ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Mongolia. Tam i z powrotem

Autor: Jacek Sypniewski
Data dodania do serwisu: 2004-09-30
Relacja obejmuje następujące kraje: Mongolia
Średnia ocena: 6.45
Ilość ocen: 183

Oceń relację

fragment książki Mongolia tam i z powrotem, którą można zakupić w sklepie internetowym wydawnictwa BEZDROŻA

1 CZERWCA W MIEŚCIE HOVD

Dziś Dzień Dziecka. Ja tu codziennie mam dzień dziecka. Siedzę w Hovd nad rzeką, rozbiłem namiot, coś tam zjadłem i leżę. Nie muszę robić absolutnie nic. Namiot postawiłem pośród kilku jurt i patrzę, jak słońce wędruje po niebie. Nie chce mi się nawet zastanawiać nad tym, gdzie jestem. Leżę nad rzeczką i nawet jeść mi się nie chce. Po południu moją sielankę przerwał śpiew - to po moście przeszła kompania Armii Mongolskiej. Nawet nie chciało mi się robić im zdjęć, armia jak armia.





Wędrujący żołnierze natchnęli mnie jednak ochotą na spacer po okolicznych górach. Wybrałem się pełen wielkich planów, ale nie uszedłem nawet kilometra, kiedy zobaczyłem, że nad brzegiem innego strumienia armia urządziła sobie święto okraszone zawodami zapaśniczymi. Zbiegłem do nich, a tu podchodzi do mnie jakiś młodzian w moim wieku (to chyba nadużycie słowa młodzian, mam przecież 34 lata) w niebieskiej koszuli i w samych skarpetkach i coś mówi... dzia, dzia dzia. Ciągle powtarza słowo foto. Znając dużą ochotę Mongołów do pozowania, mówię – Foto OK - i wyciągam aparat. A ten, ku mojemu zdumieniu, chwyta za aparat i mówi chyba no foto i znowu: dzia, dzia, dzia. Rozumiem tylko słowo ten. Myślę sobie 10 tugrików to nie kwota i wyciągam 10 tugrików. Wtedy niebieski łapie mnie za rękę i mówi, że nie tugrików. Przecież widzę, że chce 10 dolarów, ale rżnę głupka i pokazuję, żeby napisał. Coś bazgrze, więc pytam, ile tugrików. Widzę, że napisał 30 000. Mówię mu po angielsku, żeby się stuknął. Mam nadzieję, że chyba pojmie słowo crazy. Musiało podziałać, bo kolejne liczby wypisuje mniejsze: najpierw trzy tysiące. Już lepiej, równowartość trzech dolarów to mniej niż dziesięć, ale i tak nie mam ochoty tyle płacić. Schodzi więc do tysiąca, kiedy ja proponuję swoją cenę, pokazując pięćset tugrików. On chce tysiąca. No to piszę mu, że on zejdzie o dwieście tugrików, ja dorzucę trzysta i wyjdzie nam osiemset. Mówi OK. Ale tylko trzy zdjęcia. Pokazuję dwa aparaty i mówię, po trzy zdjęcia na każdy. OK? OK! Czyli z dziesięciu dolarów zszedł do równowartości siedemdziesięciu centów. Nieźle!





Ale pytam przezornie, zanim dam mu pieniądze, czy on mnie czasem nie robi w konia.

- Czy ty tu jesteś boss?
- Tak, ja tu boss - odpowiada. Pytam paru gości i każdy z nich potwierdza, że on jest tu boss. Bawię się świetnie, nawet zdjęcia nie są najważniejsze, wszystko mówimy w swoich językach – ja po polsku (z wtrąceniami innych języków), a on po mongolsku. Odliczam mu ustaloną kwotę i robię zdjęcia mocującym się żołnierzom. Skończyłem pierwszą serię zdjęć i kiedy zabieram się za aparat cyfrowy, znowu wtrąca się niebieski gość. Łapie mnie za rękę i mówi no foto!

- Jak to no foto? Mówiłeś 800 tugrików za 3 zdjęcia?
- Tak.
- Zrobiłem tym aparatem 2 zdjęcia i mogę jeszcze jedno. I chcę tym aparatem.
- No!
- No?
- No!
- No to dawaj z powrotem 200 tugrików!
Trochę zbaraniał, a ja gadam, gadam jak najęty, robię przedstawienie, piszę, rysuję, każę mu trzymać ręce z daleka od aparatów. Potem pytam jeszcze raz:
- Czy ty rzeczywiście jesteś tu boss?
- Tak.
- No to gdzie twój mundur?

Facet bez słowa każe sobie podać kurtkę oficera i zapina wszystkie guziki. A czapka? Zakłada też czapkę. Wygląda komicznie w pełnym mundurze bez butów, więc pokazuję na buty i pytam, co to za boss, co chodzi bez butów? Facet zakłada buty, a wszyscy obecni bawią się świetnie, niektórzy aż klepią się po udach.



- No to jak jesteś już tak dostojnie ubrany - mówię – to mogę ci zrobić fotografię.
- No! Foto no.
- Nie? No to dawaj pieniądze.

Nie chce dać też pieniędzy. Wygłupiając się wraz z nimi, obserwuję także, jak przebiega walka zapaśników i widzę, jak jeden zawodnik zgrabnie rzuca drugiego na trawę. Pokazuję m, że ktoś wygrał i demonstruję obrazek na monitorku aparatu cyfrowego. Pokazuję też, jak łatwo potem mogę skasować zdjęcie. Wtedy odpuszczają. Niebieski podchodzi do jakiegoś chłopaka i zaczyna na nim pokazywać zapaśnicze chwyty, pozując do zdjęcia. Oczywiście robię mu zdjęcie i pokazuję, jak wygląda. Udaje się, wygląda na zadowolonego z tej fotografii. No to pytam, czy mam je skasować? Nie. Co więcej – pyta, jak mu je przyślę. Co mi tam, mogę przecież zrobić kilka odbitek w Ułan Bator i przesłać przez szofera. Niebieski już zmienił nastawienie, od razu znalazł się tłumacz posługujący się rosyjskim. Niestety mówię, że nie mogę robić zdjęć, bo major (jego stopień wojskowy) zakazał. Major łaskawie zgadza się na prywatne zdjęcia i już mam kilku chętnych. Chętnych jest znacznie więcej niż ośmiela się do mnie przyjść, ponieważ prywatne zdjęcia chcą także zrobić sobie młodsi oficerowie i podoficerowie. Pytają mnie o wszystko, a ja gadam z nimi jak stary znajomy, o pracy, o rodzinie, o tym, ile mam lat, czy mam dzieci. Na szczęście mam fotografię Tereni. W końcu oficerowie mówią, że to piętnasty dzień szkolenia młodych żołnierzy, w którym składają przysięgę wojskową. Z tej okazji zostały zorganizowane też zawody zapaśnicze. Ze względu na to, nie chcieli dać się fotografować, jest to w końcu wojsko. Major jeszcze raz pyta, czy przywiozę im zdjęcia.

- Tak, przywiozę, zrobię je w Ułan Bator i przekażę przez kierowcę.
- Ty, mój przyjaciel - mówi major
- Tak przyjaciel, kiedy mam dać zdjęcia, ale 800 tugrików za robienie zdjęć to ode mnie wziąłeś.

Facet bez wahania wyciąga pieniądze i daje mi z powrotem. Trochę mi głupio, że wykłócam się o te 70 centów – postanawiam, że rzeczywiście zrobię i prześlę mu odbitki.



W czasie naszej rozmowy zawody się rozstrzygnęły, zwycięzca biegnie do ustawionej w rogu czerwonej flagi i z szeroko rozstawionymi rękami imituje dostojne ruchy skrzydeł boskiego orła - garudy, który jednym machnięciem skrzydeł wywołuje wichurę. To on udzielił mu swojej siły. Przy fladze energicznie klepie się po udach i pośladkach. Oficerowie zbierają się pod rozłożonym dla nich brezentowym daszkiem dającym cień i wręczają upominki zwycięzcom (w finale jest dwóch walczących i obaj mają prawo do zaszczytnych tytułów i nagrody), po czym odprawiają żołnierzy. Zapraszają także i mnie pod daszek i częstują wódką archii, którą nalewa dziewczyna do jednej szklaneczki, po czym podaje majorowi, a ten wręcza ją gościom według kolejności dostojeństwa. Wszyscy wypijają trochę, ale nigdy do dna. Major przed wypiciem macza serdeczny palec prawej ręki w szklance, po czym pstryka dwukrotnie w górę, dopiero potem pije. Kiedy szklaneczka dochodzi do mnie, też wsadzam swojego palucha do ciepłej wódki i strzepuję ją w górę za Mongolię i piję połowę. Przyznam, że spodziewałem się znacznie gorszego smaku i silniejszych reakcji, ale okazuje się, że to dość łagodna i łatwo przyswajalna wódka. Major pyta mnie o moje imię i mówi swoje. Niso Jękot. Uśmiecham się w duszy i bez problemu powtarzam jego imię. Zadowolony, że tak łatwo mi poszło, każe dziewczynie lać drugą kolejkę. Opowiada coś z rozmachem do swojej starszyzny, ale czuć, że nie po to, aby podkreślić swoją ważność, lecz po to, by każdego wprawić w dobry nastrój. Widać, że to typ przywódcy, który woli zjednać sobie ludzi niż ich przestraszyć. Wypijamy i daje mi resztę, mówiąc żebym wypił do dna. Tak robię. Żegnamy się i jeszcze raz mnie sprawdza, czy pamiętam jego imię. Żegna mnie zachwycony, że tak szybko i głęboko je sobie przyswoiłem. Żeby tylko biedak wiedział, że jego imię to nazwisko mojego starego znajomego, to pewnie od razu wybrałby się do Polski, żeby go odwiedzić.



Oficerowie i zaproszeni dostojni goście wsiadają do UAZ-a, nie przejmując się wcale tym, że jest ich dziesięciu, a UAZ ma tylko cztery miejsca wolne. Siadają sobie na kolanach i jadą z fasonem. Wyobrażam sobie, co by to było, gdyby w Polsce major, który przyjechał na inspekcję oddziału jeździł samochodem, siedząc na kolanach kapitanowi lub trzymał na kolanach porucznika. Sierżant, dowodzący kompanią, prosi mnie o zdjęcie całego oddziału. Już się przymierzam do zdjęcia, kiedy wyjaśnia mi, że chce, żebym ja też był na tym zdjęciu. Przeszkalam więc jakiegoś przechodnia, jak ma wcisnąć przycisk i robię sobie zdjęcie z całą kompanią mongolskiego wojska. Gdyby moja żona, lękająca się o moje bezpieczeństwo wiedziała, jaką mam tego dnia obstawę...



Wczoraj wieczorem przyjechał Inkhe. Mówił, że będzie o dziesiątej wieczorem i przyjechał. Jest to pierwsza punktualna niespodzianka w Mongolii. Wypijamy jego piwo i idziemy spać. Rano, bez śniadania, pakuję się i jedziemy do jego krewnych. Skromne ciasteczka i sutecaj. Szofer wita się z młodym chłopakiem, który podchodzi do niego z wyciągniętymi rękami i dłońmi, zwróconymi wnętrzem do góry. Szofer gestem kapłana nakłada nań swoje ręce, które chłopak chwyta pod łokciami i wtedy całują się w policzki. Słyszałem o podobnych przywitaniach, które w okolicy nowego roku powtarza się pomiędzy starszymi i młodszymi członkami rodziny, odnawiając w ten sposób więzy rodzinne. Ruszyliśmy dość szybko i znowu stara śpiewka. Jeździliśmy po Hovd z miejsca na miejsce, podwożąc różnych ludzi, po czym na targ, żeby znów coś przewieźć. Byłem już zrezygnowany, mogło się okazać, że jutro wieczorem zawrócimy do Ułan Bator i tyle wyjdzie z mojej podróży. Przecież Inkhe mógłby od razu powiedzieć i miałbym czas na dwudniową włóczęgę po okolicach. Ale po kilku godzinach okazało się, co za interes miał do załatwienia. Zaoferował, że zabierze mnie do swojej rodziny w okolicach Darwi na skraju gór i będzie pokazywał ciekawe miejsca w okolicy za skromną opłatą.Żeby mi to powiedzieć, potrzebował tłumacza i kilka godzin poświęcił na poszukiwanie nauczycielki angielskiego. Dowiaduję się z naszej rozmowy, że jadę do rodziny Inkhe na kilka dni, a potem razem wracamy do Ułan Bator. Aha. I znowu nici z tego, żeby wyskoczyć gdzieś samotnie w góry. Pytam tylko, czy będzie tam można wypożyczyć konia i wybrać się na wycieczkę po okolicy. Myślę sobie o ciekawym czterotysięczniku Most Sutej Uul, który leży w sąsiedztwie pastwisk jego rodziny. Inkhe potwierdza, więc nie ma sprawy – jedziemy w odwiedziny. Ale nie tak od razu. Wpierw jedziemy na targ i dokładamy sobie pasażerów. Dziesięciu pasażerów po pięć tysięcy tugrików od głowy daje pięćdziesiąt tysięcy. A sama droga, dość krótka pochłonie sześćdziesiąt litrów paliwa. Znaczy to, że nie ma szansy skoczyć gdzieś w bok, bo wtedy musiałbym mu zapłacić przynajmniej połowę tej kwoty. Trudno. Po negocjacjach czas na przekąskę, idziemy coś zjeść. To pierwszy posiłek, nie licząc ciasteczka i czarki sutecaj, a jest już po pierwszej. Kierowca długo nie może się zdecydować na knajpkę w końcu wybiera taką, która ma szyld Kuchnia rosyjska.



Knajpka to dwa stoliki, mogące od biedy pomieścić osiem jedzących osób, ale w standardzie przeładowanego auta. Przy jednym z nich siedzi chłopak o europejskich rysach razem z młodą mongołką. Uśmiechamy się do siebie i jak gdyby nigdy nic zaczynamy rozmowę. Nikołaj jest Rosjaninem, nauczycielem rosyjskiego w Hovd, a sam uczy się tu mongolskiego i zbiera materiały do doktoratu o strukturze etnicznej mieszkańców tej części gór Ałtaj. No proszę, Nikołaj jest poza tym etnografem po uniwersytecie w Barnaule (nawet nie wiedziałem, że tam jest uniwersytet. Pamiętam Barnauł sprzed dziesięciu lat. Wywarł na mnie wrażenie umierającego miasta). Chłopak jest zafascynowany Ałtajem. Przez okres studiów poznał jego całą rosyjską część, łącznie z udziałem w mistrzostwach Rosji w raftingu, sam zresztą też organizował spływy rzekami Ałtaju. Pamiętam te rzeki i jeśli choć trochę przypominają te, przez które musieliśmy się przedzierać swojego czasu, to Nikołaj musi być niezły kozak. Imponuje mi. Rzadko się zdarza spotkać człowieka, który ma pasję. Wymieniamy adresy (Nikołaj założył stronę internetową dotyczącą rosyjskiego Ałtaju), a widząc, że szukam pieniędzy, żeby zapłacić za obiad, sam za mnie płaci i nie chce przyjąć ani grosza. Ciekawe, czy uda mi się jeszcze z nim spotkać? Kto wie ,może ktoś będzie miał ochotę przeżyć spływ górskimi rzekami Ałtaju? Zdradził mi, że w przyszłym roku chce zorganizować wyjazd etnograficzny do Mongolii i Xinjangu, śladami pozostałości państwa Ujgurów. Może to będzie okazja do ponownego spotkania? Kto to może wiedzieć?



Inkhe znalazł pasażera, więc jedziemy teraz zabrać jego bagaże. Ciekawi mnie wszystko, co jest związane z życiem kierowcy. Kiedy podjeżdżamy na stację, uważnie się przyglądam, ile paliwa może się zmieścić do zbiornika. Wlewana z obu stron benzyna wydaje się wypełniać zbiorniki w ilości siedemdziesiąt litrów, ale Inkhe porusza auto i wchodzi jeszcze litr. Płaci za to trzydzieści tysięcy tugrików czyli prawie 3/4 miesięcznej pensji pielęgniarki. Oczywiście pewnie ludzie nie mogą tu przeżyć z gołej pensji tak, jak to kiedyś było w Polsce, ale jednak dysproporcja między kosztami życia a zarobkami jest przygnębiająca. Swoją drogą ciekawe, ile takie auto pali? Jeżeli przyjąć piętnaście litrów na setkę, to wystarczy to na jakieś czterysta pięćdziesiąt kilometrów.



Stajemy przed bramą. Drogi i ulice na przedmieściach miast Mongolii są utworzone przez parkany. O ile ustawienie jurty to drobnostka, o tyle kłopotliwe jest jak najdokładniejsze oddzielenie się od sąsiadów drewnianym parkanem o wysokości dwóch metrów. Wszyscy o to dbają i nie szczędzą środków, aby w tej bezdrzewnej okolicy sprowadzić sobie wystarczającą ilość desek. Stoimy na szerokiej piaszczystej ulicy biegnącej między płotami – pusta, prosta droga, której nie zagradza żadna brama, a dalej pustkowie i góry zamykające horyzont, wyglądające jak wyłożone białym marmurem stopnie, wiodące wprost do nieba. Upał i duchota. W tej scenerii brakuje tylko jeźdźca na koniu, nawet nie musi mieć rewolwerów przy pasie. Daremnie szukam go wzrokiem, wszyscy pochowali się w cieniu.



Podjeżdżamy do kolejnej zagrody po kolejnego klienta, a do UAZ-a pakowana jest cała jurta - najpierw stelaż, skrzynie, potem wojłok na pokrycie oraz zewnętrzne i wewnętrzne pokrycie płócienne. Moją ciekawość, czy cała jurta zmieści się do środka, ładujący rozwiewają w ciągu dwudziestu minut. Na końcu na dach wkładają tonoo - koło stanowiące szczyt jurty. Ułożyli wszystko tak, że na bagażach jest kilka ciasnych miejsc leżących, tak blisko dachu, że na każdej nierówności drogi pasażer nosem będzie uderzał o dach.




fragment książki Mongolia tam i z powrotem, którą można zakupić w sklepie internetowym wydawnictwa BEZDROŻA