ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Podróż do Armenii 2001

Autor: Marga Martins
Data dodania do serwisu: 2003-10-08
Relacja obejmuje następujące kraje: Armenia
Średnia ocena: 5.88
Ilość ocen: 379

Oceń relację

Marga Martins
goga@mimuw.edu.pl

Podróż do Armenii 2001


Przejeżdżałam kilkakrotnie przez sąsiednie kraje. I nigdy nie przyszło mi do głowy, że gdzieś na Kaukazie jest kraj, który ma tyle do zaoferowania. Tak bogatą historię i kulturę. I tak szczerą gościnność.

Dlaczego dopiero teraz?

13.08.01 Samolot ląduje w środku nocy. W tłumie czekamy na bagaż. Gorąco. Wszystko w zwolnionym tempie.
Pierwsze wrażenie nie jest szczególnie pozytywne, organizacja lotniska pozostawia wiele do życzenia, o klimatyzacji nawet nie marzę.


Erewań

O tym mieście można z całą pewnością powiedzieć jedno: jest bezpieczne. Jesteśmy mile zaskoczeni. Spacerujemy późnym wieczorem po miejskich bulwarach. Przy stoliku w parkowej kafejce, wśród szumiących fontann, w atmosferze rodzinnej sielanki można na chwilę zapomnieć o 60% stopie bezrobocia, o braku wody, zaległych pensjach i o byłej wojnie w Górnym Karabachu. My, przedstawiciele nielicznej tu grupy turystów, przeglądamy przewodniki i gwałtownie odszukujemy zagubione gdzieś w pamięci rosyjskie słówka. Pomysł wyjazdu do Armenii narodził się dość niespodziewanie, więc nie jesteśmy gruntownie przygotowani do wyprawy, nie mamy szczegółowego planu podróży. W takim kraju lepiej najpierw rozeznać się w sytuacji, a potem podejmować decyzje dokąd jechać. Na początek nie mamy wątpliwości: zwiedzamy Erewań. A potem? Zobaczymy.

Pierwsze noce spędzamy w hotelu zarezerwowanym przez internet. Później, przy pomocy nowo poznanych przyjaciół, wynajmujemy mieszkanie w centrum miasta. Jest znacznie tańsze niż hotel, a co najważniejsze, zaopatrzono je w zbiornik na wodę, dzięki czemu możemy się myć kiedy tylko dusza zapragnie, nie bacząc na długotrwałe przerwy w dostawach tego surowca. Nasz rozmowny gospodarz wprowadza nas w lokalną problematykę, której nie poruszają przewodniki turystyczne. Dowiadujemy się, że Rosjanie pilnują granic Armenii zarówno tej z Turcją jak i z Azerbejdżanem; że na Kaukazie może w każdej chwili dojść do wojny; że młodzi, wykształceni ludzie wyjeżdżają z kraju za chlebem. Że panuje bieda i nastrój beznadziei, ale czegóż innego można się spodziewać po ponad 70 latach komunizmu i kilkuletniej wojnie o Karabach?

Zwiedzanie zaczynamy od starożytnego Eczmiadzyn. Kościół jest przepiękny, choć dla nas jakoś dziwnie mały. Zwyczaje są również nieco odmienne. Od razu zauważamy, że pobożni Ormianie wychodzą z kościoła ... tyłem. Na wprost kościoła dostrzegamy siedzibę Katolikosa – zwierzchnika Kościoła Ormiańskiego. Mój zachwyt budzą krzyże nagrobne sprowadzone tu niemal z całej Armenii. Precyzyjnie wyrzeźbione w kamiennych płytach kojarzą się raczej ze światem Celtów niż pierwszych chrześcijan. Niestety cudowną atmosferę tego miejsca psują rusztowania, warczące ciężarówki i hałaśliwi robotnicy, którzy spiesznie przygotowują najważniejszy kościół w Armenii na wizytę Papieża. Wrześniowa wizyta ma być pierwszym, od 451 roku, przełomem w kontaktach z Kościołem Katolickim i wielką szansą dla Armenii, że świat zainteresuje się tym miejscem, i że popłynie rzeka mądrze zainwestowanych pieniędzy. Czy spełnią się te nadzieje? Z perspektywy dnia dzisiejszego wiemy już, że nie. W tym historycznym dla Armenii momencie dzienniki całego świata pełne są informacji o WTC. Siadamy zmęczeni w cieniu drzewa, szybko zjadamy zakupione w pobliskim kiosku czerstwe bułeczki i z ulgą jedziemy do znacznie spokojniejszych ruin w Zwartnoc. Tam za 500 dram (bez karty ISIC za 1000) możemy wyobrażać sobie jak piękna budowla stała tu przed trzęsieniem ziemi w 930 roku. Pozostała podłoga, kolumny i zarysy ścian, a ornamenty leżą poukładane obok na ziemi w porządku, o jakim architektowi nawet się nie śniło. Znowu klimat psują rusztowania, gdyż teren jest przygotowywany jako sceneria do mającej odbyć się tu premiery tragedii Donizettiego ,,Poliuto”. Później czytamy w gazecie ,,Respublika Armenia”, że z powodu silnego wiatru i deszczu, odegrano jedynie pierwszy akt. Cóż - starożytne ruiny upomniały się o swoją godność.
Na przystanek udajemy się z poruszoną wyobraźnią i w towarzystwie nowo poznanego Anglika. Turyści z Zachodu są tu rzadko spotykani, a ten na dodatek posługuje się biegle językiem rosyjskim, co tym bardziej budzi nasze zainteresowanie. Z satysfakcją, znaną jedynie rasowym włóczykijom, wymieniamy nasze doświadczenia i komentarze, i jedziemy dalej.
Miejskie i podmiejskie autobusy (od 50 do 200 dram), którymi się poruszamy, są w rozpaczliwym stanie, tak samo jak większość marszrutek, czyli prywatnych minibusów, które stanowią tu najpopularniejszy środek transportu. Sytuację komunikacyjną miasta poprawia nieco metro (bilet jednorazowy kosztuje 40 dram), posiadające jednakże tylko jedną linię (skąd my to znamy?). Można również spróbować, jeżeli ktoś gustuje, jazdy rozklekotanym tramwajem lub starym trolejbusem, ich wygląd zapowiada podróż pełną wrażeń. Niestety rozkłady jazdy nie są tutaj znane, tak samo oznakowanie przystanków, więc podróż po mieście bez pomocy tubylców jest znacznie utrudniona. A dla anglojęzycznego turysty – prawie niemożliwa.
W dusznym Erewaniu zwiedzamy jeszcze kilka muzeów, m.in. Muzeum Bliskiego Wschodu z fantastyczną kolekcją starych perskich ... kranów, niezwykle oryginalne Muzeum Parajanowa - reżysera ormiańskiego pochodzenia i przede wszystkim Matenadaran, czyli bibliotekę ze starymi manuskryptami z całego świata (również z Polski). Dopiero w bibliotece zdajemy sobie sprawę, że w czasach, kiedy nasi przodkowie skakali przez przysłowiowy ogień, Ormianie oficjalnie przyjęli chrześcijaństwo (początek IV wiek n.e.) i posiadali własne pismo (V wiek n.e. ). Na dodatek alfabet i zasady pisowni pozostały nie zmienione do dzisiejszego dnia. Z przewodnika dowiadujemy się, że ze wzgórza, na którym mieści się biblioteka doskonale widać Ararat. Długo błądzimy wzrokiem po zamglonym niebie zanim odnajdujemy znajomy zarys szczytu świętej góry. Nie mogliśmy go znaleźć, bo nie przypuszczaliśmy, że może być tak wielki. Teraz dopiero zaczynamy go dostrzegać również z innych miejsc w Erewaniu, jest zachwycający.
Zwiedzamy jeszcze Muzeum i Fortecę Erebuni, które oprócz palącego słońca (w Fortecy) i braku klimatyzacji (w muzeum) nie mają w zasadzie nic do zaoferowania. Za to przy drodze w kierunku Sewania odnajdujemy nowoczesny Aquapark, Ogród Botaniczny oraz Ogród Zoologiczny, gdzie, jako dodatkową atrakcję, obserwowaliśmy młodego niedźwiedzia na spacerze. Dzieciaki były zachwycone, miś również.
W międzyczasie dowiadujemy się o połączenia autobusowe. Okazuje się, że regularne linie nie jeżdżą do większości zabytkowych kościołów. Cóż, poruszanie się po tym kraju nie będzie zapewne łatwe, ale na pewno pełne przygód.

Garni, Gekhard

Wyruszamy do Garni i Gekhard. Część drogi pokonujemy podskakując na poszarpanych siedzeniach autobusu tak starego, że aż trudno uwierzyć, że jeszcze jeździ. Ostatnie 5 kilometrów mieliśmy zamiar pokonać piechotą, ale pewien przemiły Ormianin zawiózł nas za paczkę papierosów swoją ładą (tu jeżdżą w zasadzie tylko łady).
Cały kompleks Gekhard powstał w miejscu, z którego wypływa (podobno) lecznicza woda, co najdziwniejsze, źródło nie wyschło do dzisiaj i wywierzysko znajduje się w jednym z kościołów. Obmywam więc swoje oczy, mocno zmęczone szkłami kontaktowymi i suchym, gorącym powietrzem, i wyruszam na zwiedzanie. Kościoły w tym malowniczym miejscu są częściowo wykute (raczej ukryte) w miękkiej wulkanicznej skale. Widocznie tutejsi architekci chcieli uchronić ludzi i budowle przed niszczycielskimi tendencjami najeźdźców. Naprzeciwko straszą charakterystyczne tufowe grzybki, więc czuję się jak w tureckiej Kapadocji. Najstarsze inskrypcje pochodzą z 1160 roku, a zabudowania datuje się na XIII wiek. Jestem pod nieustającym wrażeniem wieku ormiańskich zabytków i serdeczności Ormian. Co chwilę ktoś zagaduje mnie po ormiańsku, potem przechodzimy na rosyjski lub angielski, opowiadamy sobie skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Turystów jest sporo, ale prawie wszyscy są Ormianami diaspory. Odwiedzają kraj swoich przodków, często jako pierwsi od wielu pokoleń. Zdumiewa mnie, że niezależnie od tego, gdzie żyją i jak im się powodzi, zachowują odrębność języka i religii. Gdyby nie ta narodowa konsekwencja, pewnie nikt by już nie słyszał o spadkobiercach starożytnego Urartu.
Wychodzimy za bramę świątyni. Na wysokości 3 metrów znajduje się półka skalna. Wypowiadamy życzenia i rzucamy kamyki. Jeżeli kamyk zostanie na półce - życzenie spełni się, jeżeli spadnie - można próbować dalej, aż do skutku. Zdumiewające, że ten zwyczaj z okresu megalitów, zachował się w tym historycznie chrześcijańskim kraju do dziś. Nasze życzenia spełniają się już po kilku rzutach, więc pełni dobrego nastroju udajemy się z nowymi przyjaciółmi do Garni. Tu, oprócz wiekowych kościołów, oglądamy resztki fortecy z III w. p.n.e. i niedbale odrestaurowaną rzymską świątynię z początku tysiąclecia. Nasze oddechy zapiera jednak dopiero widok rozpościerający się z brzegu kanionu.
Rozpoczynamy zwiedzanie prawdziwej prowincji.

Nad Jeziorem Sewan

Nad jezioro Sewan można dojechać autobusem z Erewania za 1000 dram. Jednak większość z nich kończy trasę przy monastyrze, więc żeby udać się w podróż dookoła jeziora, należy wysiąść na skrzyżowaniu za Gagarin lub przed Tzovagyugh i tam łapać marszrutkę lub autostop. Niestety nasilenie ruchu poza weekendem nie napawa optymizmem.
Sewan - jezioro jedwabnego szlaku - ujęło nas swym bajkowym kolorem. Znajdujemy nocleg na jednym z wielu pól kempingowych położonych wzdłuż wybrzeża. Pierwsze zetknięcie z armeńską prowincją jest przygnębiające: w pobliskim miasteczku Sewan notorycznie brakuje wody, elegancki hotel na wzgórzu zieje pustką, a stada owiec i kóz pasą się w parku miejskim. Poprawiamy sobie humor zwiedzając ufundowany w IX wieku monastyr Sewank położony na pobliskim półwyspie (który dawniej był wyspą). W to odległe od Erewania miejsce zsyłano niegdyś niesfornych i niewygodnych mnichów. Dzisiaj odległość nie stanowi problemu, a plaże podczas dni świątecznych zapełniają się rzeszą szczęśliwców, którym udało się wyrwać z dusznego i gorącego miasta nad chłodne jezioro. Mamy pecha: przez większość naszego kilkudniowego pobytu jest zimno i pada deszcz, cóż, jesteśmy w końcu nad jeziorem i w górach (1900 m. n. p. m.).
Następnego dnia czeka nas nie lada przygoda – podróż do oddalonych o 50 km monastyrów w Gosz i Haghartsin, tym ciekawsza, że do Gosz nie kursują autobusy, więc planujemy pokonać 10 kilometrową trasę od przystanku do monastyru piechotą (i z powrotem).
Dzień rozpoczynamy od godzinnego czekania na nie zapełnioną po brzegi marszrutkę jadącą w kierunku Dilidżan. W końcu litościwi pasażerowie ścieśniają się i jedziemy. Mamy podwójne szczęście: jedna ze współpasażerek jest mieszkanką wsi Gosz i po drodze spotykamy samochód jej „rebiaty z dierewni”. Za chwilę przesiadamy się do rozklekotanej łady, a nasi nowi znajomi wiozą nas prościutko pod nieduży acz urokliwy monastyr. W cenie biletu (1000 zwykły, 500 dram ulgowy) przemiła pani przewodnik o złotych zębach oprowadza nas po klasztorze, który wkrótce ma być odrestaurowany i reaktywowany. Monastyr został założony w XII wieku przez światłego zakonnika Mkhitara Gosza, który obawiając się sąsiedzkich najazdów, postanowił wprowadzić elementy dekoracyjne odpowiadające ich kulturom. Są więc perskie, żydowskie, arabskie, no i oczywiście ormiańskie. Jednak to nie dekoracje ocaliły zabudowania, lecz niezwykły zmysł budowniczych. Solidne kamienie w fundamentach ułożono ,,na zakładkę”, co częściowo uczyniło je odpornymi na trzęsienia ziemi. Kopuły dachów konstruowano z bloków kamiennych, dzięki temu kontynentalne upalne lato i mroźna zima nie niszczyły murów. Kościoły, pomieszczenie biblioteki i jadalnia są zadziwiająco dobrze zachowane mimo niszczycielskich najazdów Tatarów i kolejnych trzęsień ziemi.
„Rebiata z dierewni”, ku obustronnemu zadowoleniu, wiezie nas za 5000 dram najpierw do Haghartsin, a potem do Dilidżan. XIII–wieczny klasztor w Haghartsin nie robi już takiego wrażenia, zwłaszcza, że w jednym z kościółków odbywają się chrzciny z całym hałasem i pompą właściwym tej uroczystości. Wszyscy fotografują się pod starym orzechem i wypowiadają życzenie wieszając kawałek szmatki na gałęzi. Oparty o ścianę kościoła, obrośnięty żółtym i zielonym mchem, stoi kamień z płaskorzeźbą Matki Boskiej z Dzieciątkiem i dwójką świętych. Kult Maryjny? Wielka Bogini z Młodym Bogiem? Fotografuję kamień ze wszystkich stron. Jestem pod wrażeniem tej prymitywnej rzeźby, która ma więcej wyrazu niż niejedno wydumane dzieło sztuki.
W znudzonym życiem Dilidżan czekamy raptem parę minut na marszrutkę do Sewania, która wprawdzie psuje się kilka razy, ale w końcu dowozi nas szczęśliwie na miejsce.

Aragac 4090 m.n.p.m.

Czeka nas kolejne wyzwanie: do bazy pod wygasłym wulkanem Aragac nie kursują autobusy. Radzimy sobie w dość szczególny sposób: wykupujemy w biurze podróży pół jednodniowej wycieczki do Fortecy Amberd. Plan wycieczki obejmuje również krótki pobyt nad jeziorkiem położonym na wysokości 3200 m n.p.m. i to jest właśnie to, co nas interesuje.
Forteca i kościół w Amberd są pozostałością po znacznie większych zabudowaniach obronnych z VII wieku, zniszczonych ostatecznie przez Tatarów. Makietę oglądaliśmy w Muzeum Narodowym w Erewaniu, a teraz mamy okazję obejrzeć to, co pozostało. Całość zdawała się niemal nie do zdobycia, zwłaszcza, że ujęcia wody znajdują się (nadal) w obrębie fortyfikacji, a zbocza wzgórz są niemal pionowe.
Dojeżdżamy do naturalnego jeziorka położonego na wysokości 3200 m.n.p.m.
Za nocleg i wyżywienie w Instytucie Badań Promieni Kosmicznych płacimy po 20$ od osoby. Drogo, ale korzystanie z internetu i profesorskie towarzystwo do obiadu są wliczone w cenę. Rozmowy prowadzimy w żargonie rosyjsko-angielskim. Dowiadujemy się, że Instytut utrzymuje się głównie z grantów i turystów, bo regularne wypłaty, nawet w instytucjach naukowych, są w Armenii rzadkością.
Następnego dnia rano wyruszamy na szczyty, będące pozostałością po wygasłym stożku wulkanicznym. Dzień zaczął się chłodem i mgłą. Szlak nie został oznakowany, więc idąc ,,na oko” od razu zboczyliśmy z trasy, żeby zobaczyć co jest ,,za tamtą górką”. Widok był wart nadłożenia 4 godzin drogi, dzięki temu szliśmy granią, mając po jednej stronie zacienioną łagodną dolinę, a z drugiej słoneczne urwisko. Z czterech szczytów zdobyliśmy dwa: Południowy (3879) i Zachodni (4080), a ten drugi wśród deszczu i gradu. Dumni i zmęczeni stwierdziliśmy ze zdziwieniem, że przez cały dzień widzieliśmy w górach tylko trzy osoby: dwóch turystów wraz z przewodnikiem. Przy takim nasileniu ruchu turystycznego nic dziwnego, że tutejsze góry zachowały niemal nienaruszoną roślinność. Po drodze napotykamy całe polanki niezapominajek, dzwonków i rumianków, o których Alpy mogą już tylko pomarzyć.
W powrotną drogę do Erewania zabieramy się autostopem z wesołą wycieczką z fabryki koniaku. Dojeżdżamy do głównej drogi i z ulgą przesiadamy się na liniowy autobus, który może nie jest tak komfortowy, ale przynajmniej jest prowadzony przez trzeźwego kierowcę.

Nie zastanawiamy się długo; jeżeli w Armenii autobusy są rzadkością, to jak będzie w Karabachu? Mając mało czasu decydujemy się więc na wykupienie wycieczki w biurze podróży (200$ za osobę). Plan wycieczki obejmuje również zwiedzanie południowej części Armenii. Do położonego niemal na granicy tureckiej Khor Virap jedziemy już ze zorganizowana grupą. Od razu inaczej czujemy naszą wyprawę. Koniec z zawieraniem znajomości w autobusie, koniec z niepewnością czy dojedziemy, czy wrócimy przed zmrokiem, czy przyjdzie nam nocować pod niebem. Teraz czeka nas już tylko miękka pewność siedzeń firmowego mikrobusu.

Khor Virap

Z murów obserwujemy tureckiego rolnika i zachwycające szczyty Wielkiego i Małego Araratu. W jednym z kościołów znajdują się głęboko położone cele, w których onegdaj więziono pierwszych chrześcijan (podobno już w I w. n.e.). Jakaś nawiedzona staruszka modli się śpiewnie i tak głośno, że nie słyszymy słów przewodnika. Potem usiłuje częstować nas cukierkami, uciekamy przerażeni. Te XII – wieczne kościoły w zasadzie nie wyróżniają się niczym szczególnym ale trafiamy na uroczystość chrztu. Zadziwia mnie kolejne spostrzeżenie: w ormiańskiej tradycji zachował się zwyczaj ofiarowania zwierząt podczas wyjątkowych uroczystości. Obserwuję przestraszoną, uwiązaną na postronku owcę, która podąża za swoim właścicielem (również bardzo niespokojnym). Cała sytuacja szarpie moją wegeteriańską duszę i pryska mit o niezwykłej łagodności tego narodu.

Norawank

Ten ukryty w górach klasztor został ufundowany na początku XII wieku. Niestety doskonale wybrane miejsce nie uchroniło go przed zniszczeniami spowodowanymi trzęsieniami ziemi. Wielokrotnie przebudowywany i odbudowywany może dzisiaj poszczycić się niezliczoną liczbą, niespotykanych nigdzie indziej, grobowców książęcej rodziny. Możemy podziwiać płyty nagrobne znajdujące się w posadzkach. Najbardziej zadziwiające w całym kompleksie są dwa kościoły umieszczone jeden nad drugim. Do tego na pięterku trzeba się wdrapać po stromych i wąskich schodkach. Opłaca się dokonać tego czynu żeby zobaczyć niezwykle oryginalne sklepienie kopuły odrestaurowane według starych planów.
Całości jak zwykle dopełniają wszechobecne buldożery. Widać, po epoce komunistycznego zapomnienia, ktoś przypomniał sobie o zabytkowych kościołach.

Tatew

Do Monastyru Tatew naprawdę warto się wybrać, nawet za cenę nocowania pod gwiazdami. Kilka kilometrów przed miejscowością Goris, zbaczamy z głównego szlaku. Dalej jedziemy widokową górską drogą i na każdym zakręcie mamy ochotę się przeżegnać. Przed ostatnią górą, na której leży klasztor, zatrzymujemy się w miejscu, gdzie wypływa lecznicze źródełko. Pomiędzy wapiennymi ścianami wąwozu rwący potok wyrzeźbił naturalne baseniki, które aż zapraszają do kąpieli. Dookoła pełno zieleni, ale natura tak ukryła ten mały raj, że jadąc drogą można nie zauważyć tego miejsca. Po pokonaniu ostatniego odcinka drogi stajemy przed XII wiecznym klasztorem, który jest wyjątkowo duży i wysoki jak na ormiańskie zwyczaje. W czasach swojej świetności był najlepszym ośrodkiem naukowym w całym kraju. Coś uczonego pozostało jeszcze w atmosferze tego miejsca. Pomieszczenia dla mnichów i pielgrzymów mieściły się na dwóch piętrach, które musimy bardzo ostrożnie dzisiaj zwiedzać. Podłogi i sufity straszą dziurami, a wyglądając przez otwór okna możemy stwierdzić, że wisimy nad przepaścią, bo dolnego piętra już nie ma. To samo dotyczy spacerów po murach, które w istocie są górnym sklepieniem części na piętrze. Bujna trawa doskonale maskuje wszelkie ubytki i pewnie niejeden turysta skręcił tu kostkę. Zauważamy, że krajobrazu dopełniają znajome kształty dźwigów i ruszamy dalej. Powrotna droga, tym razem z górki, jest nie mniej pełna emocji.

Megality w Karahundż

Dojeżdżamy jak zwykle fatalną drogą. Wysiadamy wytrzęsieni z mikrobusu na kamienne szczere pole. Wiatr urywa głowy a słońce pali niemiłosiernie. Dopiero po kilku chwilach zdajemy sobie sprawę, że znajdujemy na jednej z ponad dwóch tysięcy kaukaskich budowli megalitycznych powstałych około 4000 lat temu. Punktem centralnym jest okrągła konstrukcja ułożona z mniejszych kamieni i nie ma wątpliwości, że stworzyła ją ludzka ręka. Wokół dostrzegamy kilka nieregularnych kamiennych kręgów. Większość kamieni posiada otwory lub wgłębienia. Podobno po przełożeniu przez otwór przedmioty nabierają magicznych mocy. Nasz przewodnik niewiele wie o tym miejscu, książki również się nie rozpisują, gdyż zostało odkryte raptem kilka lat temu.

Turystyka

Po drodze gaworzymy z naszym przewodnikiem (po angielsku) i z kierowcą (po rosyjsku). Dowiadujemy się, że firmy turystyczne są nastawione głównie na bogatych Ormian przyjeżdżających tu z całego świata. Porządnych acz skromnych hoteli klasy turystycznej w zasadzie nie ma. Są tylko za parę dolarów, brudne i w ogóle bez łazienek oraz (powiedzmy) eleganckie od 30$, z łazienkami w pokojach i ,,etażną” na każdym piętrze. Armenia nie jest popularnym miejscem na spędzenie urlopu. Turyści nie znający języka rosyjskiego w zasadzie nie mają szans nawet na samodzielne kupienie znaczka pocztowego. Nie spotykamy nigdzie charakterystycznych wycieczek japońskich, które, zdawałoby się, są wszędzie. Nasz przewodnik opowiada o pewnym Japończyku, który odwiedził ich firmę kilka miesięcy temu. Mieli z nim straszny problem, bo nikt nie rozumiał jego angielskiego. Nas zastanawia, jak w ogóle wpadł na pomysł przyjazdu do Armenii!

Żermuk

Miejscowość uzdrowiskowa. Próbujemy pysznej wody o tej samej nazwie, dobrej podobno na wątrobę, żołądek i dwunastnicę. Woda ma temperaturę 30OC, jest lekko słona i naturalnie gazowana. Wokół drepczące towarzystwo w podeszłym wieku popija małymi łyczkami uzdrawiający eliksir. Uciekamy od tej sennej atmosfery i jedziemy zobaczyć urokliwe wodospady znajdujące się poniżej miejscowości. Ormiańskie wody źródlane są podobno znane na całym świecie. Mnie bardziej smakuje woda o nazwie Bżni. Z przyjemnością kosztujemy również tutejsze wina, które smakiem nie ustępują najprzedniejszym winom francuskim. To samo dotyczy ormiańskiego koniaku. Zaopatrujemy się w 20 letni czterogwiazdkowy złoty płyn i naprawdę nie żałujemy. Warto dodać, że Armenia jest rajem dla smakoszy. Potrawy są raczej proste, lekkie i zawierają dużo warzyw, a ich smak jest niezapomniany. Zwłaszcza, gdy przyjdzie nam kosztować ich w gościnnym ormiańskim domostwie liczącym sobie kilka stuleci.

Górski Karabach; Stepanakert

Wjeżdżamy nocą przez korytarz w Laczin, we mgle gubimy drogę i krążymy jak mroczne widma. Nadspodziewanie dobry asfalt, jak informują napisy, został ufundowany przez ormiańską diasporę. W trzygwiazdkowym hotelu w Stepanakert oczywiście nie ma wody (tu podobno nigdy nie wiadomo kiedy będzie), a o jakości obsługi w ogóle szkoda wspominać. W mieście podobno nie ma restauracji, z wyjątkiem tych hotelowych, za to we wszelkie dobra można się zaopatrzyć na miejskim targowisku. Ciekawi wszystkiego rozglądamy się po mieście. Prowincjonalna senność miesza się z echami wojny. Po drogach, które jeszcze niedawno niszczyły czołgi, dziś jeżdżą wypełnione ludźmi marszrutki. Ruch jest całkiem spory, ale tylko na głównych szlakach. Chcąc zwiedzić monastyry położone w górach należy raczej wynająć samochód lub brać pod uwagę dłuższy spacer połączony z noclegiem u gościnnych górali. Poza tym samotni podróżnicy mogą niechcący wzbudzić zainteresowanie stacjonującego tu w dużych ilościach wojska. Regularne kontrole nie należą tu do rzadkości i trzeba liczyć się z dłuższymi postojami jadąc zarówno autobusem jak i wynajętym samochodem. Drogowskazy nie są zbyt popularne, dodatkowo nazwy miejscowości zostały zmienione, drogi przebudowane, więc samodzielne poruszanie się może być nie lada wyzwaniem. Oglądamy budynek Parlamentu (50 metrów dalej pasą się kozy i rośnie kukurydza), Dom Kultury (w dobrze nam znanym sowieckim stylu), dziurawe drogi, wypalone osiedla i zburzone domy. Inwestycje są widoczne, ale sporo jeszcze czasu upłynie zanim ten kraj wróci do normalnego życia. Wyraźna jest skłonność tutejszych władz do stawiania pomników. Stepanakert jest pełen, nawet całkiem urodziwych monumentów, poświęconych najróżniejszym osobom, których spamiętać nie sposób. Najbardziej malowniczo położona jest niewątpliwie rzeźba A. Baghdasaryana (jeszcze z ubiegłej epoki) znana powszechnie jako ,,Mamik and Babik”, symbolizująca odwieczny związek tutejszej ludności z górami. Najwyraźniej cieszy się również niezwykłą sympatią tutejszych, bo na monumencie leżały kwiaty, a za nim – morze potłuczonych butelek.

Szuszi

Odwiedzamy zniszczony meczet. Niegdyś zapewne piękny, cały w błękitnych mozaikach, dzisiaj straszy krzakami jeżyn i zabłąkaną krową. Wdrapuję się stromymi schodkami na jeden z minaretów i na górze zastaję resztki stojaka od karabinu maszynowego. Schodzę na dół pełna refleksji, którymi z nikim nie chciałabym się dzielić.
Następny punkt wycieczki, to nowoczesny, XIX – wieczny kościół z białego kamienia. Wyłania się z karabachskiej mgły niemal jak statek – widmo. W środku jest jasny i przestronny, ormiańskim zwyczajem bez ławek i zbędnych dekoracji. W sąsiadującym z kościołem kiosku zaopatrujemy się w kolekcję przedwojennych fotografii uzdrowiskowej miejscowości Suszi. Widać wyraźną różnicę. Niestety na niekorzyść.

Strefa buforowa. Agdam

Cały następny dzień poświęcamy na oglądanie zniszczeń po stronie azerskiej i okazuje się, że Ormianie kontrolują znacznie większy obszar niż przedstawia się na mapach. Powód jest prosty: z aktualnie zajętych terenów Azerowie ostrzeliwali Karabach rakietami średniego zasięgu. Zwiedzamy więc zrujnowany doszczętnie i wyludniony, niegdyś zapewne gwarny, Agdam oraz sąsiednie miejscowości. Wszędzie, nie tylko po azerskiej stronie, widać ślady wojny, napotykamy na wypalone czołgi, działka przeciwpancerne, mnóstwo złomu, gruzu. Usiłujemy porównywać naszą trasę z mapą, ale rzadko która miejscowość zachowała swoją nazwę. Tamtych miejsc już po prostu nie ma; są inne, inaczej nazwane, mieszkają w nich inni ludzie i mają innych bogów. Zwiedzamy zrekonstruowane po wojnie górskie monastyry, których obecność świadczy o historycznej przynależności tego regionu do kultury ormiańskiej.

Gandzasar

Jedziemy trasą nad sztucznym jeziorem, widoki przepiękne ale drogi dziurawe. W klasztorze spotykamy parę inwalidów wojennych, którzy przyjechali żeby podziękować za ocalenie życia i pomodlić się o powrót do zdrowia. W XIII- wiecznym kościele znajdujemy gwiazdę Dawida zdobiącą podłogę, co dobitnie świadczy o korzeniach naszej religii. Kościoły są zaskakująco, jak na kulturę ormiańską, pełne ozdób. Wejścia do jednego z nich strzegą dwa lwy. Na kopule znajdujemy cztery postacie: dwaj mężczyźni trzymają na głowach kościoły, dwie kobiety – dzieci. Pojawiają się również gołębie, jako biblijne ptaki, które powróciły z dobrą nowiną. Okazuje się, że za ten przesyt symboli odpowiedzialni są fundatorzy klasztoru, którzy koniecznie chcieli zaakcentować swoje szerokie horyzonty.

Nawet mikołajek polny jest w Karabachu oryginalny: ma intensywnie niebieską barwę. Zbieram kilka kolczastych gałązek na pamiątkę. Podobno kierowcy wybierający się w podróż zawsze zabierają ze sobą tę roślinę, bo przynosi szczęście i strzeże od złego.

Jedynym państwem, które oficjalnie uznało istnienie tego kraju, jest Armenia. Tylko w Armenii można otrzymać wizę (za 25$). Jednak wklejając ją do paszportu zamykamy sobie drogę do Azerbejdżanu, a i na granicy tureckiej możemy mieć problemy.

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Przewodnik Lonely Planet nie przydał się w zasadzie do niczego. Uratowała nas wydrukowana z internetu książka „Rediscovering Armenia”, zakupiony na miejscu niemieckojęzyczny przewodnik ,,Armenien. Land und Leute”, ale przede wszystkim znajomość rosyjskiego.

Dojazd: najprościej samolotem z Warszawy (cena ok. 2000 PLN), można również autobusem z Istambułu (do czasu otwarcia granicy z Turcją niestety przez Gruzję).

Granice: z Gruzją, z Iranem, z Turcją (zamknięta, planowane otwarcie), z Azerbejdżanem (zdecydowanie zamknięta).

Kurs z sierpnia 2001: 1$=550dram

Pierwszy nocleg: rezerwacja hotelu przez internet.

Podróżowanie: dla ciekawych świata transport lokalny łączony z autostopem; dla bogatych lub leniwych wycieczki z biurem podróży.

Internet: Erewań jest pełen kawiarenek internetowych ale poza stolicą i ośrodkami naukowymi raczej trudno znaleźć takie miejsca.

Wizy: na 21 dni za 40$, tydzień oczekiwania.

Ambasada Polski w Erewaniu: Hanrapetutyan 44a, tel. 54 24 93
Ambasada Armenii w Warszawie: ul. Woziwody 15, tel. 642 06 43

Strony internetowe: www.cilicia.com

Pisownia nazw geograficznych według Encyklopedii PWN