającym tempie…Pomoc jednak nadchodzi w osobie pewnej pani, która pożycza nam kartę do parkowania.
Fela zaprowadziła nas nie tam gdzie trzeba. Wbijamy jeszcze raz adres, tym razem bez kodu pocztowego. Okazuje się, że tym razem „osiągniemy cel” za jakieś 20 km. Zgadzałoby się. Próbujemy. Patrzymy jednak bardziej na oznakowania na drodze. Udaje się. Jesteśmy na Florastrasse 77. Tym razem na właściwej.Odnajdujemy bez problemu domek. Ze skrzynki na listy wyciągamy klucz i wchodzimy. A w domku samoobsługa. Simona pozostawiła nam list z instrukcjami instrukcjami stół zastawiony (w jej mniemaniu) specjałami. Jesteśmy jednak tak zmęczone, że nawet nie chce nam się jeść. Szukamy naszego „pokoju”. Jest. Prowadzą do niego schody strome, że aż strach. Nie wiem, czy Simona chce nas ugotować ( a raczej dogotować) żywcem, ale na poddaszu jest niesamowicie duszno i gorąco. W każdym razie ja się gotuję.Opatrzność przez wielkie „O” jednak nad nami czuwa. Właśnie przed chwilą dowiedziałam się, że przez całe 1190 km, słownie: tysiąc sto dziewięćdziesiąt kilometrów, jechałyśmy z otwartym bagażnikiem.Odpoczywamy. Iza zasnęła na żuczku z czekolady. Rozpłaszczyła go do szczętu. Płaski żuczek spoczywa w otoczeniu czekoladowej plamy na poduszce, co z czerwienią poduszki komponuje się wcale nieźle. Trochę gorzej komponuje się reszta żuczka we włosach Izy. Mówi, że cała czuje się czekoladowo i suszy mi głowę, żeby jej to wyczesać.

Dzień 2

Potrzebuję maślanki! Na moją szwajcarską opaleniznę. Kolor raczej dziwny. Może za bardzo się spiekłam, nie wiem tylko kiedy.Chciałyśmy jechać samochodem ale Simona i Sabrina odradziły nam to mówiąc, że w mieście trudno jest zaparkować, a bilet na pociąg wcale nie wyjdzie drożej. No nie wiem: 24 godzinny bilet na pociąg i inne środki transportu kosztował nas 19 franków na osobę. To wcale niemało… No ale przynajmniej maiłyśmy okazję odbyć przejażdżkę szwajcarskim pociągiem słynnym z punktualnści i bardzo czystym.Dzień upłynął pod znakiem zwiedzania. Zaczęłyśmy od dworca i ogromnych figur piłkarzy,

które zajęły prawie pół powierzchni ogromnego przecież dworca. Następnie obowiązkowy Grossmünster,

St Peter’s Kirche, który może poszczycić się największym podobno zegarem słonecznym w Europie, Fraumünsterkirche… Chciałoby się powiedzieć za Tuwimem: uf jak gorąco ! Ulice są pokryte gorącą łuską asfaltu. Rozprażony blask wypełniający przestrzeń pomiędzy budynkami zdaje się wisieć tuż nad ziemią. Jest południe. Mijają nas ludzie z brzuchami pełnymi rosti, kiełbasek kiełbasek innych specjałów oferowanych na nadbrzeżu Limmat

Decydujemy trochę poplażować. Rozkładamy się więc nad brzegiem. Wszędzie pełno ludzi. Czy oni nie pracują?No tak. Dzisiaj niedziela. Jakoś nam to umknęło.Upał jest nieznośny więc ruszamy dalej. Może Koło Młyńskie? Dlaczego nie. Wydaje się o wiele mniejsze niż to z chorzowskiego parku. Dziwię się dlaczego ludzie odbywający przejażdżkę tak wrzeszczą..Cena umiarkowana. 7 franków, więc możemy sobie pozwolić na tą atrakcję bez wyrzutów sumienia.Zapomniałam jednak, że na ogół takich atrakcji się boję, co przypomniałam sobie zaraz po zajęciu miejsca. Na wysiadkę było już jednak z późno… To piekielne Koło unosi się na wysokość około 34 metrów, a jeszcze bardziej piekielna Iza kołysze naszym wagonikiem tak, że ręce zaciśnięte kurczowo na uchwytach, pocą mi się ze strachu.Poprzez lęk wysokości udaje mi się jednak zauważyć jezioro, białe guziczki statków, żaglówek i jachtów rozsianych po jego powierzchni, srebrnobiałe szczyty Alp - nieco zamglone (upał!!!) – nadal jednak dobrze widoczne. Widok jest tak bajeczny, że na chwilę zapominam o tym co by było, gdyby wagonik nagle spadł na dół, a my z nim…Jak długo to koło ma się jeszcze kręcić? Ja mam dosyć. Wysiadam.Zurych ma inny klimat niż na przykład Paryż. Nie wiem za bardzo na czym ta różnica polega: ludzie są inni? Powietrze inaczej pachnie?Może po prostu to ja postrzegam dane miejsce w zależności od mojego nastroju tu i teraz? W danej sekundzie?

Dzień 3

Wyjeżdżamy z Uster. Nie zapowiada się zbyt przyjemnie bo widać długą wstążkę samochodów jadących do Zurychu. Na razie jeszcze nie jest gorąco, ale pewnie szybko się to zmieni. Decydujemy się omijać płatne autostrady i jechać routes nationales , wzdłuż autostrad, których zaletą jest to, że nie są płatne i oferują przepiękne widoki. Są jednak dłuższe: o wiele dłuższe. Poruszamy się w żółwim tempie i często na odcinku kilkudziesięciu kilometrów jesteśmy jedynymi podróżującymi.Co 5 minut Fela informuje nas o kolejnym rondzie. W tym kraju są chyba miliony rond i równie dużo czerwonych świateł.Mijamy po drodze jezioro Genewskie, ale nie zatrzymujemy się.

 Chcemy jak najprędzej dotrzeć do celu naszej podróży. Śledzimy jednak zza szyby widoki, które często „zmuszają” nas do zatrzymania się i zrobienia zdjęcia.Przejazd przez Genewę to koszmar. Zabiera nam chyba ze 40 minut. Światła, ronda, samochody, gąszcz uliczek, w prawo, w lewo, prosto, samochód na samochodzie i … upał. Jak zwykle.Z utęsknieniem patrzymy na autostradę, po której śmigają ci szczęśliwcy, którzy nie byli tak skąpi jak my by zapłacić parę euro więcej…Upał nie daje za wygraną. Powietrze ciężkie, duszne, ale już pod wieczór z jedwabistą podszewką chłodu. Do tego piękne widoki.

 Zbliżamy się powoli do Mison, zostało nam kilkadziesiąt kilometrów, a góry nie znikają. Dzięki wyjaśnieniom Chantal nie błądzimy zbyt długo i w końcu dojeżdżamy na miejsce przeznaczenia. Wioska składa się może z 4 domów a reszta to sady jabłkowe, pola (niestety nie lawendy) i … góry.Pierwsze odkrycie: Prowansja jest GÓRZYSTA. Nie jest płaska. Jakoś inaczej sobie ją wyobrażałam. Wprawdzie domyślałam się, że nie będzie to równina, ale Alpy?!
GDZIE LAWENDA?Trafiamy w końcu na miejsce. Domek mały, wygląda na typową agroturystykę, artystyczny nieład w obejściu, ale przyjemnie.Olivier i Chantal są przemili. Chyba jacyś dawni hippisi. W każdym razie dosyć „cool”. Wita nas Isathys, pies, a raczej suka: podobno bez węchu, ślepa i głucha ze starości.
Mają również chyba z tysiąc olbrzymich, śmiesznych, kudłatych kotów o imionach takich jak: Minou, Mimi, oraz dwa osły : Nounou i Myrtille . Jeden z nich, już w pierwszy wieczór, przedostał się przez ogrodzenie i napędził nam niemało strachu. Gonił wprawdzie jednego z kotów, a nie nas, ale kiedy tak pędził na wprost nas – wyglądał naprawdę groźnie.Pokój mamy przyjemny. Jest to część apartamentu, na który składają się jeszcze dwa inne pokoje, łazienka , salon połączony z kuchnią. Jesteśmy szczęściarami, bo jesteśmy same i mamy całość do naszej i tylko naszej dyspozycji. Chantal proponuje nam rozłożenie się w drugim pokoju, jeśli chcemy, bez dodatkowej opłaty. Luksus! Może znowu nie taki wielki, ale lodówka jest, mikrofalówka też, kuchenka, telewizor, radio… Żyć nie umierać.Nie planowałyśmy co prawda wykupienia posiłku, ale byłyśmy tak zmęczone, że stwierdziłyśmy, że przyda nam się coś podane już do stołu. Podano olbrzymią sałatkę z pomidorami, plaster zimnej szynki, kawałek placka z bakłażanem, wielką górę taboulet i butelkę zimnej wody. Na deser Iza zażyczyła sobie owoce a ja biały serek z kremem z kasztanów. Właściwie to najlepszy był deser… Obie grzebałyśmy w talerzach, ale jakoś jedzenia nie chciało ubywać. Teraz rozumiem Jasia Fasolę: co zrobić z taką ilością jedzenia nie raniąc uczuć gospodarzy?? Isathys pomogła nam trochę z szynką, Iza pomogła mi z sałatką z pomidorami, ale nikt nam nie chciał pomóc z taboulet. Iza rozważała możliwość upchnięcia części obfitej kolacji po krzakach, ale takowych w obrębie kilku metrów nie było. Trudno. Talerze powędrują do kuchni wypełnione w ¾ . Kosztowało nas to 9 euro od osoby.Olivier i Chantal mają córeczkę. Nazywa się Malouna i ma 7 miesięcy. Mała jest cudowna, ale jakaś … ogromna. Oczy wielkie jak spodki i … fałdkę na fałdce. Też jadła kolację. I chyba też niezbyt dobrą, bo minę miała nietęgą… Przy wejściu rośnie olbrzymia lipa. Pachnie już z daleka. Urzęduje w niej cała chmara pszczół, brzęczą jak szalone. Cała, pijana radością życia orkiestra symfoniczna. Monotonne mruczando towarzyszy nam przez cały posiłek. Zapach lipy zresztą też.Słyszę też cykady. Olivier wprawdzie mówi, że to „grillons”, świerszcze, na cykady jeszcze trochę za wcześnie, śpiewają w dzień, gdy temperatura jest wyższa niż 23 stopnie, ale ja i tak wiem swoje. To muszą być cykady. Jesteśmy przecież w Prowansji, prawda? A cykada to urzędowy owad tego regionu.Dużo tu innych stworzeń, mniej lub bardziej przyjemnych. Domek dzielimy z muchami, mrówkami i pająkami. Pewnego ranka Iza znalazła nawet wielkiego, czarnego skarabeusza. Zażywał spokojnie odpoczynku w rogu naszej jadalni, wielki i błyszczący: natychmiast uwieczniłyśmy go na zdjęciach. Chantal mówi, że trzeba uważać na węże i żmije.

Dzień 4

Wczoraj nie potrafiłyśmy się zdecydować gdzie jechać. Do naszego, zresztą dość już napiętego planu, Chantal i Olivier dodali jeszcze swoje propozycje… Kompletnie nie wiem co wybrać. Chciałabym pojechać wszędzie, zobaczyć wszystko a czas nam nie pozwala. Nawet już nie pieniądze, tylko ten cholerny czas…. Dlaczego mamy go tak mało?!!W końcu wybieramy Grand Canyon de Verdon – Wielki Kanion rzeki Verdon, podobno po Wielkim Kanionie Kolorado, największy w Europie. jedziemy drogą N 85, słynną Droga Napoleona, którą przebył w roku 1815 po ucieczce z Elby, aby jeszcze na 100 dni stać się cesarzem Francuzów.Francuzów odległości ok. 44 km (ile to będzie na godziny???) znajduje się malutka wioska Moustiers Ste Marie, uroczo wkomponowana w skały. Często tylko wprawne oko pozwala odróżnić je od zabudowań. Razem tworzą zwartą masę. Zostawiamy samochód na dolnym parkingu  i pniemy się mozolnie w górę. Po drodze przyglądamy się wąskim uliczkom, wąskim jezdniom i zeszłowiecznym domom, którym pewne zaniedbanie dodaje jedynie uroku. Na dworze trwa słoneczna wibracja. Powietrze pachnie upałem, po drodze mijają nas stadka Niemców, którzy coś tam szwargoczą w swoim języku.Widać, że miasteczko jest już bardziej znane. Zresztą leży na trasie do Canyonu, który każdy szanujący się turysta w Prowansji zobaczyć musi.Z Moustiers Ste Marie jedziemy na podbój Wielkiego Kanionu Verdon. Zaczyna się tuż za miasteczkiem jeziorem Ste Croix (Świętego Krzyża).

  

Woda niebieska jak chaber, jak niebo. Kolor intensywny, gęsty, jaskrawy. Krajobraz wygląda jak obrazek gotowy do powieszenia na ścianę. Jak tu oderwać się od takiego widoku? Zatrzymujemy się na kolejnych wirażach fotografując jezioro z coraz to innej perspektywy (i wysokości). Nie mamy na to jednak zbyt dużo czasu: trzeba zrobić miejsce innym amatorom spragnionym tego widoku. A jest co podziwiać: zielona wstążka rzeki Verdon, z początku dosyć szeroka...


a potem cienka jak niteczka, wije się na dole otoczona przez skalny wąwóz. Obrazek dokładnie taki sam jak w przewodniku, a może nawet lepszy, bo widziany na własne oczy…

Żałuję, że nie mogę zatrzymać czasu. Stojąc tak nad brzegiem przepaści, wszystko inne wydaje się tak malutkie, nieważne i odległe…Ponieważ jesteśmy wysoko w górach, nareszcie odczuwamy trochę wiatru. Drzewa przekazują sobie lekkie szemrania, a powietrze jest pełne ruchu, szelestu, lśnień i błysków…W miasteczku ST Paloud-du-Verdon wjeżdżamy na Route des Cretes , widowiskową drogę, z której najlepiej widać Kanion. Jedziemy często o kilka centymetrów od skał Droga, a raczej ścieżka wije się wzdłuż olbrzymiej przepaści. Jeśli nie spadniemy – obiecuję odmówić ze trzy zdrowaśki. Albo nawet cztery.W drodze jeszcze zahaczyłyśmy o Sisteron – warowne miasteczko wykute w skale (a jakże). Miasteczko nazywane „Wrotami Prowansji” jest usytuowane na wysokości 485 mnpm, na drodze Napoleona, nad brzegiem rzeki Durance. Zrobiłyśmy sobie piknik przed jedną trzech chyba baszt i wróciłyśmy do domu.Lawenda nieśmiało zaczyna kwitnąć. Powoli, powoli na polach robi się fioletowo. Po drodze do Kanionu widziałyśmy jej trochę. Poczekamy parę dni. Może się ośmieli i pola wypełnią się fioletem. Jej zapach unosi się już jednak delikatnie w powietrzu. Fioletowy, delikatny, lekko słodkawy. Nie narzuca się, nie drażni, nie pcha do nosa… Trzeba go poszukać.Żałuję, że nie jestem obdarzona bardziej wrażliwym zmysłem powonienia…

Dzień 5


Dzisiaj „dzień odpoczynku”. Wczoraj o mało co nie ugotowałyśmy się w samochodzie, postanowiłyśmy więc zrobić sobie luźniejszy dzień połączony z plażowaniem
. Wybrałyśmy się niedaleko (1 h od domu), nad jezioro Serre Poncon.

 

Piękne. Podobne do jeziora Ste Croix: woda równie niebieska.Gdzie są ludzie?! Jesteśmy dosyć zdziwione, bo pomimo upału, piękna tego miejsca i popołudniowej pory – ludzi jak na lekarstwo.Znalazłyśmy sobie miejsce, rozłożyłyśmy się i … viva la dolce vita! Viva far niente!Jezioro jest otoczone górami. Pejzaż jak z bajki. Woda przyjemnie chłodna, a raczej zaryzykowałabym stwierdzenie, że zimna. Jakoś nie mam ochoty się zanurzyć, pluskam się tylko przy brzegu.Kiedy stwierdzamy, że mamy dosyć przypiekania się na słońcu, jedziemy do niewielkiej wioski Pontis, oddalonej o około 7 km, gdzie mamy nadzieję odnaleźć demoiselles coiffees – „uczesane panienki”, które są niczym innym jak tylko stalaktopodobnymi wykwitami skalnymi.Mijamy urocze miasteczko, a raczej wioskę (2 domy i kościółek) Pontis i … Panienek nie widać. Według mapy powinny gdzieś tu być. Zostawiamy auto na mikroskopijnym parkingu przed kościołem i wyruszamy na poszukiwanie kamiennych piękności. Spacer po upale (do góry oczywiście) do najprzyjemniejszych nie należy. Toniemy w letnim skwarze. Słońce leje żar na omdlałe drzewa, suche chwasty i dwie sylwetki pnące się mozolnie w górę. Wyprażone w słońcu rośliny mają zaskakująco matowy, oliwkowozielony, pastelowy kolor. Idziemy, idziemy… Panienek ani śladu. Spotkana po drodze dobra dusza radzi, aby podjechać ze 2 kilometry samochodem, zatrzymać się przy betonowym słupku , wychylić i … panienki będą nasze. Wracamy więc i kontynuujemy naszą podróż autem. Z trudem zakręcamy, wykręcamy szyje, wytrzeszczamy oczy … nadal ani śladu panienek. Napotkana para Francuzów też nie ma pojęcia gdzie szukać tych dam. Oni również błądzą w nadziei zobaczenia nieruchomych postaci. Żegnamy się z życzeniem spotkania się przy panienkach.Trudno. Decydujemy się zawrócić. Jedziemy na dół i nagle… widzimy nic innego jak tylko poszukiwane skałki. Są jednak prawie niewidoczne, z 10 km od nas i wcale nie są imponujące. Zjeżdżamy drogą i kierując się tym razem drogowskazami zjeżdżamy na parking, gdzie cykamy kilka fotek w objęciach panienek.

 

 Czas na posiłek. Zatrzymujemy się w jeszcze mniejszym miasteczku Lauzet-Ubaye, gdzie są 3 domy, kościół kościół … hotel (!!). Ciekawe po co? Wszystkie sklepy są zamknięte, mieszkańców, ani turystów nie widać, w witrynach spotykamy jedynie pajęczyny i śpiące pająki. Miasteczko – widmo. Udaje nam się kupić napoje w hotelu i mamy całkiem przyjemny piknik nad brzegiem małego jeziorka.W drodze powrotnej natykamy się całkiem przypadkowo na drogowskaz wskazujący następne „uczesane panienki”. Wiemy o ich istnieniu, sprawdzałyśmy na mapie, są niedaleko miejscowości Theus, ale po męczących poszukiwaniach tych pierwszych, sprawa drugich jakoś za obopólną zgodą jakoś przycichła… No ale jeśli mamy już drogowskaz… Skoro są po drodze zobaczymy również i te piękności. To tylko … 5 kilometrów. Co to dla nas? Nie pisało co prawda, że znajdują się one na wysokości chyba 2000 metrów! Do dróg pełnych zawijasów już zdążyłyśmy się przyzwyczaić, ale te są kręte jak rogi muflona i wąskie jak wstążka. Są jednak puste i całe szczęście, bo dwa samochody na pewno się tam równocześnie nie zmieszczą.Po drodze mijamy pola pełne maków i jakiegoś fioletowego kwiecia (nie lawendy, niestety). Wyglądają one jak dzieło szalonego artysty malarza, który czerwoną i niebieskią farbą i chlapał jak popadło, w sposób niezorganizowany, chaotyczny i nieprzemyślany, malując jeszcze dodatkowo gdzieniegdzie jasne bryły snopków siana. Kolory tak żywe, jakby farba jeszcze nie wyschła.I jak tu się oderwać od takiego widoku?W końcu, chyba po 20 km SĄ. Balują sobie w miejscu nazwanym Salle de bal” – sala balowa. Jest ich chyba więcej niż w Pontis, w każdym razie są jaśniejsze i widzimy je z bliska. Te Panie są w dosyć zaawansowanym wieku. Najstarsze dochodzą do 30 000 lat. Fajne są, każda inna: jedne szczupłe, inne z wyraźną kamienną nadwagą, a jeszcze inne wyglądają jak wiedźmy pokryte brodawkami. Fakt faktem wszystkie są „uczesane”. Na szczycie każdej kolumny spoczywa kamienny kok.Zjeżdżamy na dół modląc się aby nikogo nie spotkać. Ciągnika nie liczymy, bo udało nam się zjechać.

Dzień 6

Dzisiaj „lawendowy” dzień.


Wyruszamy na poszukiwanie lawendy. Przed nami Sault , Gordes i Roussillon. Miasteczka z pierwszych stron przewodników, jedne z najpiękniejszych we Francji, otoczone polami lawendy. Tak przynajmniej piszą. A jak będzie – zobaczymy.Przejeżdżamy przez przełęcz Gorges de la Meouge . Znowu serpentyny wijące się jak węże, przepaście, których dna nie widać. Tak jest do samego Sault. Lawendy jest bardzo dużo, pola ciągną się po prawej i po lewej stronie. Od razu widać, że Sault jest jednym z głównych producentów fioletowej rośliny. Lawendowy raj ciągnie się aż do murów miasteczka. Szkoda tylko, że fioletowa zazwyczaj lawenda jest… ZIELONA !!  Gdzieniegdzie nieśmiało pokazują się fioletowe kwiatuszki, ale daleko im do intensywnej barwy fioletu krzyczącej z każdej pocztówki. Musimy się nieźle nagimnastykować, żeby pod odpowiednim kątem, w odpowiednim oświetleniu i z odpowiedniej odległości wydobyć z zielonych pędów trochę fioletowego uśmiechu.Na pocieszenie kupuję sobie mydełka i saszetki lawendy. Sprzedawca w sklepie informuje, że lawenda w pełni zakwitnie za około 7-10 dni. Tylko, że my niestety wtedy będziemy już w Polsce.Następny punkt programu: Gordes. To około 80 km od Sault. Zatrzymujemy się od czasu do czasu przy polach gdzie lawenda nieco pośpieszyła się z kwitnięciem i robimy zdjęcia. W końcu Prowansja to lawenda… Chociaż pomału zaczynam zmieniać zdanie. Prowansja to WSZYSTKO. Góry, jeziora, plaże, maki, lawenda… Wszystko.Przed nami pojawia się Gordes. Rzeczywiście miasteczko sprawia wrażenie zawieszonego między niebem a ziemią. Z d.aleka wygląda jak wielka, postrzępiona skała, dopiero kiedy podjeżdżamy bliżej można rozróżnić poszczególne kontury zabudowań. BAJKA. Brakuje tylko księżniczki na wieży (wieża na pewno by się znalazła) i rycerza przybywającego na ratunek. Chcemy zrobić zdjęcie, ale niestety jest to niemożliwe, za dużo samochodów za nami i przed nami, nie za bardzo możemy się zatrzymać.Po drodze zabieramy parę autostopowiczów, którzy jadą bardziej na południe. Za bardzo nie możemy im pomóc, podwozimy ich tylko do Gordes, dalej muszą radzić sobie sami.Od razu widać, że miasteczko jest turystyczne. Wszystkie parkingi są płatne i … pełne. Wyskakujemy jednak bez żalu z 2.5 euro. Parkować i tak trzeba. Kręte uliczki, stare domy… Gdyby nie turyści, można by powiedzieć, że czas się tu zatrzymał: XIII, XIV wiek zaklęty w kamiennych murach. Znajdujemy jedną wyjątkowo urokliwą uliczkę: słońce wypełnia ją jak złocisty miód butelkę i zatapia wszystko w brzoskwiniowej pozłocie, niestety wcale nie orzeźwiającej jak wspomniany owoc… Oczywiście przerwa na zdjęcia.Zastanawiamy się jeszcze nad Villages des borries, to co prawda niedaleko, parę kilometrów od Gordes, ale jest tak gorąco, że porzucamy ten pomysł. Na drzewach nie drgnie ani jeden listek, powietrza brakuje a to, które jest – wydaje się być tak gęste, że aż trudno nim oddychać.Decydujemy się na Abbaye de Senanque, cysterskie opactwo, podobno jedno z najczęściej fotografowanych miejsc w Prowansji, na równi z lawendą. To również niedaleko, jakieś 3,4 kilometry od Gordes. Z daleka widzimy już zaparkowane samochody, więc na pewno trafimy bez trudu.Jest. Wyrasta nagle pomiędzy płaskowyżem Vaucluse, polami lawendy i polami pierzastego, złotego zboża. Widoczek rzeczywiście pocztówkowy. Opactwo można zwiedzać, żyje tam sobie jeszcze w spokoju paru mnichów, którzy żyją z uprawy lawendy, wyrobu miodu i …. turystów oczywiście. Nie widziałyśmy żadnego, pewnie o tej porze odprawiali swoje modły .Wracając z opactwa Senanque, na wpół uduszone od upału i prawie ślepe od białego żwiru ( i kurzu) na drodze, instalujemy się w rozpalonym, niebieskim , blaszanym pudełku i jedziemy na podbój Roussillon, oddalonego o około 20 km (wg Feli) a 14 km wg drogowskazów. Za parę minut widzimy już wyrastające z ziemi czerwone skałki ochry. Jak dla mnie wyglądają mało romantycznie: jak kawałki wątroby J - ale potem z bliska musze przyznać, że są naprawdę ładne.Miasteczko Roussillon również jest piękne. Jedyną trudnością, którą napotykamy jest brak miejsca na zaparkowanie. W końcu znajdujemy jedno, parkomat żąda 3 euro za trzy godziny, ale bierze sobie 4 i nie wydaje reszty.Jest co oglądać: samo miasteczko utrzymane jest w tonacji brązowo-pomarańczowo-czerwonej. Malutkie, to prawda ale bardzo zatłoczone. Dużo turystów, ale nie ma się co dziwić: każdy domek, uliczka, każdy szczegół: okiennica czy drzwi – jest warty zobaczenia.Idziemy Sentiers des Ochres, ścieżką ochry. Była tutaj kiedyś wydobywana i resztki kopalni można zwiedzać. 100 metrów od centrum miasteczka, 2.5 euro na bilet wstępu i już jesteśmy jesteśmy innym, kolorowym świecie. Krajobraz księżycowy: dominuje jeden kolor w wielu odcieniach: czerwony, rdzawy, pomarańczowy, brązowy. Do tego trzeba dodać niebieski (niebo) i zielony (drzewa) i już mamy całą paletę żywych barw. Pejzaż kontrastów; trzeba mrużyć oczy. Slońce daje popalić: wielkie, nieruchome, gorące, przygląda nam się z góry, odbiera przedmiotom i ludziom kolor, barwiąc wszystko na złoto i czerwono. Czujemy się jak w wielkim, hutniczym piecu.Po przejściu kopalni mamy pomarańczowe od pyłu nogi. Zagłębiamy się jeszcze w miasteczko, ale padamy przy najbliżej kafejce, gdzie niestety wszystko „wyszło”. Nie udaje nam się zjeść ani pizzy, ani zapiekanki, ani niczego innego, mimo iż te dania figurują w karcie. Wypijamy za to z wielką przyjemnością po szklance zimnego napoju.Jesteśmy wykończone. Wracając udaje nam się jeszcze zobaczyć Les Roches des Mees”  , skałki podobne do „Panienek”, co prawda widzimy je z daleka ale i tak są imponujące. Jeszcze ładniej wyglądają myślę w zachodzącym słońcu: taka grupka kamieni na tle porośniętych drzewami wzgórz. Robię zdjęcia, ale tylko z samochodu, na podjazd bliżej nie mamy już siły. Jeszcze dodatkowe 20 minut w samochodzie?

Dzień 7


Olivier zaproponował nam wycieczkę nad rzekę, abyśmy mogły sobie trochę odpocząć po trudach wczorajszego, bogatego we wrażenia dnia. Upały nadal są nieznośne ale Olivier mówi, że wystarczy pojechać z kilometr za Sisteron, a już klimat jest inny
.Jedziemy. Mijamy Gorges de la Meouge, kręcimy się trochę po okolicy, ale to co według Olivier’a miało być rzeką – jest wyschniętym korytem rzeki, pełnym kamieni. W najlepszym wypadku można zamoczyć nogi do kostek. Znalazłyśmy co prawda rzeczkę, nawet dosyć głęboką w jednym miejscu, ale zejście na dół było raczej niemożliwe.Wróciłyśmy jak niepyszne do domu i poopalałyśmy się w ogródku, podgryzane przez mrówki i inne gryzonie.Po południu pojechałyśmy jeszcze do Sisteron. Miasteczko jest ładne (patrz dzień 4), postanowiłyśmy zwiedzić cytadelę, która niestety, jak w większości warownych miasteczek znajduje się na górze.


Niestety zanim dotarłyśmy na miejsce przeznaczenia – obsługa już wyszła zamykając nam drzwi przed nosem.Siadłyśmy sobie jeszcze na chwilę na ławce. Czas leniwie płynie. Zegar na wieży kościelnej niczym się nie przejmuje i spokojnie robi swoje. Odmierza czas. Jeśli mu wierzyć jest 19 z minutami. Nie chce nam się ruszać. Sisteron zanurza się pomału w letni wieczór rozlewając w jego miękkim powietrzu pomarańczowe światła zachodzącego słońca i cienie kładące się na zabudowaniach.Myślę, że taki „leniwy”  dzień był nam potrzebny.Jutro jedziemy nad morze. Jestem ciekawa jak tam będzie. Pewnie też wiele rzeczy do zobaczenia… Już teraz nie wiem, gdzie patrzeć.Mam tylko nadzieję, że nie będzie wielkich korków. Jutro Francuzi wyjeżdżają na wakacje…I pewnie wszyscy pojadą nad morze J

Dzień 8


No to jedziemy… Perspektywa spędzenia paru godzin w samochodzie mało nęcąca… według mapy to 176 kilometrów, no ale nie zapominajmy, że Prowansalczycy mierzą odległość na czas potrzebny do jej przebycia, a nie na kilometry. Co jak co, ale czuję, że tego czasu stracimy sporo. Na pewno będzie więcej niż prognozowane 2 godziny…Jedziemy znowu przez góry i znowu serpentynami. Około 13 jesteśmy w Cannes.


Stamtąd to kilka kilometrów do la Napoule. Zatrzymujemy się jednak w Cannes na plażowanie. Woda w miarę czysta. Piasek też, ale rozgrzany jak jasna cholera . Ludzi niezbyt dużo  co niezmiennie nas dziwi. Całkiem miło. Schodzimy z plaży co 5 minut, żeby zanurzyć się w letniej jak kompot wodzie. Słona niemiłosiernie, nie zamierzam jednak jej łykać, więc bezpiecznie pluskam się przy brzegu. Iza wypływa nieco dalej.Jesteśmy głodne więc wyruszamy na poszukiwania jakiejś knajpki. Do Geanta podwożą nas przygodni znajomi z plaży: Marcin i jego tata. I całe szczęście, bo na nogach na pewno zajęło by nam z godzinę.Odnajdujemy nasze studio, znowu kłopoty z parkowaniem, małe, wąskie uliczki i najczęściej jednokierunkowe, albo z zakazem parkowania. Studio mieści się przy numerze 57. Ulokowane jest blisko plaży (5 minut na nogach) i zameczku w Mandelieu-la –Napoule. Studio jest całkiem, całkiem. Lepsze nawet od apartamentu w Mison a na pewno 100 razy większe od tego, które wynajęłyśmy w Paryżu. Jeden salon, pokój dziecinny (ciekawe po co?), kuchnia, wc i łazienka. Oczywiście lodówka, telewizor i mikrofalówka. Nawet pralka (i proszek do prania w pakiecie). Na zewnątrz taras, stół z krzesłami i parasol.Wieczorem jeszcze spacer po La Napoule. Miasteczko jest małe, posiada jednak własny port, zameczek – tuż nad brzegiem morza, ładne widoki na Massif de L’Esterel, skały tym razem rudobrązowe, co po białych wapieniach Prowansji jest miłą odmianą.Robi się ciemno. Wkrótce pojawi się księżyc, który niezależnie od nas pojawi się na niebie ze zwykłą punktualnością i wydobędzie z mroku niejeden szczegół za dnia niewidoczny z powodu oślepiającego słońca. Niektóre widoki lepiej oglądać w półmroku, bo w słońcu się ich nie dostrzega. Potrzebują świeżo pachnącej ciemności. Do tych widoków z całą pewnością należy morze. 

 

Dzień 9

Od rana plażowanie. Poszłyśmy na plażę, gdzie miało być mniej ludzi i faktycznie, ludzi jest mniej, ale za chwilę rozumiemy dlaczego: plaża jest RACZEJ kamienista.Upał nadal nieznośny, biegamy więc co kilkanaście minut do wody.Za radą Thierry’ego, właściciela naszego studia, porzucamy pomysł jechania w okolice Marsylii, do Cassis, aby zobaczyć Calanques. Trochę żałuję, bo po nocach śniły mi się białe zatoczki i lazurowe morze, no ale czasami trzeba być rozsądnym. Thierry mówi, że zna świetną trasę, równie piękną, o ile nie piękniejszą, wzdłuż wybrzeża. Również możemy zwiedzić Calanques , a cała wyprawa nie zajmie nam więcej niż 45 minut (żeby tam dojechać).Celem naszej wyprawy jest Cap (przylądek) Dramont. Droga wije się wzdłuż skalnego zbocza, pozwala nam podziwiać zalesione zbocza masywy Esterel i postrzępioną linię brzegową. Skały są rdzawoczerwone, gdzieniegdzie wyrastają wprost z wody jak wielkie, przejrzałe muchomory. To Massif de l’Esterel.
Mijamy Cap Roux (czerwony przylądek)
i kierujemy się w stronę Dramont, Thierry radził nam zahaczyć również o Agay, jednak dla nas to typowy kurort turystyczny i nic nas nie nęci do zatrzymania się. Podobno przylądek Dramont można cały obejść zataczając pętlę, my jednak wracamy w połowie drogi. Widoki przepiękne. Wspinamy się po czerwonych skałach, dochodzimy do Col de l’Eveque – przełęczy biskupiej, następnie do Col de Notre Dame, a stamtąd wdrapujemy się na Pic de l’Ours – szczyt niedźwiedzi, skąd cykamy zdjęcia bez opamiętania.Wracamy pełne wrażeń.Riwiera lubi być w centrum uwagi, na samym środku sceny, tak jak Nicea czy Cannes. Czasem jednak warto zajrzeć za kulisy …Aktorzy drugoplanowi czasami są lepsi od tych pierwszoplanowych J