ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Na wakacje do Rumunii

Autor: Olaf Czempa
Data dodania do serwisu: 2005-12-16
Relacja obejmuje następujące kraje: Rumunia
Średnia ocena: 6.30
Ilość ocen: 1022

Oceń relację

         O wyprawie do Rumunii i Bułgarii myślałem już od bardzo dawna. Tematem tym zainteresował się także mój tata, któremu Chorwacja po prostu się już znudziła (byliśmy tam już aż 7 razy!). Podobnego zdania była mama. Poza tym niezbyt dobrze działał na nią lokalny klimat (znikoma bryza oraz straszny upał od samego rana). Jednak różne, najczęściej negatywne opinie o tych krajach powodowały, że nie wybraliśmy się tam wcześniej. Szukaliśmy wspólnie w internecie informacji i opinii o Rumunii i Bułgarii. Znaleźliśmy ich zaskakująco wiele. Bardzo się zdziwiliśmy, że opinie są pozytywne. Dotychczas sam myślałem, że te dwa kraje to naprawdę duże zacofanie i bieda przejawiająca się w każdej dziedzinie życia...

         Tegoroczne wczasy pokazały, jak bardzo się myliliśmy ...

         Nasz plan na wakacje polegał na tym, aby kilka dni spędzić w rumuńskich Karpatach i nad Morzem Czarnym, a później przejechać całą Riwierę Bułgarską i znaleźć kwaterę gdzieś na samym jej południu (braliśmy pod uwagę Carevo, Ahtopol, Sinemorec i Rezovo).

         Mieszkamy w Chorzowie, więc w grę wchodziły dwie opcje – przejazd przez Ukrainę (Chorzów, Kraków, Tarnów, Medyka, Lwów (UA), Czerniowce (UA), Suceava (RO), Bacău (RO) i potem prosto do Constanţy lub przez Słowację i Węgry (Chorzów, Kraków, Barwinek, Hanušovce (SK), Mihalovce (SK), Sátoraljeújhely (H), Nyiregyháza (H), Satu Mare (RO) i potem już prosto do Sibiu, w którym planowaliśmy nocleg). Na początku skłanialiśmy się ku tej pierwszej opcji, jednak opinie o ukraińskiej drogówce nie były zbyt pochlebne - jej oficjalna nazwa to DAI (w łapę:-)), niestety w dosłownym znaczeniu... Poza tym wszelkie papierkowe formalności (opłaty, taksy i inne dziwne wyłudzenia oraz haracze) na granicy raczej nie umilają przejazdu. Dlatego też wygrała opcja numer dwa, jak się później okazało właściwa. Najwięcej wątpliwości przysporzyła nam kwestia wyboru trasy przejazdu.

         Autostrady A4 Katowice Kraków nikomu opisywać nie trzeba, dodam jedno – jest ona w remoncie częściej niż powinna – przejazd 11 zł. Droga krajowa E40 ma nową nawierzchnię i jazda nią jest dosyć przyjemna, gdyby nie to, że natężenie ruchu jest bardzo duże przez całą dobę. W Pilźnie wjechaliśmy na drogę do Jasła, z którego skierowaliśmy się do Krosna drogą nr 98 i potem skręciliśmy już do przejścia w Barwinku. Po przekroczeniu, a właściwie przejechaniu granicy (w końcu to granica wewnątrzunijna:-)) jechaliśmy drogą E371 przez Svidník i Giraltovce, w których to chcieliśmy się przespać. Reszta rodzinki faktycznie zasnęła, jednak mnie przeszkadzała dyskoteka, która była słyszalna chyba w całym mieście... Na drugi dzień rano, koło 6.00, po jako takim odpoczynku kontynuowaliśmy swoją podróż w nieznane. Po niedługim, aczkolwiek denerwującym błądzeniu we Vranovie nad Topl’ou (moja wina jako pilota, teraz już wiem – do granicy w tej miejscowości skręcamy PRZED MOSTEM W PRAWO! Ja pokierowałem tatę dalej prosto, do Mihalovców ) skierowaliśmy się już prosto do granicy węgierskiej w miejscowości Sátoraljeújhely. Już po węgierskiej stronie zobaczyliśmy przed sobą dosyć wysoką, jak na Węgry, górę (wysokość Czantorii w Wiśle) i o dziwo dostrzegłem tam trasę narciarską o długości ok. kilometra! Nie spodziewałem się, że na Węgrzech są miejsca przeznaczone dla amatorów białego szaleństwa..

         Po przekroczeniu granicy i nadziwieniu się temu chyba jedynemu na Węgrzech „ośrodkowi” narciarskiemu, skierowaliśmy się do miejscowości Nyíregyháza (droga nr 37 i 38). Trasa bardzo dobra i szeroka, a ruch znikomy. Wokół pełno winnic i słoneczników, których widok po pewnym czasie staje się aż monotonny (Węgry to w końcu kraj nizinny, więc nie ma na czym oka zawiesić). Po wjeździe do wymienionych miejscowości zaskoczyła nas jedna rzecz – sygnalizacja świetlna w mieście zaopatrzona jest dodatkowo w system odliczania czasu do zmiany świateł. Bardzo przydatna rzecz! Zielone świeci się około minuty, zaś czerwone ok. 40 sekund. Dalej jechaliśmy drogą nr 41 aż do miejscowości Vaja / Ör, by tam skręcić na Mátészalkę, z której do granicy rumuńskiej jest już niecałe 40 km. Po drodze zauważyliśmy sporą ilość samochodów z niemieckimi, austriackimi, włoskimi i francuskimi rejestracjami. Oczywiście w środku nie było Niemców ani Austriaków, tylko Rumuni, zapewne pracujący na Zachodzie. Później taki widok był zupełnie normalny i nikogo nie dziwił. W tym momencie muszę przyznać, że wybór trasy przejazdu przez Węgry to bardzo dobry pomysł (jeśli nie zachce się nam z kimś rozmawiać, bo wtedy to już problem:-)), bo drogi są bardzo dobre i często po prosto opustoszałe. To by było na tyle, jeśli chodzi o dojazd do granicy rumuńskiej. Teraz dopiero rozpoczniemy odkrywanie tego, co przez długi czas było zapomniane, czyli salut România!

         Pierwszym szokiem na granicy był specjalny pas dla obywateli Unii Europejskiej (nie samochodów na zachodnich rejestracjach!). Poczuliśmy się, jak prawdziwi obywatele Europy:-). W kolejce staliśmy ok. 30 minut, więc niedługo. W okienku rumuński celnik wziął paszporty, dał pieczątkę i powiedział, że można jechać. Za chwilkę kolejny pogranicznik kazał nam otworzyć bagażnik, ale po pobieżnym sprawdzeniu stwierdził, że nie jesteśmy przemytnikami i pozwolił nam odjechać. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni – myśleliśmy, że będą żądać łapówek, taks i innych podatków, np. od dezynfekcji kół, jakie znaliśmy z Albanii (ale tam opłata za wszystko wyniosła jedynie 2 euro). Po posiłku ruszyliśmy przed siebie do pierwszej rumuńskiej miejscowości – Satu Mare. Tam postanowiliśmy kupić winietkę na drogi i autostrady. Sprzedający wspaniale mówił po angielsku! Jego kolega, który do nas podszedł, również znał dobrze ten język.

         Sprzedawca – Donuri Schimba – wytłumaczył nam, jak wygląda sprawa z winietą i na co ona obowiązuje. Okazało się, że ROWINIETA to opłata za WSZYSTKIE rumuńskie drogi i autostrady, które w tym kraju istnieją. W tym wszystkim najważniejszy jest dowód zakupu, więc najlepiej mieć ze sobą „koszulkę”, w której będziemy to wszystko mogli przechowywać. Całość kosztowała nas jedynie 6,34 LEI (63400 ROL – starych lei, 1 RON to ok. 1,10 PLN, 1 euro – 3,35-3,47 RON). CENY BENZYNY: litr bezołowiowej Pb 95 to wydatek 3,34 - 3,38 lei. Zdziwieni tym wszystkim ruszyliśmy przez miasto w poszukiwaniu drogi E 81 i jakiegoś znaku na Cluj-Napocę. Kostka brukowa i półmetrowe dziury w centrum nie przeraziły nas, bo już znamy to ze Lwowa, gdzie drogi były budowane jeszcze przed 1939 r. przez Polaków. Cyganów jak na razie spotkaliśmy, a właśnie tego najbardziej się spodziewaliśmy. Kierując się starymi zardzewiałymi znakami wjechaliśmy na drogę do Cluj-Napoki (Kluż). Po ok. kilometrze ukazała się nowa i szeroka droga. To już nas nie zdziwiło, bo pisali o tym inni na różnych forach. W każdym razie od tego momentu jechaliśmy nową drogą o numerze E 81. Przejeżdżając przez różne wsie, nasz samochód (Nissan Primera Kombi) zwraca uwagę mieszkańców. Żeby wszystko było jasne, na dachu mamy ze sobą rower taty, więc zainteresowanie ludzi jest jak najbardziej wytłumaczalne:-).

         Jadąc w kierunku Cluj-Napoki zauważyliśmy, że ludzie (głównie Cyganie, ale nie tylko) niezbyt martwią się o porządek na swoim podwórku. Takiego bałaganu dawno nie widzieliśmy. Znajdowało się tam dosłownie wszystko, od roweru do szczątków jakiś starych, rozklekotanych Dacii. A właśnie – samochody tej marki to jakieś 80% mijanych przez nas aut – różne modele i wersje (ja naliczyłem pięć – sedan, hatchback, kombi, pickup, kabriolet). Raz widziałem nawet, jak gość palnikiem robił ze swojego sedana kabriolet – po prostu odcinał dach:-). No cóż, taki folklor… Spotykane przez nas osły to także jak najbardziej normalny widok, często przez drogę szły sobie spokojnie całe stada krów… Dalsza droga do Cluj-Napoki przebiegała spokojnie (cały czas jechaliśmy drogą E 81), bez jakichkolwiek utrudnień i ani jednego patrolu policji!

         Warto jeszcze dodać, że od Zalău do miejscowości Romînaşi (jeszcze przed Cluj-Napoki droga ma charakter wybitnie górski i warto mieć nowy filtr powietrza w samochodzie, bo jeżdżące tam Dacie (i nie tylko) zostawiają za sobą siną chmurę spalin…) według mapy (Bułgaria, Rumunia, mapa samochodowa wydawnictwa Copernicus-PPWK, skala 1:800000, 2002/2003 r.) mamy jechać… autostradą! Oczywiście niczego takiego nie spotkaliśmy, jedynie na podjazdach były dwa pasy ruchu. W tym momencie opuściliśmy Kluż i skierowaliśmy się do Turdy. Po drodze żadnych specjalnych wrażeń, które warto by opisać. Z Turdy pojechaliśmy do Alby Iulii, przed którą czekaliśmy 20 minut w korku. Okazało się, że miał miejsce wypadek. Na szczęście policja bardzo szybko zareagowała i wszystko odbyło się błyskawicznie. Z ciekawostek dodam, że do tego czasu nie spotkaliśmy ani jednego Polaka! Dopiero w Albie pojawił się pierwszy polski pojazd (i nie był to Rumun pracujący na Zachodzie:-)) W tej miejscowości skręciliśmy w lewo na drogę E 81/E 82 prowadzącą do Sibiu (Sybin). Tam planowaliśmy znaleźć nocleg. Jak się okazało przysporzyło nam to niemało problemów…

         Do Sibiu (Sybina) przyjechaliśmy ok. 20.30, więc o „cywilizowanej” porze. Nasz plan polegał na tym, aby w następnym dniu przejechać jedną z największych atrakcji Rumunii – Trasą Transfogarską i przy okazji zobaczyć najwyższy rumuński szczyt Karpat – Moldoveanu (2544 m.n.p.m.) – trochę wyższy niż Rysy. Już się ściemniało, więc postanowiliśmy się wreszcie przespać. Wpadliśmy na niezły pomysł, gdyż zwróciliśmy się o pomoc do taksówkarza (oczywiście, jak to w Rumunii, po angielsku). Jadąc za jego taksówką, dojechaliśmy do jednej kwatery – stosunek ceny do standardu lekko nas przeraził – 90 lei za nieciekawy pokój i 8 m kwadratowych „łazienki”. Gospodarz o żadnych negocjacjach cen nie chciał słyszeć. W tej sytuacji nasz kolega taksówkarz pojechał z nami do innej kwatery o nazwie „Emigrant”, niedaleko centrum Sibiu. Z uwagi na w miarę niezłe warunki i późną porę – 22.00 (według cennika – 3-osobowy apartament po renowacji) zgodziliśmy się wydać 140 lei. To dużo, ale, jak dowiedzieliśmy się od przechodniów (nasz rower ciągle zwracał uwagę:-)), nigdzie nie znaleźlibyśmy taniej za taki „komfort”. Opłata za taksówkę - 15,95 lei. Fakt – to dużo, ale nasz kolega musiał na nas czekać z 30 minut, a poza tym był bardzo sympatyczny.

         Apartament był czysty i miał ciepłą wodę. Po umyciu się wyruszyliśmy na nocne odkrywanie Sibiu... Przypadkowo spotkana kobieta na pytanie, gdzie warto się udać i gdzie można dobrze zjeść, odpowiedziała nam piękną angielszczyzną, jaka czasami zdarza się w BBC… i to rodowita Rumunka! Kilkanaście godzin pobytu w Rumunii, a wrażeń co nie miara.

         Noc minęła dobrze. Pomimo deszczu wypoczęci udaliśmy się na dalsze zwiedzanie Sibiu – tym razem za dnia. Z przewodnika Bezdroży „Rumunia” dowiedzieliśmy się, że jest to „rumuński Kraków” – określenie nie jest ani trochę przesadzone. Stare miasto jest przepiękne, aktualnie całe w renowacji (np. rynek jest kompletnie rozkopany). Pochodziliśmy trochę po tym wspaniałym mieście i poszukaliśmy miejsca, gdzie można by coś przekąsić. Trafiliśmy na ulicę Tribunei 11, gdzie tata zamówił sobie hamburgero-kebab (to już tajemnica szefa kuchni:-)). A teraz UWAGA – dostał też kawę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że została ona zalana wrzącą wodą...z kranu. No ale w sumie kawa ma być gorąca, a to skąd jest woda, to już mniej ważne :-). Dodam jeszcze, że opłaca się wymieniać w Sibiu euro i dolary. Warto się udać do banku w pobliżu Piaţa Mică, Piaţa Mare lub Piaţa Huet (najlepszy kurs, jaki widziałem podczas całego naszego pobytu w Rumunii). W kantorach całodobowych mamy mało korzystny kurs i często jest pobierana prowizja (zwróćmy uwagę na napis COMISSION 0%). Najlepiej zapytać bezpośrednio w okienku.

         Teraz kilka słów o naszych planach na kolejny dzień. Chcieliśmy dojechać do Bukaresztu, ale nie tak, jak normalnie jedzie większość – prosto przez Piteşti, tylko jadąc Trasą Transfogarską (wspina się na 2043 m!). Pomimo, iż dalej padało, niebo się przejaśniało. Warto dodać, iż trasa ta otwierana jest dopiero w połowie czerwca, z uwagi na ogromne ilości śniegu. Z Sibiu wyjechaliśmy drogą E-81, a w miejscowości Cisnădie skręciliśmy na drogę nr E-68 w stronę Braszowa (Braşov). Po ok. 30 km skręciliśmy w prawo na drogę 7C, która także prowadzi do Piteşti. Widoki zapierają dech w piersiach. Widać, że towarzysz Ceauşescu wpompował w to olbrzymie pieniądze. Jakość drogi jest wątpliwa, czyli uważajmy na półmetrowe dziury. Na szczęście po jakiś 10 minutach nawierzchnia trochę się poprawia i można wreszcie jechać z cywilizowaną prędkością. Po 15 minutach zauważyliśmy przy drodze hotel, dolną stację kolejki linowej i kilka sklepów z pamiątkami. Zatrzymaliśmy się tam. Mama oczywiście spędziła pół godziny przy samych straganach, ja z tatą udałem się obejrzeć hotel i kolejkę linową. Jedna doba to wydatek ok.120 lei (czyli tyle, co w Sibiu). Przejazd kolejką kosztuje 10 lei, za dziecko troszkę mniej. Przejechać się nią można, jeżeli chętnych jest min.10 osób – wtedy nikt nie miał ochoty na przejazd, a korytarz stacji świecił pustkami...

         Ja z tatą odpoczęliśmy, mama była zadowolona ze swoich zakupów (jakieś tam dzieła sztuki ludowej), więc mogliśmy ruszać w dalszą drogę. Jakieś 20 minut wspinaczki prawdziwie górską drogą naprawdę robiło wrażenie. Przyznam, że niektóre alpejskie przełęcze nie wyglądają tak, jak Trasa Transfogarska. Serpentyny, jakich dawno nie widziałem. Zdjęcie, które znajduje się na następnym slajdzie, to jedno z najlepszych podczas całej bułgarsko-rumuńskiej wyprawy. Kiedy już dojechaliśmy do punktu kulminacyjnego całej Trasy (2043 m.n.p.m) naszą uwagę zwróciło bardzo ładne schronisko. Postanowiliśmy się na chwilę tam zatrzymać i coś przekąsić. Rodzice wzięli jakieś mięsiwo, za to ja, jako wielbiciel zup pod każdą postacią, zamówiłem sobie czorbę z kurczaka, czyli prawdopodobnie rosół. Wszystko było smaczne, ale… następną czorbę postanowiłem zjeść dopiero w Polsce, no może Bułgarii… Zrobiliśmy kilka fotek, aby upamiętnić to miejsce, które widzimy na następnych slajdach.

         Jeszcze chwilka odpoczynku i ruszylismy w dalszą drogę. Niewątpliwą atrakcją jest przejazd tunelem na wysokości 2030 m.n.p.m. i to w Rumunii! Tutaj bardzo ważna uwaga – NIE POLECAMY kontynuowania przejazdu Trasą Transfogaraską na dół (za tunelem), w stronę Bukaresztu i Piteşti. Droga jest bardzo zniszczona. Jest to spowodowane głównie ostatnimi powodziami – w niektórych miejscach woda porwała asfalt i mamy drogę z jednym pasem ruchu… Z kolei gdzie indziej jest nagromadzona glina oraz piasek spływający ze zboczy. Nie było to też błogosławieństwo dla naszego auta. Jak już ktoś bardzo chce, to ewentualnie można kawałek za tunelem przejechać i zobaczyć, jak wyglądają Fogarasze od południa. Polecam w tym wypadku po prostu zawrócić w kierunku Sibiu i tam skręcić w lewo do Piteşti (tą samą droga, która prowadzi od Satu Mare – E-81). My jednak nie wiedzieliśmy o takich utrudnieniach, więc ruszyliśmy na dół. Od tego momentu do Piteşti mamy ponad 100 km. No nic, jedziemy... Po jakiś 40 km pojawia się wielkie sztuczne jezioro Vidraru, długość objazdu ok. 25-30 km, czasowo zabiera to aż godzinę! Troszkę odpoczynku po serpentynach zaplanowaliśmy na zaporze. Widać, że to strategiczne miejsce rumuńskiej gospodarki, gdyż stał tam żołnierz z karabinem.

         Dalsza droga biegła już przez prawdziwą rumuńską wieś. Krowy, osły i inne zwierzaki – same lub z właścicielem – szły sobie spokojnie drogą. Na zdjęciu mamy właśnie jedno takie stado w miejscowości Curtea de Argeş. Co ciekawe, właśnie w tym miejscu widzieliśmy fabrykę Dr Oetkera – tamtejsi mieszkańcy mają przynajmniej gdzie pracować. Całkiem niedawno przez prawie całe terytorium Rumunii przetoczyły się straszliwe ulewy, których efektem były równie straszliwe powodzie. Także tutaj. Wszystko pogorszył fakt, iż wały na rzece Argeş po prostu nie istniały, więc woda płynęła, gdzie tylko mogła. Podwórka przed domami były zatopione! Podobnie, jak na Trasie Transfogarskiej, na drodze było pełno gliny i piasku. Piteşti – teraz dopiero pojawiła rumuńska droga, jaką wyobrażaliśmy sobie przed wakacjami. W centrum miasta (no żeby być dokładnym – na obwodnicy przechodzącej przez miasto) zabrakło asfaltu. Także ciągi tirów i samochodów poruszały się dosłownie po glinie, gdzieniegdzie na płytach betonowych. Takich dziur jeszcze nigdzie wcześniej, ale też później nie widziałem… Niestety – nie da się tego ominąć – przejazd jest nieunikniony. Tutaj też spotkaliśmy pierwszą polską ciężarówkę – z Poznania. Jedyną atrakcją miasta Piteşti jest rafineria oraz spora ilość szybów i pól naftowych.

         Po przebrnięciu przez to dziwne miasto zatankowaliśmy i ruszyliśmy autostradą A1 w stronę Bukaresztu. Pomimo zapewnień sprzedawcy w Satu Mare, obawialiśmy się, że autostrady będą płatne. Tutaj spotkało nas miłe zaskoczenie. Jeśli chodzi o jakość dróg, to zasada jest taka: im bliżej stolicy, tym gorsza droga. Podczas naszej podróży do Bukaresztu zauważyliśmy chyba z 10 zepsutych Dacii, kilka nieoświetlonych tirów oraz dwie furmanki (oficjalny zakaz ruchu takich pojazdów na autostradach). Przejazd do Bukaresztu zajął nam około godziny. UWAGA! W żadnym wypadku nie radzimy jechać obwodnicą Bukaresztu! To naprawdę droga przez mękę dla nas i naszego samochodu. Najlepiej przejechać przez centrum stolicy Rumunii. Uważam, że warto tak zaplanować trasę, aby być w Bukareszcie w nocy. Wtedy widać przepiękny Pałac Republiki, oczywiście równie cudnie oświetlony. Robi naprawdę niesamowite wrażenie! Co ważne, oświetlenie jest wyłączane po północy w celach oszczędnościowych. Interesujące zjawisko zauważyliśmy pod tą wielką budowlą – widać ogrom i przepych Pałacu na tle starej Dacii… Oto właśnie Rumunia – kraj kontrastów. Co ciekawe – droga znajdująca się naprzeciwko Pałacu – Bulevardul Unirii – to wierna kopia paryskich Champs-Élysées (Pól Elizejskich). Widać, że to naprawdę wizytówka tego kraju…

         Godzina 21. Trzeba było znaleźć jakiś parking i wreszcie coś zjeść. Miejsce do postoju znaleźliśmy w samym centrum na Bulevardul G. Magheru. Pochodziliśmy trochę po Bukareszcie i zaliczyliśmy jedną knajpkę. Zamówiona przez nas pizza była taka sobie, ale to może z powodu późnej pory (23.00), więc nie narzekajmy na bukareszteńskie jedzenie:-).W drodze powrotnej do auta zaskoczyła nas jedna rzecz (kolejna, licząc od Satu Mare) – na wieżowcu był powieszony ogromny billboard… Tymbarku. Także, jak widać polskie firmy prosperują także zagranicą. Produkty Maspex S.A. (czyli Tymbarki i Kubusie) były do kupienia również w Bułgarii. Ostatnim akcentem naszego pobytu w stolicy był widok ogromnej ilości psów szperających po śmietnikach oraz kilku żebraków (oczywiście pod względem żebractwa Bukareszt przy Lwowie to pestka). Poza tym było bardzo zimno – 10 stopni!

         Pożegnawszy się z „Paryżem Wschodu” skierowaliśmy się w kierunku Constanţy, aby gdzieś po drodze się przespać (dzisiaj w samochodzie). Najbardziej zadziwiła nas ciemność, jaka nas ogarnęła po wyjeździe ze stolicy. Co jak co, ale 3 km od centrum państwa rumuńskiego, to chyba powinno być inaczej, prawda? Dalsza droga prowadziła autostradą A2 w stronę Constanţy.

         9 sierpnia, godz. 7.00 rano – Salut Constanţa! Po półgodzinnym staniu w korku w centrum miasta zatrzymaliśmy się nieopodal plaży (na klifie). Po małym co nieco tata udał się w poszukiwaniu „tourist info”. Przyszedł po godzinie i powiedział, że warto przejechać się do pobliskiej Mamai. Jechało się tam z pół godziny, ruch był okropny, a kierowcy kulturą nie grzeszyli. Samej Konstancy nie zwiedzaliśmy, bo po prostu nie mieliśmy na to ochoty. Na pewno warto zobaczyć Wielki Meczet – bardzo ładnie wkomponowuje się w centrum starego miasta (to zdołałem ujrzeć z okna samochodu). Na tym koniec pobytu w mieście – pojechaliśmy do Mamai – czyli ekskluzywnego ośrodka, głównie dla mieszkańców Zachodu i Bukaresztu (70% tamtejszych rejestracji to właśnie B – Bukareszt). Można ją porównać do naszych Międzyzdrojów. Co ważne, wjazd jest płatny, ale na szczęście niedrogi (ok. 1,5 euro). Mamaia zrobiła na nas wrażenie. Hoteli było wiele, ale ich ceny bardzo wysokie (dla naszej trójki znaleźliśmy najtańszą ofertę za 80 euro, a najdroższa to koszt 150-200 euro za dobę).

         Rozczarowaliśmy się plażą miejską – pełno ludzi i straszny hałas wywołany przez muzykę techno. Była dopiero 10 rano, więc ciekawie musi być wieczorem… Postanowiliśmy zjeść śniadanie w jednej z mamaiskich knajpek (na głównym deptaku wzdłuż plaży). Podczas zwiedzania Mamai zszokowała nas kolejna rzecz – od centrum miasta na plażę zbudowano… kolejkę linową. Przejazd oczywiście płatny – 10 lei za osobę (dzieciaki płacą trochę mniej, coś koło 5 lei).

         Po drodze do granicy bułgarskiej postanowiliśmy obejrzeć niewielką miejscowość wypoczynkową Costineşti. Jak się później okazało, tutaj spędzimy kolejną noc. Także i tutaj daliśmy się skusić na oferty ludzi z tabliczkami „camera”. Pierwsza oferta przedstawiała się ciekawie. Gospodarze mili, pokój w miarę czysty. Dobrze, że spytaliśmy o łazienkę – ku naszemu zdziwieniu, gospodyni wyszła z nami na… podwórko, gdzie, jak objaśniła – jest ubikacja, umywalka i prysznic (oczywiście z deszczówki). Może i nawet zdecydowalibyśmy się na to, jednak cena 90 lei za nocleg w takich warunkach sanitarnych to lekka przesada. Grzecznie podziękowaliśmy i udaliśmy się na poszukiwanie czegoś lepszego. Znaleźliśmy przytulny hotel. Na nasze pytanie o nocleg dla trzech osób recepcjonistka łamaną angielszczyzną odpowiedziała, że mają tylko dwuosobowe pokoje i żadna dostawka nie wchodzi w grę. Cena za tę przyjemność to 50 euro. Siłą rzeczy nie skorzystaliśmy, bo ktoś z nas musiałby chyba spać na korytarzu lub balkonie.

         Naszą uwagę zwrócił całkiem ładny hotelik (przynajmniej z zewnątrz) o równie ładnej nazwie – Amiral Nord. Jak się okazało, to cały kompleks, w tym znane z Polski domki typu bungalow. Cena za pokój (no dobrze, nazwijmy to apartament) dla trzech osób, to 36 euro za dzień. Zdecydowaliśmy, że nie znajdziemy już raczej nic lepszego za taką cenę, więc zostaliśmy.

         Nasz luksusowy apartament przywitał nas jakże przyjemnym zapachem zgnilizny (woda z łazienki podmywała próg, który na nieszczęście był drewniany) oraz zepsutym oknem, którego nie udało się otworzyć. Oburzeni tym faktem udaliśmy się do recepcji, gdzie o dziwo żywo zainteresowano się problemem. Po chwili przyszedł do nas fachman i oznajmił, że to pestka i naprawa potrwa kilka sekund. Niestety przecenił swój talent i naprawa zajęła dokładnie 1,5 godziny. Po tym wszystkim postanowiliśmy wreszcie naprawdę odpocząć, toteż udaliśmy się na plażę miejską. Kiedy zobaczyliśmy tłum ludzi, odechciało się nam relaksu, jednak posiedzieliśmy na niej z godzinę. W tym czasie zaliczyłem kąpiel w rumuńskim Morzu Czarnym (czystością nie grzeszy). W drodze powrotnej skusiłem się na reklamowanego kebaba – naprawdę przepyszny! Cena 3-6 lei, zależnie od składników.

         Następny dzień przywitał nas trzydziestostopniowym upałem. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy przed siebie, w stronę Bułgarii. Wcześniej zawitaliśmy jeszcze do kompleksu miejscowości, tzw. Planet, ale tylko na zasadzie – wjechać, zobaczyć i wyjechać. Po drodze zatrzymaliśmy się obok gościa z napisem „camera”, by z ciekawości dowiedzieć się, jakie są ceny apartamentów. No więc rzecz dziwna – taniej niż w Costineşti i w dodatku za faktycznie lepsze warunki! Raul (tak się nazywał ten gość) obiecał nam wysłać adres strony WWW, którą miał stworzyć lada dzień. Rumuński układ słoneczny zaliczony, więc ruszyliśmy do ostatniego już większego miasta przed granicą bułgarską. Po 20-30 minutach drogi znaleźliśmy się w Mangalii – kolejnym mieście ze stocznią i długim nabrzeżem. Miejscowość tak naprawdę niczym specjalnym się nie wyróżniała, oprócz ciekawego molo, na którym była pływająca muszla koncertowa (zbudowana na starym kutrze lub łodzi). Oryginalny pomysł :-). Akurat natrafiliśmy na występ. Poza tym zaobserwowaliśmy ciekawy sposób przechowywania piwa – mianowicie metalowe beczki leżą cały dzień w słońcu, a nocą w zimnie. Jak łatwo się domyśleć, jego smak nie jest najlepszy.

         Wszelkie napoje polecam zdecydowanie kupować w sklepach, a nie budkach przy plaży, bo sposób ich przechowywania jest naprawdę mało higieniczny... Nie chodzi tylko BHP,ale o sam smak.

         Przed nami ostatnia miejscowość przed wjazdem do Bułgarii – Vama Veche, czyli w tłumaczeniu na polski – Stara Granica. Miasteczko niczym się nie wyróżnia, oczywiście standard to przeludniona plaża. Bardzo miłym akcentem było spotkanie naszego rodaka, który nas poznał po rejestracji. Porozmawialiśmy z nim z 20 minut. Powiedział, że w tę część Rumunii zapuszcza się niewiele osób z zagranicy. Znowu sprawdziło się powiedzenie, że „Polaka znajdziemy wszędzie”, nawet na dosłownym końcu świata… Tak oto zbliżyliśmy się do granicy bułgarskiej Vama Veche – Durankułak. Według przewodnika Bezdroży „Rumunia – Mozaika w żywych kolorach”, to najprzyjemniejsze miejsce do przekraczania granicy z Bułgarią. Faktycznie, odbyło się bez jakichkolwiek dziwnych, ukrytych opłat (czyli, jak to ładnie się nazywa – łapówek) i zapłaciliśmy tylko to, co powinniśmy. Opłata za drogi i autostrady – 6,34 lei (64300 ROL) oraz opłata ekologiczna (taxa ecologica) –10,00 lei (100000 ROL), to wszystkie koszty, jakie trzeba było ponieść za jazdę rumuńskimi drogami. Tę pierwszą uiszczamy przy wjeździe, zaś drugą przy wyjeździe z terytorium Rumunii. Chociaż tutaj zaznaczę, iż na innych przejściach może być inaczej. Vama Veche – Durankułak mimo wszystko jest najmniejszym przejściem, więc i natężenie ruchu znikome. Przed nami stał dosłownie jeden samochód. Teraz trochę sytuacji z życia przejść granicznych wziętych. Podjechaliśmy do budki z celnikiem i w tym momencie podbiegła do nas kobieta krzycząc coś o „taxa ecologica”. My oczywiście „o niczym nie wiemy”, więc pytamy, o co chodzi. Wyraźnie zdenerwowana, że nie chcemy płacić, powiedziała „NO TAXA, NO BULGARIA!” Po chwili podszedł do nas celnik i spokojnie wyjaśnił, że opłatę ekologiczną po prostu trzeba zapłacić, bo inaczej nici z wyjazdu z Rumunii. Zapłaciliśmy więc należną kwotę i dostaliśmy kwitek fiskalny (!). Wszystko dzieje się więc zupełnie legalnie. Teraz jeszcze tylko celnicy bułgarscy i jesteśmy w Bułgarii…

         I tak oto dobiegł końca nasz pobyt w Rumunii. Pobyt jakże udany. Podsumowując te cztery dni tam spędzone, zostaliśmy miło zaskoczeni. Oczywiście pomijając częstą głęboką biedę i ubóstwo, głównie cygańskiej części społeczeństwa, Rumunom należą się oklaski, że nie stoją w miejscu i starają się iść do przodu. Po prostu widać u nich blask w oku; zależy im na postępie. Chcą się rozwijać. Szkoda, że niestety nadal biednej Rumunii przybył kolejny problem – powódź w 2005r. Wierzę, że poradzą sobie z tym i innymi problemami. Mam nadzieję, że przyczynię się do obalenia nieciekawego polskiego stereotypu dotyczącego Rumunii – „Rumun to Cygan”. Tak oczywiście nie jest, a i nawet właśnie wśród Cyganów znajdziemy dużo osób pracowitych, którym zależy na rozwoju swojej ojczyzny.

         Mam również nadzieję, że wielu z Was, drogich czytelników, zachęciłem do spędzenia urlopu właśnie w tym miejscu. W Rumunii – kraju głębokich kontrastów, gdzie zobaczymy luksusowego Mercedesa S-klasy obok starej zardzewiałej Dacii. Taki widok gdzie indziej to rzadkość. Poza tym górskie widoki – to wizytówka Rumunii. Wędrówki po tym ciągle nieodkrytym rejonie to czysta przyjemność.

         Nieskażona przyroda i możliwość niespotkania człowieka przez kilka dni wędrówki, zdarzają się tylko tutaj (no, może z wyjątkiem Czarnogóry i jej atrakcji – gór Dormitoru). Rumunia ma więc bardzo wiele do zaoferowania i każdy znajdzie coś dla siebie. Kto tam pojedzie raz, na pewno zastanowi się drugim razem, a może i trzecim, czwartym…