ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Pik Lenina, Pamir, 1999

Autor: Darek Gruszka
Data dodania do serwisu: 2003-10-15
Relacja obejmuje następujące kraje: Kirgistan, Turkmenistan, Uzbekistan
Średnia ocena: 6.22
Ilość ocen: 456

Oceń relację

Pamir - egzotyczne i dzikie góry oraz region, w którym są położone, Azja Środkowa, od dawna nie dawały mi spokoju. Na szczęście w życiu jest tak, że marzenia się spełniają, trzeba im tylko trochę pomóc. My pomagaliśmy im prawie rok: miesiące wyrzeczeń związanych z ciułaniem pieniędzy, zbieranie informacji, chwile zwątpień i kryzysów...

W końcu udało się! 12 lipca wsiedliśmy do pociągu jadącego na wschód. Nasz cel - Kirgistan, a dokładniej góra o wdzięcznej nazwie Pik Lenina (7134 m n.p.m.), był oddalony o 5,5 tys. kilometrów. Mieliśmy przejechać przez Białoruś, Rosję, Kazachstan, Uzbekistan i Turkmenistan. Ostatni z wymienionych krajów "odwiedziliśmy" raczej bez naszej woli, a nawet przy kategorycznym sprzeciwie. Nie został on jednak uwzględniony.

Obładowani jak juczne woły (po 2 plecaki na osobę) przekroczyliśmy granicę w Terespolu i w Brześciu wsiedliśmy w pociąg do Moskwy. Kilka godzin przerwy w podróży wykorzystaliśmy na obejrzenie Placu Czerwonego.
Po południu rozpoczęła się nasza prawdziwa przygoda: 72-godzinna podróż pociągiem relacji Moskwa-Taszkient. Dla wielu mógł to być wstrząs kulturowy. Jechaliśmy czymś w rodzaju kurnika, w tzw. "plackarcie", czyli w wagonie z miejscami do leżenia pozbawionym przedziałów. Z chwilą wejścia do wagonu, choć byliśmy jeszcze w Moskwie, znaleźliśmy się nagle w środku Azji. Kolorowe, kwieciste stroje kobiet, olbrzymie toboły, mongoidalne rysy twarzy... i my, jak z Księżyca. Czasami czuliśmy się, jak małpy w zoo. Ludzie przychodzili nas oglądać nawet z sąsiednich wagonów. Wszystko, co mieliśmy wzbudzało ich ciekawość, a pytania typu "Kak w Polszu?" nie miały końca. Im bardziej na wschód, tym ciekawiej i... ciaśniej. Prowadnik wagonu kręcił niezły biznes biorąc "na lewo" coraz to większą liczbę pasażerów, a co gorsza ich olbrzymich bagaży. Wkrótce ci z nas, którzy na swoje nieszczęście wybrali dolne łóżka, musieli dzielić je z dwoma, czasami trzema Azjatami (na szczęście tylko w dzień), a między ich nogami znajdywały się dobra wszelakiego rodzaju: telewizory, opony, worki cukru. Co kilka godzin dochodziły do nas słowa czytanego Koranu, za oknem pojawiały się wielbłądy, pasące się tak jak u nas krowy. Byliśmy naprawdę w Azji. W wagonie rozprzestrzeniał się bukiet zapachowy trudny do opisania. Główna jego nuta związana była z kilkudziesięcioma niemytymi ciałami (my staraliśmy się myć, lecz wkrótce okazało się, że spowodowaliśmy zbyt szybki ubytek wody).
Nawet nie wyglądając za okno można było się orientować, co jest głównym bogactwem rejonu, przez który przejeżdżał pociąg. Gdy jechaliśmy wzdłuż jakieś rzeki, przez wagon przetaczały się tabuny kobiet sprzedających suszone ryby, gdy za oknem było wyjątkowo dużo wielbłądów, było wiadomo, że za chwilę będą "szły" skarpety z wielbłądziej wełny. Oprócz tych "regionalizmów" zaopatrywały podróżnych "sklepy" spożywcze, monopolowe, a nawet zabawkowe i obuwnicze. Już w czasie podróży nasze dziewczyny miały propozycje zostania szczęśliwymi żonami świeżo poznanych Kazachów, a my dzięki temu mogliśmy zwiększyć nasze zasoby finansowe. Oferowano za nie od 70 do 100 $ .Transakcja nie doszła do skutku.

"Alpinisty z Polszy", czyli my, stanowili dla pasażerów pociągu nie lada zagadkę, a w dodatku coś kręcącą... Nikt nie chciał nam uwierzyć, że jedziemy w góry z własnej, nie przymuszonej woli i nikt nam za to nie płaci. Fakt, że ktoś jedzie tak daleko, żeby wejść na jakąś górę nie mieściło się w ich pojmowaniu zdrowego rozsądku. Wkrótce jednak znaleźli dla nas wytłumaczenie: "W Pamirze jest mnóstwo złota, wy na pewno jedziecie po złoto".

Za oknem od dawna nic się nie zmieniało, jedynym "urozmaiceniem" było to, że step zmienił się w półpustynię, a potem w pustynię. Jako ciekawostkę odebraliśmy również fakt, że pociąg nie wjeżdża bezpośrednio z terytorium Kazachstanu do Uzbekistanu, lecz jedzie tranzytowo przez Turkmenistan. Nie przypuszczaliśmy, czym to pachnie.
Turkmeńscy celnicy oświadczyli nam, że na wjazd do ich kraju potrzebujemy wizy. Dyskutowaliśmy na ten temat długo. Nie pomagały argumenty, że Polska i Turkmenistan mają podpisaną umowę o ruchu bezwizowym, a my posiadamy pieczątki AB świadczące o służbowym charakterze wyjazdu (to była prawda), nie pomogły również argumenty, że chroni nas Ministerstwo Sportu (oczywiście, że takie nie istnieje, ale to nie ma znaczenia, bo to było kłamstwo). Mieliśmy jeszcze w zanadrzu kilka: że skontaktujemy się z polską ambasadą, że jesteśmy w NATO, że jak chcą wojny z Polską, to będą ją mieli... Niestety, nie zdążyliśmy ich użyć, bo właśnie turkmeńscy żołnierze zaczęli nas szarpać i wynosić nasz dobytek z pociągu. Nie pozostało nam nic innego, jak rzeczywiście zacząć się zbierać. Żegnani przez współpasażerów (nie byliśmy pewni, czy faktycznie nas polubili, czy cieszą się, że zwolniliśmy kilka metrów kwadratowych przestrzeni) znaleźliśmy się w turkmeńskiej niewoli. Najtrafniej sytuację tę skomentował Paweł: "Kur..., a ja jeszcze wczoraj nie wiedziałem, że taki Turkmenistan istnieje".
Mieliśmy zostać do wyjaśnienia. Odbiegaliśmy chyba jednak od standardowego zachowania, do jakiego przyzwyczaiła się turkmeńska służba graniczna. Ich posterunek zamienił się w nasz piknik. Zrzutka po dolarze i wkrótce znalazło się kilkanaście puszek piwa, cola, ciastka, chłopcy dokańczali brydża. O fakcie, że jesteśmy w niewoli przypominało nam to, że nie mogliśmy opuszczać posterunku, a z WC znajdującego się na zewnątrz korzystaliśmy za uprzednią zgodą i pod eskortą turkmeńskiego żołnierza. Trzeba przyznać, że odnoszono się do nas przyjaźnie, jeden z celników zdradził nam nawet kulisy naszej sprawy:
- Wiecie, tu jest jeden z głównych szlaków przemytu afgańskich narkotyków, zawsze zatrzymujemy jakiś Afgańców. No, ale akurat w tym pociągu żadnego nie było, a przecież musieliśmy kogoś zatrzymać.

Na drugi dzień zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Zaczęto patrzeć na nas z coraz większym niepokojem, pozwolono nam pójść na bazar, winą za zaistniałą sytuację obarczano poprzednią zmianę. Co się okazało? Oczywiście zaistniała pomyłka - obywatele polscy nie potrzebują wiz do Turkmenistanu. Najbardziej irytujące było to, że w pokoju dowódcy posterunku wisiał regulamin, którego paragraf 7 mówił, że obywatele RP wjeżdżają do Turkmenistanu tylko za okazaniem paszportu. Bez odrobiny przesady można powiedzieć, że celnicy zaczęli korzyć się przed nami. Widocznie faktycznie zaczęli obawiać się naszych "wysoko postawionych protektorów". Sami utargowali nam w miarę tanią łapówkę na 1000 kilometrowy przejazd pociągiem do Taszkientu. Żegnali się z nami, jak z najbliższymi przyjaciółmi, zapewniając, że teraz już nie będziemy mieli w ich kraju żadnych kłopotów. Oczywiście je mieliśmy. Tym razem przy wyjeździe. Również próbowano nas zatrzymać pod tym samym zarzutem, jednak byliśmy bardziej doświadczeni:
- Znasz paragraf 7?
- Nie.
- No to idź sprawdzić.

Wprawiony w konsternację celnik nie pojawił się więcej. Gdy będziecie w Turkmenistanie zapamiętajcie słowo-klucz na przejazd przez ten dziwny kraj: PARAGRAF 7.

W ten sposób znaleźliśmy się w Taszkiencie, stolicy Uzbekistanu i byliśmy tam nielegalnie. Jest to jedyny kraj Azji Środkowej, do którego Polacy potrzebują wizy [w tamtym czasie - przyp. red.]. My jej nie załatwiliśmy, gdyż uzbeckiej ambasady nie ma w Polsce, a najbliższa znajduje się w Moskwie. A że Azja Środkowa to miejsce pełne niespodzianek, był to jedyny kraj, do którego wjechaliśmy bez żadnych formalnych problemów. Szybkie zakupy na bazarze, wynajęcie dwóch busów i kontynuowaliśmy naszą podróż. Do granicy Kirgistanu mieliśmy jeszcze jakieś 10 godzin jazdy przepełnionej kolejnymi atrakcjami. Związane one były z tym, że nasi kierowcy byli wyjątkowo krewcy, a przepisy ruchu drogowego w Uzbekistanie chyba nie są jasno ustalone. Na domiar złego natura obdarzyła ich wyjątkową fantazją i np. przy prędkości 100 km/h potrafili przekazywać sobie papierosy z samochodu do samochodu. Porachunki z innymi kierowcami załatwia się, jak na gangsterskich filmach: goni się ich, obija się ich samochód i gdy się zatrzyma, ujawnia się głośno swoje pretensje.
Na granicy kirgiskiej nie obeszło się bez kłopotów. Na prowizorycznie skleconym posterunku granicznym stał bardziej bandyta niż urzędnik państwowy w naszym słowa rozumieniu. Próbując wyłudzić łapówkę zarzucał nam następujące przestępstwa:

1. Brak wizy do Kirgistanu (gdy tłumaczyliśmy, że Polska i Kirgistan mają podpisaną umowę o ruchu bezwizowym, zażądał kopii tego dokumentu).
2. Przemyt narkotyków.
3. Przemyt broni.
4. Choroby zakaźne (zażądał zaświadczeń lekarskich, że jesteśmy zdrowi).

Gdy już fantazja przestała podsuwać mu nowe pomysły stwierdził, że zatrzyma nas za "utrudnianie", cokolwiek by to miało znaczyć. Sytuacja była napięta tym bardziej, że trzech chłopaków zatruło się czymś paskudnie i naprawdę nie wyglądali najlepiej. Naszą wizą wjazdową do Kirgistanu stała się sztanga papierosów. Mieliśmy ich 18 sztuk na tego typu "okazje".

Znaleźliśmy się w Kirgistanie, a dokładniej w Osz. W mieście tym musieliśmy zdobyć zezwolenie na wjazd do strefy przygranicznej, zezwolenie na atakowanie Piku Lenina oraz transport w góry. Uwierzcie, Azja Środkowa nie jest miejscem, gdzie coś można łatwo załatwić. Ogólna zasada brzmi: im więcej posmarujesz, tym szybciej załatwisz. Gdybyśmy nie zaaplikowali odpowiedniej kwoty, czekalibyśmy na papiery 10 dni, a tak dokumenty były gotowe jeszcze tego samego popołudnia. Już nic nie było w stanie zatrzymać nas, by końcu znaleźć się u podnóża góry, która od tak dawna śniła mi się po nocach. Po 12 godzinach jazdy po kirgiskich bezdrożach i stepach pojazdem, który swe dobre dni przeżywał jakieś 30 lat temu, dotarliśmy na Polanę Ługową - bazę pod Pikiem Lenina. Po 11 dniach od wyjazdu z Polski byliśmy u celu.

"Lenin" to potężna góra. Nikt z nas nigdy nie był na wysokości 7 tys. metrów, dlatego zdecydowaliśmy się na tzw. oblężniczą technikę, czyli zakładanie kolejnych obozów, wnoszenie tam ekwipunku i schodzenie na dół na regenerację sił. W pierwsze dni na Polanie cierpiałem straszne. Budziłem się z wielkim bólem głowy, a głównym punktem dnia była walka z biegunką. Były to "standardowe" objawy braku aklimatyzacji. Na szczęście po 3 dniach wszystko minęło i byłem gotowy do wyjścia w górę.

Niestety, pogoda nie była optymistyczna i tak było praktycznie do końca naszego pobytu w Pamirze. Po 6 godzinach wędrówki przez lodowiec dotarliśmy do obozu I (4400m n.p.m) i na kamienistej morenie bocznej rozbiliśmy namioty. Byliśmy wykończeni. Tu pierwszy raz zobaczyłem wierzchołek "Lenina". Potężna, ośnieżona ściana robiła przytłaczające wrażenie. Wtedy też, jak nigdy wcześniej, zapragnąłem znaleźć się na szczycie Piku.
Po dwóch dniach pobytu w I obozie, zdecydowaliśmy się na założenie kolejnego na wysokości 5300 m n.p.m. Wniesienie 25-kilogramowego plecaka na taką wysokość każdemu z nas dało nieźle w kość. Organizm silnie odczuwał zmniejszoną ilość tlenu w powietrzu, odpoczynki trzeba było robić co kilkanaście kroków. Największe niebezpieczeństwo stanowiły jednak ciągle zmieniające się szczeliny. O mało co nie "zaliczyłbym" jednej. Szykowałem się do skoku przez szczelinę starając podejść możliwie jak najbliżej jej krawędzi. Niestety, okazało się, że stoję na czapie śnieżnej, która przysypała kilkunastometrową lodową przepaść. W tym momencie zapadłem się po pas. Wiedziałem, że moje nogi "dyndają" nad kilkunastometrową dziurą i nie było mi z tego powodu fajnie. Uratowało mnie to, że mój plecak zaklinował się. Niestety ciężar tegoż plecaka uniemożliwiał mi swobodne wydostanie się z pułapki. Próbowałem wołać Marcina, niestety, był za daleko i zanim by dotarł do mnie, ja mogłem leżeć już na dnie szczeliny. Musiałem liczyć tylko na siebie. Najostrożniej w świecie odpiąłem pas biodrowy plecaka, a następnie centymetr po centymetrze wyślizgiwałem się z zaspy. Udało się, jednak musiałem wziąć kilka głębszych oddechów i poczekać, aż serce przestanie walić, jak opętane.

Przebywanie w II obozie nie było łatwe. Brak tlenu wysysał z nas energię, a trzeba było ciągle topić śnieg, by mieć wodę na herbatę i posiłki. W nocy prawie nie spaliśmy, odczuwaliśmy straszne, wysuszające usta pragnienie. Paweł cierpiał chyba najbardziej. W środku nocy, przy trzaskającym mrozie, zdecydował się na wyjście z ciepłego śpiworka i przez godzinę topił śnieg. Starczyło dla każdego zaledwie po kilka łyków. Drugi dzień przywitał nas całkowitym załamaniem pogody, widoczność ograniczona była praktycznie do zera. Dla mnie jedynym optymistycznym faktem było to, że nie czułem bólu głowy. Dwa dni spędzone w ciasnych namiotach bez jakiegokolwiek ruchu (no może oprócz załatwiania potrzeb fizjologicznych, jednak niezbyt daleko od namiotu, by się nie zgubić lub nie wpaść do szczeliny) wykończyły nas psychicznie i fizycznie. Musieliśmy zejść do bazy na odpoczynek. Tam regenerowaliśmy nasze siły zajadając się lepioszkami, pijąc kefir i mleko dostarczane przez małych Kirgizów z pobliskiej jurty pasterskiej. Po trzech dniach byłem gotów do ponownego wyjścia w góry, tym razem z zamiarem założenia obozu III i wejścia na szczyt.

Do "jedynki" dotarliśmy w zawiei gradowo-śnieżnej i chyba to w dużej mierze zaważyło na tym, że trzech chłopaków zrezygnowało z dalszej wspinaczki. Do wejścia na szczyt zostały tylko dwie osoby - Kamila i ja. Drugiego dnia osiągnęliśmy obóz II i wszystko wskazywało na to, że szczęście zaczyna się do nas uśmiechać. Nadeszła poprawa pogody. Następnego dnia w palącym słonecznym żarze dotarliśmy do wys. 5900 i w tym miejscu ustawiliśmy nasz namiot tuż obok namiotu Turków. Już teraz zaczynała się wysokość, na której nigdy w życiu nie byliśmy.
To był najdziwniejszy wieczór, jaki spędziłem w górach. Z sąsiedniego namiotu wydobywał się złożony z trzech męskich głosów śpiew będący mieszanką wycia psa do księżyca i okrzyków bojowych typu "ałła-ałła". Co jakiś czas słyszeliśmy słowa zachęty:
- Hey, sing your Polish national songs!

Nie znaliśmy żadnych "national songów". Znaliśmy za to szanty. I tak, w potężnych górach, na wysokości 5900, obok "wyjców", po chwili rozbrzmiewały pieśni typu "Żegluj, żeglarzu" i "Morze nasze morze". Następnego dnia mieliśmy założony obóz III (6100 m n.p.m.). Czuliśmy się doskonale i wszystko wskazywało na to, że dobra pogoda jeszcze się utrzyma. Pobudka o 4 rano, na dworze jakieś -20 stopni, czyste, gwiaździste niebo - byliśmy pełni optymizmu. Krok po kroku, w huraganowym wietrze zdobywaliśmy wysokość. Każdy metr kosztował więcej wysiłku niż 200-metrowy sprint w normalnych warunkach.
Niestety, góra nie była dla nas łaskawa. Około godziny 12 w przeciągu kilku minut przyszło załamanie pogody. Byłem wtedy na wys. 6800, do szczytu brakowało mi jakieś 2,5 godziny. Znam reakcje mojego organizmu, wiedziałem, że będę schodził półprzytomny ze zmęczenia, co w tych warunkach pogodowych mogło mnie zbyt wiele kosztować. Zdecydowałem się schodzić.

Nie udało się nam zdobyć Piku Lenina, można pocieszać się tym, że mieliśmy najgorszą pogodę od kilkunastu lat. Kiepskie pocieszenie. Lepszym jest myśl, że w przyszłym roku rozbiję swój namiot na Polanie Ługowej i spróbuję jeszcze raz.

Darek Gruszka
dg@marabut.pl
www.namioty.pl