ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Najświeższe wiadomości z Maroka

Autor: Mateusz Grzesiak
Data dodania do serwisu: 2003-04-06
Relacja obejmuje następujące kraje: Maroko
Średnia ocena: 5.83
Ilość ocen: 298

Oceń relację

Mateusz Grzesiak
mateuszg@yahoo.com

Impresje z pobytu w Maroku zasyłane na bieżąco.

U muezina


aaaaaaaa
szahahahalalahaha aaaaaa, allllllaaaahhhhhhaaaaaaaa,
szahallaaaahahahahahaalalahhaa,alllahaaaa,
szahahahalalahaha aaaaaa, allllllaaaahhhhhhaaaaaaaa,
szahallaaaahahahahahaalalahhaa,alllahaaaa tak nagle ni
stad ni zowąd, o 5 rano, a o 5 rano ciemno na tyle
było, że wzięty z zaskoczenia, ze snu wyjęty, siłą z
fantazji wywleczony nie do końca wiedziałem
jak, prawda, interpretować zaszłe okoliczności - pierwsza
myśl, ani chybi mogła być trafna, oto dorwali kota i drą
z nim koty ,tzn. z niego rwą skórę i dlatego takie
donośne -przypomnieć sobie pozwolę -szahahahalalahaha
aaaaaa, allllllaaaahhhhhhaaaaaaaa,
szahallaaaahahahahahaalalahhaa,alllahaaaa...zaraz
jednak konsternacja, niezdrowy rozsądek się odzywa, że
tu się kotów nie drze, bo się ich nie je, nie Chiny w
końcu. Druga już bliższa prawdy, słoń napalony
przyszedł pod hotel i rozdziewicza małego
osła, ooo, osły są, cała masa, ale ze słoniem
krucho....Wreszcie mam...muezzin!!!! muezzin, dziad
brodaty wzywa na modlitwę o 5 rano wiernych, ooo
niewierni, nie uciekniecie przed donośnym głosem
muezzina, który wykorzystując zdobycze techniki w
postaci głośników kilkuset basowych kakofonią brodatą
budzi biednych turystów, którzy przez następne pół
godziny odnaleźć się nie mogą, rodzinie muezzina
krzywdę robią, rodzicom oczy oddłubują i uszka
przypalają, wujkowi paznokcie od obcęgów poszły, ciotka
wyje jakoś niezrozumiale, może dlatego, że jej tępym
kozikiem odkrajmy język, eeeech.... no i po co tyle
nerwów? A zaśpiewałby, okrutnik, parę godzin
później, ciotkę bym oszczędził, eeej..
No nic. Jeszcze tak 5 razy ,bo muezzin nie zna litości (a
już Kazik wie dla kogo najlepiej). Nie ma litości dla
Marokańców.
W skrócie telegraficznym, ziuuuuuum z Kolonii do
Madrytu, szybka kawka na Paseo del prado, nocny
autobusik do Algeciras, rano na promik, w promiku do I
klasy na leżankę ze skórki skajowej, chrrrr,chrrrr, pan
kelner włos z brylantyną, koszulka prasowka od żelazka,
dwa uśmiechy tylko, nie wiem nawet kiedy
przeszło, przepłynęło właściwie, siup na brzeg po
pieczątkach paru i już Afryka dzika, czarna...pełna
niebezpieczeństw i zasadzek... czyhających pułapek...
niepewnych szlaków... niecywilizowanych
plemion buszmenskich... no sam nie wiem... w stresie
jadłem pierwsze kebaby, piłem marokańską whisky, czyli
herbatę z miętą, jej, dziko było... potem już tangier i
pierwsze spotkania z tubylcami, nie okrzesanymi
sprzedawcami najokrutniejszych pierdoł na świecie typu
ogniowa przepychaczka ze skóry wielbłąda,
świecznik z koźlego kopyta i będących święcie
przekonanymi, że to są właśnie towary ,których
najbardziej mi potrzeba, bez których o jakimkolwiek
podróżowaniu nie może być mowy. Słyszy więc pan jeden z
drugim, dziękuję, postoje, naprawdę nie trzeba, uśmiecha
się, wyjmuje fujarkę z piszczeli owcy berbera i uparcie
przekonuje, że właśnie bez tego nie da się
funkcjonować, a do tego jaka okazja, akurat obniży mi
cenę potężnie… czuję się zaszczycony i właśnie dlatego
się przenoszę gdzie indziej, o dziwo pan za mną, za nami
idzie, pół miasta z kamasza się przeszło, a pan dalej,
niestrudzony ni fizycznie ni moralnie, jeszcze pod
autobusem wyjmie z rękawa kobrę prawdziwą, na flecie
firli firli i kobra już makarenę odstawia, choć
momentami nawet wpada w fokstrota lub przypomina
szprota.
Potem wchodzimy w bramę sklepioną lukiem sprzed
wieków, najpierw jest bardzo prosto, bo jest jedna
droga, ooo, rozgałęzienie, to może w prawo, siup
wiec, jeszcze dwa razy w lewo, eeeee, prosto czy minąć
by lewym sierpowym do prawego rozwidlenia, gdzie
skręcając w lewo dojdziemy do prawej odnogi lewego
skrzyżowania, acha, wszystko więc jasne jest, jestem w
Medinie!!!! Rynki z tradycją setek, tysiąca
lat, labiryntowe przejścia pozamykanymi
klaustrofobicznie korytarzami, tyle że z różnymi
towarami... tu facet kurom zawiązał nóżki, nie bardzo
kumają gdzie są, zestresowane grzędzą i łebkami wielce
pustymi na lewo i prawo zerkają zastanawiając się
chyba, kto z której zrobi najpierwej rosołek
naturalek. Tam pan rozłożył mięsko, mięsko jak wiadomo
piechotą nie chodzi, no, może czasem, u pana tego
wyraźnie chyba, bo masa gruba much tłustych z jednej
krowiej nogi startuje, mija połacie kremowej
słoniny, przelatuje przez wydrenowane oko owcy i kozie
flaczki siwo-szare i uuuuuuuuuuuu, wypuścić
koła, wieża, wieża, over over, lądujemy na śliskiej
powierzchni koziego mózgu over wieża, przystępuje do
składania robaków....Tymczasem naprzeciwko facet
smaży racki, racki ziemniaczane robi, zapach sąsiada nie
motywuje mnie jednak, by się rozkoszować i szaleć w tym
oceanie smaków… Są jakby części labiryntu, które
sterują rożnymi usługami, jeśli kilka stoisk ciągnie
się ruchliwe mięsko, to dalej słodyczy moc kusi
wyglądem i ilością kolorów, bo są migdały zatopione w
karmelu brązowym, grubaśna bryła nerkowca
brazylijskiego obtoczona galaretką czerwoną, prażone
orzechy laskowe aż wyskakują z rondelka, a dzieciaki na
bosaka ganiające łapią jeden za drugim i potem już ich
szukać tam gdzie pieprz rośnie. Iiiihaaaaa
iiiiiihaaaaaa ihhhaaaaa doniośle, ahla hehle bahla
krzyczy operator osła, prowadząc go krętą uliczką,
objuczonego worami z juty z masą czegokolwiek
zmierzającą gdziekolwiek. Osioł zestresowany, że
kozikiem dostaje przez grzbiecik, przewraca lampioniki
jednemu straganiarzowi, drugiemu gniecie
długopisy, trzeciemu bosą stopkę, powodując
niekoniecznie niemy okrzyk jednozębnego Ahmeda i
równie szczęśliwą reakcję wąsatego Hasana, który
sandałem starożytnym załadował właśnie w oślą kupę, co
ni stąd ni zowąd się przed nim pojawiła. Ciuszki
podrabiane najnowszych marek, trendy są i na topie, za
pół ceny zachodniej lecz z krótszą
rękojmią, niestety. Są specjalistyczne sklepy z
narodowym strojem, tzw. grzybem-halunem, czyli
długaśnym płaszczem mnisim druidów, długi do stopek, z
kapturem grzybowym na głowie, twarz ukryta z wąsem
obowiązek...
eeeech...głodny się robię...kuchnia
marokańska, mmmmm ,mówiłem już chyba kiedyś, że dla
samego napychania brzucha mógłbym podróżować… póki co
dobrze, naprawdę dobrze być znów w trasie.

Hammam


A więc wchodzę,
to znaczy wychodzę, a wychodzę z siebie, uciekam gdzie
pieprz rośnie, ale to marna ucieczka, bo i tak pieprz
rośnie wszędzie, do tego zawsze pojawiają się
wątpliwości, czy czarny, zielony, żółty, ziołowy - zostaję
więc. Sapie. Issam po plerach mnie drapie
drapką-rekawicą. Brudny byłem. Nie, nie, oczywiście że
się myłem. Ale nie dogłębnie. W hammamie można
dogłębnie, bardzo nawet dogłębnie, bo nie dość, że
śliskie mydło najpierw z łap wypada, schylić się
trzeba, zaraz się znajdzie ktoś, kto pomoże,
eech... Hammam to łaźnia taka myjowa bez
pryszniców, posadzka kafelkowa kusi niejednym
muchomorkiem, grzybkiem. Ścianki tak samo, kilka metrów
w górę aż pod lukowe sklepienie, figlarne okienko i
tak zamknięte, wpuszcza snopy światełka marne. Trzy
pokoje są, dwa przejściowe i ten na końcu jest
początkowym - wchodzę ja, wchodzi Issam, 5 okrutnych
wiader wody pod wrzątek podchodzących stoi obok, przez
parę ledwo widać innych. Issam rzuca matę
siodełkową, skok w bok robię na nią prosto, bo inaczej
zmierzę się z hindusami łażącymi po gorących węglach,
aaauć, na paluszkach patrzę, obserwuję, wnioski ciągnę,
za język, hammam się patrzy na mnie, bo jestem jedynym
obcokrajowcem i słabo znam procedurę wyciskania z
siebie szóstych potów i szorowania poślada. Issam wie
lepiej - najpierw więc dostaję kostkę koźlego wosku do
polerowania brylantyny, stop, błąd, wróć poczekaj,
źle, to nie tak, ruch delikatny acz stanowczy,
półokrągły, zamaszysty, koźli wosk poślizgowy ma
skutek, można się potem gładziej pieścić, pełen nadziei
otwartych na autopieszczenie dostaję jednakowoż kubeł
zimnej wody, właściwie to kubeł gorącej gotowanej, ale
przysłowiowo… tarka bowiem okrutna w me ręce wpada,
papierek ścierny, wycieraczka ze świeżej trzcinki, o
losie złośliwy, jak możesz, aaaaauuu Issam nie ma
litości, trze, wciera, wyciera i odpiera, me ataki na
niego, bo mi okrutną nieprzyjemność sprawia, skóra
złazi niebywale, pierwsza warstwa, druga… zaraz, bo nic
nie zostanie, pełen stresu i moresu z czerwoną glacą
cierpię, krzyczę na darmo protestuję. Wosk się
przydał, daje ulgę, jak już wreszcie po zabiegu jest,
oto
odczuwam wątpliwe uroki pokoju pierwszego, ciężko jest
oddychać, dycham więc ni w dziewięć ni w piec i marzę o
pomieszczeniu dla wybranych, pomieszczeniu numer
pięć...jest!!! przechodzimy, ach, rozkosznie zimniej,
jedynie 60 stopni toć to pikuś dla mnie… tutaj mycie
standardowym mydełkiem i szapmonikiem, pierdu pierdu,
wychodzimy stąd stary, bo jak nie to się podgotujemy i
tak wydaje mi się coraz bardziej, że mam miększą skórę a
waści obok patrzący przeliczają kilogramy, słyszałem
coś jakby za bark 100 dirhamów a za udo 200, no,
uradowany patrzę, starczy więc kasy!! trzecie wreszcie
już jest milej, kładę się na podłogę i prawie
zasypiam, niemiłosiernie kojony unoszącą się
parą, konkretniejszą czystością po paru dniach podróży
i stoickim spokojem kafelkowego chłodku. Wychodzę jak
nowo narodzony...
tak generalniej, dla ogólności, to jestem w Marakeszu
bogatym u Issama, z którym mieszkam pokój w pokój w
Bonn. Issan przyjechał akurat po półtora roku odwiedzić
familię, ja akurat byłem hmmm, w okolicy, nie wypadało
więc, prawda, nie wpaść z wizytą, kurcze, już
4 dniową. Pokoik tylko dla nas, rodzina konkretna
pokoleniowa, duża, jak to wiadomo w islamskich krajach
idą w ilość po króliczemu, zawsze więc wielki pokój
główny obstawiony jest w pełni, my w centrum z
koncentracją uwagi nie odmawiamy gościnności, oni
zadowoleni, no, przyjacielu, nie protestuj, jeszcze
piętnasty kawałek ciasta, dwudziesta czwarta szklanka
herbaty miętówki, wchodzi akurat ktoś nowy, to się
przywitać wypada, cztery przepisowe prawem buziaczki w
policzki, łapka na serducho, ukłonik, Mateusz, wracaj do
stołu, osiemnasty bananik na cię czeka, proszę, nie wypada
nie jeść ostrzega Issam, jak u Monty Pathona jeszcze
może listek mięty...kibelek siedzący, uffffff, nie
zaakceptuję mimo całej swej niechęci do nowości nawet
najśliczniejszej dziurki w ziemi, więc gazetkę
można, prawda, łyknąć i podejść do sprawy z
przyjemnością większą nieco..
Zakupki poza tym, mmm, z Issamem to inna bajka, nagle
labirynt staje się jakiś bardziej przejrzysty, ceny
spadają na łeb na stopy nawet lecą, Issam nie daje za
wygraną że płaszczyk skórzany ma kosztować 200
euro, skończy się więc na 90. Kapciuszki ze skórki
węża, okrutnie nieekologiczne, buciki nieoryginałki
tanioszki i nawet jedzonko fajne, można podłapać
ślimaczki przykładowo w sosiku grzybkowym, o
kurde, zalazł mi za ząbka rożek, wystaw rogi eeech.. ale
dobre. Choć słabość psychiczna nie pozwala mi zjeść
więc i zapomnieć że to robal był oślizły, bleeee.
I jeszcze jedno, taki placyk magiczny jest w
Marakeszu, śliczności i tłumiasto, czarownicy zaklinacze i oszuści,
złodzieje, żebracy dają co nie mają i biorą co
chcą...idę na wróżby do jednej wiedźmy, feeee, ale
baba, wiosłem bym nie pogłaskał, ślepe gałki patrzą
gdzieś w moje, w miarę dogłębnie świdrują
przeszywają, Issam na niemiecki z arabskiego, baba łapą
krogulczą, pazurem zakrętasem przesuwa koraliki co je
miałem przy sercu i obiecuje zdjąć klątwę za dodatkowe
fundusze. Rezygnuję pełen obaw z tej pomocy tylko po
wróżbach chyba jakieś pchły mnie napadły, to tyle a
propos przyszłości… pan już mnie widzi, goni z małpą w
ręku, małpa skok siup na moją szyję, zdjęcie, zdjęcie
mesje...zaklinacz kobrę złapał za nogę i już mi przez
ramię, uśmiech bezzębny we flesza, pieniążek do
kieszonki, chce więcej, ale ja mam węża w kieszeni, nic
z tego… ktoś gotuje, smaży, pali, zupy, lupy, dupy jest
wszystko i wszędzie.