ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Podróż za kilo krówek - Finlandia 2010.

Autor: Magdalena Niwińska
Data dodania do serwisu: 2010-09-16
Relacja obejmuje następujące kraje: Finlandia
Średnia ocena: 6.59
Ilość ocen: 80

Oceń relację

Finowie nazywają swoją ojczyznę „Suomi”, czyli kraj bagien. Reszta świata zaś nazywa go Finlandią, co swoją genezę znajduje w „fin de lande” – „końcu świata”. Mimo olbrzymiego rozwoju technologii dokonanego w ostatnich kilkudziesięciu latach, kraj ten nadal imponuje dzikimi zakątkami oraz dziewiczą, nieskażoną przyrodą. Nieco mniej popularny pod względem ilości odwiedzających go turystów, z pewnością warty jest poświęcenia choćby kilkunastu dni na odkrycie jego piękna. Co też uczyniłyśmy

Finlandia, jak cała Skandynawia, przeraża swymi cenami, dlatego podróż nasza z założenia była wyprawą autostopową, której przyświecało pragnienie dostania się do Inari. Noclegi zaś znalazłyśmy głównie za pośrednictwem portalu CouchSurfing. Jedną z głównych idei było też bycie bliżej ludzi niż zabytków i obiektów turystycznych.
 

 

Środa, 14 lipca.

My, sztuk 2 dziewcząt, czyli ja (Szczecin) i Hanka (Sosnowiec), o 12.03 spotykamy się na gdańskim dworcu. Po ekspresowym uraczeniu się dorszami (a przy okazji sprasowaniu sobą i bagażami swymi ususzonego trawnika przy miejskim skwerku), ruszamy w kierunku portu lotniczego im. Wałęsy. Już w kolejce do odprawy zaczynamy karmić wytęsknione uszy rozlegającą się wokół melodią języka fińskiego, na płytę lotniska zaś wybiegamy w wysoce nieskoordynowanych podskokach euforycznych. Samolot transportuje nas do Turku – najstarszego fińskiego miasta i zarazem dawnej stolicy. Zabrany przez nas GPS zasadniczo odmawia współpracy, mimo to odnajdujemy się nie tylko w terenie, ale odnajdujemy też sklep spożywczy, w którym nabywamy powitalne piwo Karhu za 3 euro, a następnie dom naszej gospodyni z portalu couchsurfing.org, Jenni

 

Jenni okazuje się, po przełamaniu podobno tak charakterystycznej dla Finów początkowej rezerwy, dziewczęciem inteligentnym i gościnnym. Wykarmia nas niebanalną sałatką, następnie oprowadza po mieście. Podoba nam się także kolor jej ścian w salonie (urocza zieloność) oraz dwa spragnione pieszczot koty, czarny i szary.

Czwartek, 15 lipca.

Pozostawione same przez pracującą od poranka (w Dolinie Muminków w pobliskim Naantali) Jenni, próbujemy przez dłuższy wycinek czasu obudzić się, a następnie również wstać. Udaje się. Dom jest do naszej dyspozycji, stołujemy się, szykujemy czaj na drogę. Wyruszamy o porze oscylującej wokół haniebnie późnej, bo około 13.00. Na stole zostawiamy dla naszej gospodyni zwierzęce upominki – małą Żubrówkę i kilka krówek. Udajemy się w rekomendowane miejsce autostopowe. Już 15-minutowe łapanie przynosi efekt w postaci młodego jegomościa o imieniu Erkki. W kierunku Helsinek jedziemy bezpiecznie – Hanka z tyłu nie ma siedzeń (auto zarejestrowane jest na 2 osoby, tak się bardziej opłaca), kierowca prowadzi swój pojazd kolanem (na drugim montuje skręty z najlepszej marihuany z własnej hodowli oraz najzdrowszej dostępnej na rynku tabaki, bez konserwantów). Erkki, były sprzedawca lodów w południowej Finlandii, jest wyznawcą zdrowego stylu życia. Po drodze do stolicy przemierzamy fińskie wsie, zatrzymujemy się na krótką kąpiel w jeziorze, z której wracamy mokrzy od… opadu konwekcyjnego. Usta zaś mamy czarne od jagód. Po przyjeździe do Helsinek, Erkki odwiedza sklep z żywnością organiczną. Stwierdzamy, że jednokrotne wydanie w takim miejscu 300 euro najwyraźniej nie należy w Finlandii do anomalii. Erkki odwozi nas pod sam dom Maruszy, naszej słoweńskiej koleżanki, będącej w Helsinkach na wolontariacie. Wieczór zostaje okraszony najtańszą możliwą opcją, czyli 24-pakiem piwa Koff (puszki 0,33l) za skromną kwotę 20 euro. Na pociechę dodamy, że każda puszka tudzież butelka (także PET) w Finlandii podlega kaucji, od 20 centów wzwyż. Warto czasem pozbierać samotnie porzucone w miejskiej przestrzeni egzemplarze, a następnie zwrócić je do maszynki w supermarkecie.

Piątek, 16 lipca.

Naszą bazą wypadową pozostają Helsinki, w ciągu dnia postanawiamy zwiedzić pobliskie Porvoo. Zabiera nas tam Ulf, 72-letni przedstawiciel szwedzkiej mniejszości. W drodze słuchamy jazzu. W Porvoo Ulf zaprasza nas na kawunię i pączka na miejskim rynku, gdzie wszem i wobec chwali się młodym kobiecym towarzystwem, a także opowiada o swoich podróżach dookoła świata (10 lat na jachcie). Ostrzega, że musimy wyposażyć się w specjalny środek na komary, bo ten, który wieziemy z Polski na owady działa jak Chanel no.

Po konsumpcji kofeiny i słodkości, porzucamy naszego dziadka i wybieramy się na zwiedzanie. Kolorowe drewniane domki i sklepy z rękodziełem generują w nas ochy, achy i inne tego typu westchnienia. Chwilę spędzamy nad rzeką, po czym wybieramy się w podróż powrotną.

 

Autostopując trafiamy na luksusy: skórzane siedzenia, głośna muzyka z wyraziście zaakcentowaną ścieżką basów, brakuje tylko Rafaello na wysięgniku. Pojazd prowadzi albański mafioso, właściciel 5-gwiazdkowych hoteli i paru firm, towarzyszy mu zaś gwiazda muzyki rozrywkowej (VIP w Albanii), Valentina Rama. Udaje nam się otrzymać w prezencie album tejże artystki. Jeszcze tylko nie zdążyłyśmy dołączyć do fanów na Facebooku. Po powrocie do Helsinek udajemy się na rundkę tamtejszymi ulicami, robiąc sobie sztampowe zdjęcia z luterańskim kościołem Tuomiokirrko i podjadając groszek z łupin

Wieczór upływa kontemplacyjnie z puszką piwa i komarami, nad wodą w dzielnicy Arabia (w której do dziś znajduje się sporo historycznych budynków fabrycznych, zaadaptowanych do różnych celów). W dzielnicy tej produkuje się wysoce cenioną szczególnie wśród Japończyków, ceramikę marki „Arabia”.

Sobota, 17 lipca.

Planujemy przemieszczenie do Tampere. Komunikacja miejska wypluwa nas na stołeczne przedmieścia. Odnotowujemy lekki skwar, więc czem prędzej wcieramy w siebie kremy z filtrem – całkiem zbędnie, bo po niespełna 10 minutach siedzimy już w rozklekotanym aucie z Mattim i jego kolegą w kapeluszu. Podwozie raz po raz szoruje po asfalcie, The Doors przygrywają z głośnika. W tej leniwej atmosferze docieramy do centrum Tampere. Miasto to rozwinęło się niegdyś dzięki przemysłowi tekstylnemu. Dziś liczne fabryki przekształcone są w placówki kulturalne, restauracje i inne obiekty. Z centrum przechwytuje nas nasza koleżanka, Ania, od kilku lat zamieszkująca kraj tysięcy jezior. Popołudnie upływa w zachwycie nad jej skromnym i zacnie ulokowanym wśród matki natury domostwem. Ogródek stanowi przedłużenie lasu, zebrane tam poziomki dopełniają idylli. Wieczorem ruszamy w miasto, analizując dramaturgię spożywania alkoholu przez fińską młodzież. Jak mówi Ania, Finowie zawsze piją jakby pili po raz pierwszy w życiu. Na szczęście dla większości podstawowym napojem niezbędnym do przetrwania jest kawa. Podobno w ilości jej spożycia Finowie wyprzedzają wszystkie inne nacje.

Niedziela, 18 lipca.

Dzień zostaje w całości poświęcony najbardziej powszechnej w Finlandii formie relaksu (dodajmy, że uzdrawiającego). Wybieramy się z naszymi gospodarzami do miejskiej sauny, ulokowanej rzecz jasna nad jeziorem. Korzystanie z niej jest bezpłatne. Mimo nieprzystosowania organizmów, wytrzymujemy kilka „kolejek”, choć głównie na najniższych stopniach, czyli w strefie relatywnego chłodu. Wobec nieodzownej styczności z jeziorem, odświeżam sobie nawet sztukę pływania. W międzyczasie chętni delektują się fińską odmianą kiełbasy (tzw. makkara)

Wkrótce warunki w saunie stają się coraz cięższe, nawet dla najwytrwalszych Finów. Funkcję polewacza piecyka wodą anektuje bowiem pewien Włoch, który spragniony ekstremów, podnosi temperaturę do 130 stopni…

Poniedziałek, 19 lipca.

Już rano patrząc na mapę czujemy, że dzień może należeć do długich, ciężkawych i lepkich od kurzu szosy. Plan podróży zakłada, że mamy pokonać prawie 500 km, do Oulu. Stopowanie zaczyna się pomyślnie – nie zdążamy nawet porządnie zainstalować się w zatoczce autobusowej, a już zatrzymuje się małżeństwo 80-latków. Mówią tylko po fińsku i z uśmiechem na twarzy siłą wpychają nas do samochodu, nim w ogóle zdołamy ustalić, czy jadą w interesującym nas kierunku. Próbujemy zrobić pożytek z nabytych w zamierzchłej przeszłości podstaw języka fińskiego. To właśnie tutaj rodzi się idea stosowania frazy „Suomi on kaunis maa” („Finlandia to piękny kraj”) jako klucz do serca nieanglojęzycznych Finów. Babuszka jest bardzo kontenta. Okazuje się osobą bardzo ciepłą i pomocną. Specjalnie dla nas dzwoni do swej córki mieszkającej w Australii i przekazuje nam telefon, abyśmy mogły wykorzystać babuszkową latorośl w charakterze tłumacza. Ze starszym państwem przejeżdżamy zaledwie 20 kilometrów (odbijają w bok do wioski), acz krótka znajomość kończy się wspólną sesją zdjęciową oraz wymianą słodkości – my wręczamy klasycznie krówki, dostajemy zaś miętusy.

 

Nasz kolejny kierowca, Jukka, dowozi nas do Jyväskylä – niestety, tutaj utykamy blisko centrum na dobre dwie godziny. Skwar, migrena, zwątpienie i tym podobne czynniki. W końcu, za namową pewnego rowerzysty, decydujemy się przenieść blisko wjazdu na autostradę. Z naszego niezbyt legalnego położenia wybawia nas Tommi, który zmierzał pierwotnie w kierunku domu, jednak zauważywszy naszą dramatyczną sytuację decyduje się wywieźć nas w przyzwoite miejsce, kilkanaście kilometrów poza miasto (gdzie kończy się odcinek autostrady i można już legalnie zatrzymywać pojazdy). Dostajemy od wybawcy wizytówkę i zaproszenie na kawę, przy okazji drogi powrotnej. Następny nasz szofer, o imieniu nam nieznanym, ojciec 7 synów (określił ten model potomstwa mianem „quality children”), zabiera nas do Pihtipudas, po drodze fundując kawę. Odzyskujemy wiarę w dotarcie do celu za dnia (choć „dzień” stanowi tu pojęcie umowne, na tej szerokości geograficznej bowiem ciężko w lipcu uświadczyć zjawisko zwane nocą). Do Oulu docieramy dzięki Risto, jadącemu do lapońskiego Kemijärvi, do swej daczy letniskowej. Rozmawia się wesoło, otrzymujemy m.in. ofertę kupna Opla za 200 euro. W drodze robimy postój na posiłek. Obserwujemy, jak Risto spożywa ziemniaki z proszku i wody, a Hanka się dowiaduje, że została ciocią. Po 22.00 trafiamy do kolejnych hostów z CouchSurfingu. To dwie dziewczyny, Laura i Mari. Na wstępie napełniają nasze sfatygowane żołądki pysznym wegetariańskim jedzeniem. Po posiłku znajdujemy odrobinę energii na spacer po miłych zakątkach Oulu, w asyście Laury i psa. Mimo zaawansowanego wyczerpania, zaśnięcie nie należy do łatwego zadania. Słońce, ledwo smyrające horyzont, rozregulowuje nasze organizmy w znacznym stopniu.

Wtorek, 20 lipca.

Ponieważ leżymy w śpiworach na drodze do kuchni (a co za tym idzie, do kawy), pobudka przebiega w formie bliskiej zdeptaniu. Śniadanie, kawa, jeszcze jedna rundka po mieście, z naciskiem na dizajnerskie sklepy. Odwiedzamy też z Laurą bibliotekę. Zaskakuje nas sposób zwracania woluminów – to dziura w ścianie, z klapą, na kształt zsypu na śmieci, znajdująca się na zewnątrz budynku. Po południu zaopatrujemy się w pączki z malinami i udajemy się na zatoczkę autobusową – jak się okazuje, bardzo niefortunną (zbyt blisko centrum). W ciągu dwóch godzin wykonujemy szereg aktywności, finalizując je gotowaniem sztucznej zupy na naszej turystycznej kuchence, następnie zaś zwinięciem manatków i udaniem się w miejsce nielegalne, czyli na wjazd na autostradę (akt desperacji). Wkrótce mamy okazję zapoznać się w praktyce ze zjawiskiem nakreślonym dzień wcześniej przez Laurę. Z opresji wybawia nas bowiem rodzina złożona z przedstawicieli pewnego odłamu religijnego, mającego swe skupisko w Oulu, a charakteryzującego się wielodzietnością (jako wynikiem niestosowania antykoncepcji), brakiem makijażu u kobiet, nieoglądaniem TV itp. Samochód przeładowany – małżeństwo, trójka dzieci (w tym dwoje w fotelikach) – mimo to decydują się wypełnić nami i naszymi bagażami resztki przestrzeni wewnątrzsamochodowej. Okazuje się, że to, co nas otacza to tylko ułamek czeladki wyżej wspomnianej pary. W domu bowiem czeka siódemka pozostałych dzieci (najstarsze ma 12 lat). Wywożą nas w bezpieczne miejsce, na skutek potomstwa tracimy sporo krówek z naszego worka z suwenirami. Kilka minut później przechwyca nas starszy pan, dość niemy, niepewnie poruszający się na gruncie anglojęzyczności. Z nim docieramy do Rovaniemi, gdzie nocujemy u Verny (z CouchSurfingu).

 

Verna, osoba niezmiernie otwarta, stanowiąca zaprzeczenie stereotypu Finów, dostarcza nam sporo śmiechu i szaleństwa. Prócz tego karmi nas pyszną zupą z cieciorki i nielichym winem. Zdążamy rozejrzeć się po Rovaniemi, w miejskim parku rozczulamy się widokiem zakochanych w sobie zajęcy. Uśmiech na naszych twarzach wzbudza również fakt mianowania centralnego placu przy deptaku nazwą zespołu Lordi (Lordin aukio), co miało miejsce po pamiętnym zwycięstwie w konkursie Eurowizji w 2006 roku.

Możemy też podziwiać odlewy dłoni członków zespołu. Wieczór zostaje zwieńczony relaksem w domowym zaciszu i wspólnym analizowaniem twórczości naszej znajomej, Valentiny Ramy. O północy wychodzimy na balkon i podziwiamy około półgodzinną drzemkę słońca.

 Środa, 21 lipca.

 

Pobudka, kanapki dość finezyjne (pojawiają się nawet oliwki). Verna w trakcie swej przerwy na lunch odwozi nas na koło podbiegunowe, do wioski Napapiiri, prosto w objęcia Świętego Mikołaja.

Autokarów z turystami nie brakuje. Możliwości wydawania sporych pieniędzy również. Grzecznie ustawiamy się w kolejce do spotkania z Mikołajem, oglądając w korytarzu galerię jego zdjęć z VIPami, m.in. z prezydentową republiki, Tarją Halonen, oraz… z zespołem Lordi. W końcu zasiadamy u boku Świętego, który po usłyszeniu informacji o kraju naszego pochodzenia, zaczyna mówić… po polsku. Otrzymuje od nas łapówkę (krówkę) i obiecuje złożyć wizytę 6 grudnia. Po wyjściu z sali wizyt wzgardzamy możliwością nabycia pakietu z relacją z wizyty na CD (2 zdjęcia i nagranie ze spotkania, za jedyne 49 euro). Do dziś zastanawiamy się ilu z Mikołajów (a jest ich podobno w Napapiiri zatrudnionych około czterdziestu) potrafi posługiwać się polszczyzną.

 

W wiosce mikołajowej znajdują się obszerne sklepy z pamiątkami, można się obkupić - od lapońskich strojów po kryształy Swarovskiego.

Hanka nabywa lokalny specjał - mięso z renifera, w postaci ususzonej powietrzem. Przysmak jednak okazuje się zdecydowanie niegodny 17 euro nań wydanych. Ów kawał zwierzęcia do dziś krąży wśród naszych znajomych jako ciekawostka do degustacji. Zazwyczaj degustator czuje pełnię już po jednym kęsie. Wkrótce mamy okazję się przekonać, jak pięknie prezentują się renifery w wersji ożywionej. Gdy zmierzamy dalej na północ, często uświadczamy całe stada beztrosko stojące na którymś z pasów jezdni (do której kolorystycznie są zbliżone). Tutejsi kierowcy potrafią jednak zachować czujność. Mimo wielu ostrzeżeń przed moskitami i owadzią armią, dziarsko ciśniemy w kierunku Inari. Transportują nas między innymi 50-letnie poszukiwaczki złota - podobno to wciąż popularny sport w Laponii, głównie w parku narodowym Lemmenjoki. Laponia stanowi obszar zamieszkały w stopniu znikomym, co robi niemałe wrażenie. Jest to również region niezmiernie czysty. Podobno jeszcze do niedawna piwo Lapin Kulta („lapońskie złoto”) produkowane było z użyciem wody czerpanej prosto z lapońskich rzek. Inari wita nas absolutnym brakiem nocy, relatywnie dobrą pogodą i niskim stężeniem latających krwiopijców. Mimo iż w Finlandii namiot można rozbijać na dziko, decydujemy się na luksusy i udajemy się z nim na camping. Za 7,5 euro od osoby ustawiamy nasz dom na trawniku i korzystamy z ciepłych pryszniców oraz kuchni (wobec braku żywiciela, wreszcie mamy okazję wsadzić do żołądków część żywności umieszczonej w plecakach jeszcze w Polsce). Kontemplujemy przez chwil kilka nad taflą jeziora, podziwiamy hydroplany (które spełniają tutaj funkcję taksówek) i wkrótce zarządzamy sen – wyższa szkoła jazdy, przy braku kotar i żaluzji. Dopiero teraz mamy okazję ujrzeć namiot po raz pierwszy (pożyczyłyśmy go od Jenni). Działa, ale jest jednowarstwowy. Pozostaje modlitwa o brak deszczu.

 

 

Czwartek, 22 lipca.

Sprawdza się jeden z czarniejszych scenariuszy. Około 5 rano zaczyna nieśmiało kropić, 2 godziny później gęstniejąca ściana wody zmusza nas do rychłej ewakuacji. Gdy oddajemy namiot do recepcji na przechowanie, wycieka z niego strumyk. W takich okolicznościach aury wybieramy się do centrum zamieszkanego przez 460 mieszkańców miasteczka. Buty łapczywie piją wodę z chodnika, chowamy się (za 6,50 euro od osoby) w muzeum Samów – „Siida Museum”. Część wewnętrzna raczej nas rozczarowuje (a może po prostu nie mamy siły wczytywać się po angielsku w procesy rozrodcze lisów polarnych), natomiast rozległy skansen w iglastym lasku dostarcza nam więcej uciechy. Hanka próbuje swoich sił w polowaniu na renifera.

 

Po muzeum nadchodzi czas na przyjemności dla podniebienia, kupujemy drożdżówki nadziewane aromatyczną moroszką – skandynawską odmianą maliny, z której produkuje się dżemy, syropy, nalewki

Wobec wysokiego wskaźnika wilgoci w naszym bagażu podręcznym, zamiast odbić w stronę Kemijärvi, decydujemy się na powrót do Rovaniemi, do Verny. Przy tak niskiej częstotliwości przejeżdżających samochodów, zaskakująco szybko zatrzymujemy auto, prowadzone przez fińskojęzycznego pana. Mimo bariery językowej, świetnie udaje nam się porozumieć. Pan także padł ofiarą złej pogody, po drodze więc zatrzymujemy się z nim celem nabycia suchych skarpet. Wspaniałomyślny kierowca specjalnie dla nas zmienia trasę i decyduje się zawieźć nas do Rovaniemi. Zabiera nas też na hawajską pizzę. U Verny organizujemy wielkie pranie i suszenie. Jest nam ciepło i przytulnie, popijamy piwo Olvi.

Piątek, 23 lipca.

O poranku Verna zawozi nas do kilku second-handów, w których można nabyć dosłownie wszystko – od ubrań, przez wyposażenie kuchni, po meble. 4 pary butów, jesienny płaszcz, 2 torby, rękawice etno, t-shirty, tacka kuchenna, radio samochodowe (za 2,5 euro!) – to tylko część przedmiotów, które zwiększyły wagę naszych plecaków. Objuczone, udajemy się na szosę. Postanawiamy zastosować świeżo obmyśloną sztuczkę – zatrzymywać samochody uśmiechem. Szybko zabiera nas młoda kobieta jadąca do Kajaani, gdzie też się udajemy.

Nocleg znajdujemy na zasadzie „last minute couchsurfing” – gości nas Veli-Pekka z dwoma kotami i małżonką. To dzięki nim poznajemy smak karjalanpiirakat (pierożków karelskich, przygotowywanych z razowej mąki żytniej i nadzienia ryżowego lub ziemniacznego) i regionalnych odmian pieczywa, m.in. bułeczek pieczonych na bazie ziemniaków.

 


Sobota, 24 lipca.

Nasz kolejny cel to Kuopio. Docieramy tam z dwoma czarnoskórymi młodzianami – Carlosem z Jamajki i Juniorem z Indii

Po dotarciu do centrum gotujemy sobie obiad na trawie nieopodal cmentarza i czekamy na couchsurfingową gospodynię, Maiję, studentkę akademii muzycznej. Z racji sporej odległości dzielącej dom Maiji od centrum miasta, wieczór zostaje spędzony na łonie natury – wybieramy się do lasu pełnego malutkich żabek i rozpalamy ognisko nad jeziorem. Dzięki płomieniom chleb podróżujący z nami od tygodnia nabiera walorów smakowych. Przed snem snujemy aktywne plany na poranek, między innymi dojście na widokową wieżę Puij

Niedziela, 25 lipca.

Okazuje się, że potrzebujemy solidnej regeneracji. Budzimy się na tyle późno, że zwiedzanie okolicy musi zostać odwołane. Pora ruszyć w kierunku Jyväskylä. Ponownie występują drobne problemy ze stopem, na skutek niefortunnego miejsca. Klasycznie po 2 godzinach przemieszczamy się w miejsce nienajlegalniejsze, ale efekt wkrótce przychodzi – zabiera nas młody pan z samochodem dostawczym, który w bagażniku wozi gumową świnię. Kilkadziesiąt kilometrów później następuje zmiana auta. Jedziemy z wesołą, zadowoloną z życia pięćdziesięciolatką. Ostatnim tego dnia kierowcą jest „podejrzany” bezwłosy pan w starym chevrolecie, w którym ma bajzel pretendujący do bajzlu stulecia. Po podłodze walają się nawet pieniądze. Wszelkie nasze podejrzenia zostają jednak stopniowo rozwiane, w nagłej potrzebie pan użycza nam Internetu w telefonie, a następnie częstuje piwem z podręcznej lodówki.

Naszym hostem w Jyväskylä jest Anna, miłośniczka Polski, która rok spędziła w Poznaniu, a obecnie oddaje się tęsknotom za naszym krajem (i żurkiem). Tym milej jest wyposażyć ją w Żubrówkę i kilka krówek.

Niestety nie udaje się namówić Anny na konwersację w języku polskim. Twierdzi, że zbyt mocno tę umiejętność zaniedbała. Ponieważ nasza gospodyni wieczorem pracuje, wybieramy się na włóczęgę po parnym mieście we dwójkę, poszukując budynków zaprojektowanych przez wybitnego fińskiego architekta, Alvara Aalto. To właśnie tutaj znajduje się poświęcone mu muzeum.

 


Poniedziałek, 26 lipca.

Rankiem wybieramy się do godnego polecenia sklepu sieci Tiimari (rozmaite, ładnie zaprojektowane drobiazgi do domu, za przystępne ceny) oraz popełniamy szaleństwo w postaci kupna lodów poziomkowych z okazji imienin Hanki. Około 17.00 docieramy w nielegalne, acz jedyne w tym regionie miejsce stopowe polecane przez Hitchwikipedię. Dzień jest upalny, więc jesteśmy przyodziane w szorty – z tego powodu już w ciągu kilkudziesięciu minut przypłacamy niemiłym incydentem. Niepozorny z wyglądu pięćdziesięcioletni pan, który się zatrzymał, po kilku minutach jazdy wystosowuje do nas niezbyt przyjemną ofertę w jeszcze bardziej nieprzyjemny sposób, bo poprzez kontakt jego dłoni z moim udem… Szczęśliwie udaje nam się nakłonić go do zatrzymania. Pozorując spokój, ewakuujemy się. Następnie długo analizujemy sposób postępowania na wypadek podobnej sytuacji. Niestety, posiadany przez nas gaz pieprzowy raczej nie znalazłby w takim przypadku zastosowania. Mimo wewnętrznego roztrzęsienia, stopujemy dalej. Następni kierowcy nie budzą już swym postępowaniem zastrzeżeń, wręcz przeciwnie. Fragment trasy przemierzamy z Tero, bardzo sympatycznym młodzieńcem, kolejny odcinek z Katią, która nadkłada trochę drogi, by nas wysadzić poza autostradą, w rejonach Nokii. Zaliczamy jeszcze kilka samochodów, w jednym z nich poznajemy pana fotografa, który na koniec uwiecznia nasze sfatygowane dniem sylwetki na zdjęciach. Pod wieczór, wraz z małżeństwem emerytów słuchających fińskiej muzyki biesiadnej, docieramy do nadmorskiego miasteczka Rauma. Jego stara część figuruje na liście światowego dziedzictwa UNESCO

Mieszkańcy tej niewielkiej miejscowości posługują się własnym dialektem (zawierającym sporo wpływów z języków germańskich), który uważają za odrębny język. Lokujemy się na campingu (w cenie 10 euro od osoby). Tradycyjnie już, gdy dochodzi do okoliczności użycia namiotu, niebo zaciąga się i zaczyna lać. Tym razem przelotnie, nie ma więc konieczności spędzania nocy w campingowej kuchni. Sen nie należy do zbyt intensywnych, ale minimum wyrabiamy.

Wtorek, 27 lipca.

Udajemy się na spacer po starym mieście, złożonym w całości z kolorowych drewnianych domków i brukowanych ulic. Co kilka metrów można napotkać klimatyczne sklepy, głównie z rękodziełem (sytuacja analogiczna do Porvoo). Zachwyt równie wielki jak ceny. Na rynku ślinka nam cieknie na jagody, słysząc jednak podaną cenę 6 euro za litr stwierdzamy, że nasze ślinianki wytrzymają do powrotu do Polski.

Pod wieczór łapiemy ostatniego stopa podczas naszej fińskiej podróży. Do Turku jedziemy z młodą kobietą, przedstawicielką fińskich Szwedów, oraz jej małym synkiem Emanuelem (którego ojciec jest Włochem). Ja na tylnym siedzeniu integruję się z dziecięciem (którego niezmiernie bawi moje czytanie po fińsku komiksu z Muminkami), Hanka na przedzie słucha życiowych zwierzeń pani kierowcy. Po osiągnięciu Turku robimy popas w parku Kupittaa, gotując na palniku ryż z owocami. Po posiłku udajemy się do Jenni. Oddajemy namiot i spędzamy ostatnią noc na fińskiej ziemi.

 

 

Środa, 28 lipca.

Wykorzystujemy przedpołudnie w możliwie wysokim stopniu. Czas na ostatni spacer po Turku – mieście, które w przyszłym roku będzie nosiło tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Nie obyło się również bez posiłku gotowanego nad rzeką (tuńczyk z ryżem i pomidorem).

Po godzinie 18.00 odrywamy się od ziemi i opuszczamy „koniec świata”

W ciągu 14 dni przemierzyłyśmy prawie 3 tysiące kilometrów, 28 samochodami. Rozdałyśmy kilogram krówek w prezencie.