ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Mołdawia - bliski, daleki kraj.

Autor: Karol Janas
Data dodania do serwisu: 2005-06-02
Relacja obejmuje następujące kraje: Mołdowa
Średnia ocena: 6.07
Ilość ocen: 939

Oceń relację

      W poszukiwaniu egzotycznych, nie odkrytych miejsc, spragnieni nowych wrażeń, doświadczeń, przygód podejmujemy niejednokrotnie dalekie podróże. Wertujemy rozpaczliwie atlas w poszukiwaniu skrawka Ziemi, o którym wszyscy zapomnieli, gdzie choć przez moment moglibyśmy przeżyć dreszcz emocji, jaki musiał towarzyszyć dawnym podróżnikom - odkrywcom. Niestety epokę wielkich odkryć mamy już dawno za sobą. Coraz trudniej znaleźć nam miejsca gdzie nie deptalibyśmy po piętach inny turystom – jak i my szukającym swojej Terra Incognita. Przychodzą nam na myśl najdalsze zakątki Azji, Afryki, niezbadane ostępy amazońskiej dżungli... choć i ona kurczy się w zastraszającym tempie. Zazwyczaj zaraz na wstępie skreślamy z naszej listy Europę, która wydaje się być poznana już na wylot... Czy aby na pewno?

      Do ostatniej stacji dojeżdża tylko parę osób. Taszcząc swoje tobołki, wózki i skrzynki wysypują się na peron w Mohylewie Podolskim, po czym szybko rozchodzą się, każdy w swoją stronę. Po krótkiej chwili stacja na nowo pogrąża się w niczym niezmąconej ciszy i atmosferze senności. Stoimy tak w prażącym słońcu nie bardzo wiedząc co z sobą zrobić, czym wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowej milicji. Najważniejsze to mieć cel, wiedzieć, co się chce robić, dokąd się jedzie, gdzie się będzie spało. Już przez samo nasze zachowanie zdradzające niepewność staliśmy się cokolwiek podejrzani. Teraz zacznie się litania pytań – gdzie? skąd? po co? na jak długo?

      O tym, że Mołdawia nie jest krajem, do którego często zagraniczni turyści trafiają mieliśmy się przekonać jeszcze wiele razy. Gdyby nie wizy w paszportach, ciężko byłoby nam wyperswadować tutejszym – skądinąd sympatycznym – funkcjonariuszom, że celem naszej podróży jest ich maleńki sąsiad, do którego jak większość Ukraińców, z którymi rozmawialiśmy, mają raczej lekceważący stosunek. To lekceważenie bierze się nie tylko z małych rozmiarów Mołdawii, ale również z faktu, że jest to kraj gospodarczo zacofany – najbiedniejszy kraj Europy. Niewątpliwie jest to jakaś część prawdy. My odkryliśmy jeszcze inne oblicze Besarabii, bo głównie ziemie tej historycznej krainy zajmuje współczesna Republika Mołdowy.

      Kierowcę i współpasażerów poznaliśmy jeszcze przed podróżą. Częstowani jesteśmy doskonałymi mołdawskimi pomidorami, słonecznikiem, a na koniec „dezynfekcja”, której skwapliwie poddaje się także kierowca. Dzięki Bogu autobus nawet przy wciśniętym do dechy gazie nie osiąga oszałamiających prędkości, a droga jest tak dziurawa, że trzymanie się cały czas prawej strony też nie miałoby sensu. Ruch zresztą niewielki. Po obu stronach drogi jak okiem sięgnąć ciągną się pola zahipnotyzowanych słoneczników z twarzami zwróconymi cały czas ku słońcu. Krajobraz monotonny, lekko falisty, gdzieniegdzie rosną pojedyncze drzewa. Po dawnych stepach zostało tylko wspomnienie. Ogromne ciągniki gąsienicowe zaorały żyzne czarnoziemy, a tradycyjne rolnictwo znacjonalizowano.

      Obok mnie siedzi Vasile. Niski, o ciemnej karnacji, w ustach błyszczy garnitur złotych zębów. Cieszy się, że chcemy poznać jego kraj. Z niepokojem śledzi moje reakcje na widoki pojawiające się za oknem. Podsuwa pod nos woreczek z ziarnami słonecznika, częstuje wódką. Vasile wraca z Moskwy. Tam znalazł pracę na budowie, dzięki której może utrzymać rodzinę. Ponieważ oszczędza każdy grosz, w domu bywa rzadko. Nie on jeden musi emigrować w poszukiwaniu chleba. Wielu, zwłaszcza młodych i wykształconych Mołdawian szuka lepszej przyszłości za granicami swojego kraju – głównie w Rosji, Rumuni, ale też w krajach Zachodniej Europy.

      Trudno dziś sobie wyobrazić, że jeszcze do niedawna był to kraj mlekiem i miodem płynący. Kwitnący ogród. Spichlerz Europy. W czasach Związku Radzieckiego Mołdawia była jedną z Republik o najwyższym poziomie życia. Jeszcze w XIX w. w poszukiwaniu lepszej przyszłości przybywali tu również Polacy, głównie z obszarów Galicji Wschodniej (Zachodnia Ukraina) gdzie panowała już przysłowiowa galicyjska bieda. Powstawały całe wioski zakładane przez polskich imigrantów.

      Wszyscy Mołdawianie, których spotykamy są niezwykle gościnni i otwarci. Jednak gościnność i serdeczność z jaką jesteśmy przyjmowani przez tutejszą Polonię jest wręcz krępująca, zwłaszcza, że jej sytuacja ekonomiczna nie jest wcale lepsza niż pozostałych obywateli kraju. Jeśli mówi się, że Polacy są narodem gościnnym, to o Polakach z Mołdawii należałoby powiedzieć, że są gościnni do potęgi. Po raz pierwszy, bynajmniej ostatni mogliśmy się o tym przekonać w czasie pobytu w Domu Polskim w Bielcach, jak również w trakcie wizyty we wsi Styrcza, założonej pod koniec XIX w. przez 34 przybyłych tu z Chocimia i Kamieńca Podolskiego Polaków. Do dziś wioskę zamieszkują głównie ich potomkowie. Po rozpadzie ZSRR i zaprzestaniu intensywnej rusyfikacji Polonia mołdawska powraca do swych korzeni. Powstały organizacje i stowarzyszenia polonijne. Zreorganizowano katolickie parafie, które szybko przejęły też funkcję centrów życia kulturalnego.

      Styrcza leży ok. 30 km na zachód od Bielc – największego miasta północnej Mołdawii. Na pokonanie tej odległości autobusem potrzebujemy niemal półtorej godziny. Autobus to być może zbyt duże słowo na określenie wehikułu, którym podróżujemy. Przednia szyba zdezelowanego Lwowa, uderzana przez pryskające z pod kół kamienie wygląda jak po ostrzale z karabinu. W miejsce wybitych okien wstawiono dyktę. Podróżni, to głównie ludność z okolicznych wsi, jak co dzień dojeżdżająca na bazar w mieście. Z torby, o którą nieopatrznie oparłem plecak z głośnym protestem wysuwa głowę zbulwersowana gęś. Mimo wirującego wewnątrz pyłu i nieznośnego upału, przekupki toczą wesołą i ożywioną konwersację próbując przekrzyczeć rzężący pod górkę motor.

      Od głównego traktu idziemy polną drogą wśród bezkresnych pól kukurydzy. Przejeżdżająca furmanka wzbija tumany kurzu. Jest bardzo gorąco, deszcz nie padał od czterech miesięcy. Wyschły nawet sztuczne stawy, nad którymi leży wieś. Tu i ówdzie zeschłą trawę gryzą owce. Na płotach suszą się kolorowe kilimy. Tradycyjnym zajęciem Styrczan poza coraz mniej dochodowym rolnictwem jest tkanie wełnianych dywanów. Przez tunel z winorośli wchodzimy do chłodnego wnętrza domu. Potrzebujemy nieco czasu, aby przyzwyczaić wzrok do panującego tu półmroku. Zasunięte story chronią przed słońcem. Przyjemny chłód zapewniają ściany domu zbudowane zgodnie z mołdawską tradycją z mieszanki gliny i słomy. Po chwili w izbie zjawia się wiadro z zimną wodą wprost ze studni i wyśmienite bliny z domową konfiturą. Zaproszeni zostajemy również na uroczysty obiad, w którego przygotowaniu brała udział niemal cała wioska. To chyba najlepszy moment, aby przyjrzeć się mołdawskiej kuchni, która choć poddana wpływom krajów sąsiednich ma też swój własny charakter związany z cieplejszym klimatem i ogrodnictwem. Wśród warzyw dominują pomidory i bakłażany podawane na tysiąc różnych sposobów. Z dań mięsnych wymienić należy musakę, potrawę robioną w kociołku z kartoflami, mięsem, wędzoną słoninką, cebulą i pomidorami. Nic jednak nie dorówna najbardziej typowej dla Besarabii, doskonałej i aromatycznej mamałydze. Na deser mamy do wyboru cały wachlarz owoców od swojskich jabłek, gruszek i śliwek poprzez soczyste, pękate arbuzy do złocistych melonów i słodkich winogron. Mołdawia należy do strefy kultury wina. Choć kraj to niewielki, niemal 1/3 win spożywana w krajach byłego ZSRR miała na etykietkach lecącego bociana z kiścią winogron w dziobie - symbol mołdawskich winnic. Także dziś jest to jeden z głównych produktów eksportowych kraju. Do najbardziej renomowanych należą trunki z piwnic Cricova, usytuowanych parę kilometrów na północ od Kiszyniowa. Zapewne jest to miejsce warte odwiedzenia, chociażby z uwagi na podziemne korytarze wykute w kredowej skale, których długość wynosi ponad 100 km! Podziemne ulice noszą nazwy od leżakujących wzdłuż nich gatunków win. Ponieważ wino w Mołdawii pije się w ogromnych ilościach, chłodne piwnice każdego porządnego domu kryją tysiące litrów tego napoju. Chcąc sprawić przyjemność panu domu nie należy szczędzić pochwał jego winu, a w żadnym wypadku nie wolno zostawiać niedopitego trunku, bo jak głosi mołdawskie powiedzenie: ile wina zostawisz tyle łez przysporzysz gospodarzowi. Oczywiście nie zamierzamy sprawiać przykrości naszym gospodarzom i skwapliwie opróżniamy szklanki z orzeźwiającym trunkiem, które mimo naszych usilnych starań wciąż pozostają pełne.

      Nad gładką, ciemną taflą Dniestru, tego limes orientalis wyznaczającego wschodni zasięg imperium rzymskiego, gdzie poił konia zdobywca Besarabii imperator Trajan, unosi się jeszcze cienka warstwa porannej mgły. Głębokie dźwięki dzwonów niosą się szerokim echem po dolinie. Ze skały, na której spędziliśmy noc obserwujemy kilkunastu mnichów podążających w stronę cerkwi na poranne modlitwy. Złote wieże monasteru błyszczą w promieniach wschodzącego zza rzeki słońca. W krajobrazie sakralnym Mołdawii dominuje prawosławie. Przynależność do tego Kościoła deklaruje ok. 80 % mieszkańców kraju, w tym Gagauzi – mniejszość pochodzenia tureckiego zamieszkująca południe Mołdawii. Opustoszałe w czasach radzieckich klasztory znów tętnią życiem, jak ten w Saharnej. Czysty, mocny śpiew opata Andriana wypełnia nie tylko całe wnętrze cerkwi, ale zdaje się przenikać człowieka na wskroś odrywając go od rzeczywistości. Nierealność i cudowność tej atmosfery podkreślają snopy światła, w których kłębi się dym kadzidła. Z ikonostasu spoglądają surowe postacie świętych, przed którymi mnisi biją pokłony dotykając trzykrotnie głową ziemi. Monaster w Saharnej położony jest u wylotu jednego z wielu kanionów, które rozcinają Wyżynę Besarabską do znacznych głębokości, nawet kilkudziesięciu metrów. Płynący jego dnem potok zanim połączy się z szerokimi wodami Dniestru tworzy 22 malownicze kaskady. Życie monastyczne na terenach Besarabii istniało jeszcze na długo zanim powstały obecnie istniejące cerkwie i monastery. Jego ślady znajdujemy idąc w górę, wąską ścieżką przylepioną do ściany kanionu. Ze zdumieniem stwierdzamy, że nagle w skale pojawiają się okna. Do wykutych w kredzie i muszlowcu, prawdopodobnie jeszcze przez legionistów Cesarza Trajana, a dopiero później zasiedlonych przez pustelników pomieszczeń wchodzi się niemal na kolanach. W największej sali, z oknami wychodzącymi prosto w przepaść znajduje się cerkiew do dziś pełniąca swoje funkcje z okazji większych świąt. Z woskową świecą w dłoni wędrujemy po labiryncie korytarzy i pustych sal. Wykute w ścianach wnęki służyły mnichom za łóżka. Skalne monastery, to jedna z największych, a zarazem prawie w ogóle nie znanych atrakcji Mołdawii. Większość z nich powstała w stromych zboczach dolin rzecznych, głównie Dniestru i Reutu.

      Rzeki wcinają się głęboko w Wyżynę Besarabską tworząc kręte doliny o miejscami pionowych zboczach. Do jednych z najbardziej malowniczych miejsc w Mołdawii należy silnie meandrujący odcinek Reutu poniżej miasta Orhei. Jest to miejsce warte odwiedzenia nie tylko z uwagi na walory krajobrazowe. Pas między leżącymi nad rzeką wsiami Trebujeni i Butuceni to prawdziwe muzeum pod gołym niebem. Obszar ten posiada status rezerwatu archeologiczno – historycznego. Do najatrakcyjniejszych obiektów należy podziemna cerkiew, do której dostać można się jedynie tunelem przebitym przez szyję meandra, pozostałości starożytnego miasta Orheiul Vechi oraz fortyfikacje, których powstanie datuje się na VIII – III w. p.n.e. Ziemie besarabskie wielokrotnie najeżdżane i podbijane począwszy od Rzymian przez Hunów, Tatarów, Turków, Polaków, Węgrów, Niemców, Rumunów na Rosjanach kończąc są prawdziwym rajem dla miłośników archeologii. Do najciekawszych obiektów z punktu widzenia laika należy zapewne mur Trajana w południowej Mołdawii. Właściwie system wałów – zewnętrzny i wewnętrzny, zbudowany ok. IV/III w. p.n.e. gdy ziemie te kolonizował pochodzący z dalekiej Andaluzji Cesarz. Do dziś najlepiej zachowały się fragmenty muru zewnętrznego, który ciągnie się na dł. 138 km od wsi Vadu lui Isac aż do miejscowości Stare Trajany, leżącej obecnie na Ukrainie. Z czasów średniowiecznych mimo licznych wojennych zawieruch zachowały się fortece w najstarszym mołdawskim mieście –Thiginie (Benderach) oraz w Sorokach nad Dniestrem.

      Już ponad półtorej godziny stoimy na granicy, która nie istnieje na żadnej mapie. Wszystko dlatego, że nie mamy zamiaru płacić 6 dolarów od osoby za wjazd na teren formalnie nieistniejącego państwa. Ostatecznie dostajemy specjalne bilety-przepustki z zastrzeżeniem, że opuścimy terytorium niepodległej Republiki Naddniestrzańskiej w przeciągu 4 godzin (odliczając czas spędzony na granicy) pod karą grzywny wysokości 750 dolarów.
    Wraz z niepodległością w 1991 r. Mołdawia odziedziczyła problemy, które dotknęły większość postradzieckich republik, których granice rzadko pokrywały się z faktycznym przestrzennym rozmieszczeniem grup etnicznych i narodowościowych. Mimo iż jest to jeden z mniejszych krajów europejskich (porównywalny z województwem mazowieckim), w jego obrębie istnieją dwa obszary dążące do politycznej niezależności. Jako pierwsza niepodległość ogłosiła Gagauzja – południowa część Mołdawii zamieszkana przez prawosławnych Turków. Ostatecznie skończyło się na przyznaniu szerokiej autonomii. W Komracie, głównym ośrodku regionu otwarto pierwszy i jedyny na Świecie gagauzki uniwersytet.
    Znacznie gorzej sprawa przedstawia się z powstałą w 1990 r. Autonomiczną Sowiecką Socjalistyczną Republiką Zadniestrzańską zwaną też Transnistrią bądź Naddniestrzem. Obejmuje ona wąski pas ziemi leżący między Dniestrem, a granicą z lądową z Ukrainą, zamieszkany głównie przez Rosjan i Ukraińców, choć Mołdawianie stanowią tu znaczny odsetek ludności, bo aż 40 %. W sumie 750 tysięczną Transnistrię zamieszkuje 35 narodowości. Ponieważ jest to najlepiej rozwinięta ekonomicznie część Mołdawii jej odłączenie stanowiło olbrzymi cios dla nowopowstającego państwa. W odpowiedzi na ogłoszenie niepodległości Kiszyniów wysłał do Naddniestrza wojsko. Według krążącej po Kiszyniowie anegdoty konflikt zakończył jeden telefon. Słynny rosyjski generał Lebiedź, dowódca stacjonującej w Transnistrii 14 Armii miał zagrozić, że jeśli w ciągu godziny nie zakończy się ostrzał Bender (bo tam zogniskowały się działania), to śniadanie zje w Tyraspolu (stolicy Naddniestrza), obiad już w Kiszyniowie, a kolację w Bukareszcie (popierającym działania mołdawskiego rządu). Walki, w których zginęło ok. 300 osób przerwano, ale problem pozostał. Choć żaden kraj nie uznał niepodległości Transnistrii, posiada ona wszelkie atrybuty niezależnego państwa – prezydenta, którym jest Rosjanin Igor Smirnov, parlament, sądownictwo, własną walutę i co decyduje o faktycznej niezależności – własną armię. Szczególny interes w istnieniu niekontrolowanej przez nikogo enklawy, z której można wysłać dowolny towar w dowolne miejsce poza wszelką kontrolą ma Rosja i wszelkiej maści organizacje mafijne. Obszar po lewej stronie Dniestru to czarna dziura. Tajemnicą Poliszynela jest, że Naddniestrze jest jednym z największych eksporterów broni. Według ambasadora Izraela na Ukrainie, stąd wysyłano przez port w Odessie broń dla palestyńskich organizacji terrorystycznych. Ręce umywa Kijów, który nie może bez wyraźnych dowodów kontrolować kontenerów z mołdawskimi plombami. Z kolei Kiszyniów tłumaczy się, że pieczątki, co prawda są mołdawskie, bo formalnie jest to terytorium Mołdawii, ale faktycznie nie ma nad nim żadnej kontroli.
    Odrębny charakter Transnistrii widać na pierwszy rzut oka i to nie tylko ze względu na posterunki wojsk OBWE na ulicach (od 1994 r. obowiązuje stan wyjątkowy). Jest to chyba ostatni taki w Europie, żywy skansen komunizmu. Jedynym poważnym konkurentem mogłaby być Białoruś, ale nawet tam ideologia sowiecka nie występuje w tak czystej postaci. Stolica Naddniestrza – Tyraspol to bez wątpienia miasto o największym zagęszczeniu Leninów na km2. W samym centrum stoi monumentalny budynek w stylu sowieckiego gotyku, z czerwoną gwiazdą na szczycie – Dom Sowietow – jak głoszą złote litery na frontonie. Niestety musieliśmy się zadowolić podziwianiem fasady gdyż wstęp w krótkich spodenkach zabroniony. Jak za dobrych sowieckich czasów panuje tu mania wielkości. Idąc główną, siedmiopasmową ulicą przypominającą raczej lotnisko, mijamy monstrualnych rozmiarów towarzysza Wołodię Ilicza z kilkunastotonowym płaszczem powiewającym na wietrze. Odrobinę dalej na spiętym rumaku zasiada generał Suworow, a na przeciw niego zbudowano przedziwną instalację z granitowych bloków ku czci żołnierzy Armii Radzieckiej poległych w Afganistanie. Na rewersie naddniestrzańskich kopiejek widnieje sierp i młot, a zaraz poniżej data bicia – 2001! O tym, że nie jest to bynajmniej martwa ekspozycja przekonujemy się kilkadziesiąt metrów dalej, gdy drogę zastępuje nam kolumna młodych ludzi z czerwonymi sztandarami w dłoniach. Na czele pochodu energiczny, starszy pan wykrzykuje komendy, według których wiecujący machają flagami raz w lewo raz w prawo, raz w dół raz w górę. Na razie to tylko próba przed hucznie obchodzonym Dniem Niepodległości.
    Największe emocje wciąż przed nami. Ponieważ przekroczyliśmy przydzielony nam czas i co gorsza nie dopełniliśmy obowiązku meldunkowego, powrót tą samą drogą, którą przyjechaliśmy jest wykluczony. Na szczęście nasz kierowca, pochodzący z Bender, doskonale wie jak radzić sobie w takich sytuacjach. Jedziemy na lokalne przejście graniczne. Opuszczamy samochód tuż przed punktem kontrolnym i markując miejscowych, pojedynczo i dwójkami w pewnych odstępach czasu przekraczamy granicę nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Gdyby ktoś wpadł, moglibyśmy mieć poważne problemy zwłaszcza, że na terenie separatystycznej republiki nie możemy liczyć na pomoc polskiej ambasady w Kiszyniowie.

      Prosta i szeroka droga z Tyraspola do Kiszyniowa pozwala kierowcy na bicie rekordów prędkości. Wjeżdżając do centrum utykamy w tłumie ludzi i samochodów. Dookoła gwar ulicy i wycie klaksonów. Nerwowa jazda kończy się zderzeniem z jakimś wózkiem załadowanym makulaturą. Ani kierowcy, ani piesi nie uważają za wskazane stosowanie się do sygnalizacji świetlnej, co tylko pogłębia wrażenie chaosu. Potrzeba wiele samozaparcia, aby przedrzeć się przez tłum handlujących i kupujących w okolicach dworca autobusowego. Cała ta atmosfera sprawia, że Kiszyniów przypomina bardziej bliskowschodni targ niż stolicę dawnej republiki sowieckiej. Na stołeczny charakter miasta wskazuje nie tylko futurystyczny budynek pałacu prezydenckiego. Pełno tu ekskluzywnych sklepów i restauracji gdzie ceny dorównują cenom zachodnioeuropejskim i podawane są w dolarach. Pomimo wielu pamiątek z przeszłości, Kiszyniów nie przygnębia. Dominuje niska zabudowa, dużo zieleni, parków.

    W centrum, które wyznacza bulwar Ştefana Cel Mare panuje niezwykły ruch. Tłumy ludzi płyną szerokimi chodnikami. Ulice i budynki dekorowane są narodowymi barwami. Trwają przygotowania do obchodów Dnia Niepodległości. 27 sierpnia, tak jak i inne święta narodowe obchodzony jest bardzo hucznie. Ludzie tańczą i śpiewają na ulicach, niebo rozświetlają fajerwerki. Ale uzyskana po raz pierwszy w historii niezawisłość nie przysporzyła Mołdawianom wielu powodów do radości. Wręcz przeciwnie. Każdy kolejny dzień przynosił nowe rozczarowania i początkową euforię szybko zastąpiła nostalgia za „małą stabilizacją”. Nastroje społeczne cały czas oscylują między tęsknotą za Związkiem Radzieckim, kiedy żyło się znacznie lepiej, a chęcią przyłączenia się do bliskiej kulturowo i historycznie Rumunii. Problem w tym, że zarówno Rosja jak i Rumunia traktują Mołdawię jak kukułcze jajo i nie kwapią się do jej przygarnięcia. Jak powiedział mi jeden z mołdawskich polityków, lider opozycyjnej partii i wykładowca na kiszyniowskim uniwersytecie – Niepodległa Mołdawia powstała, bo nie miała innego wyjścia. Właściwie trudno znaleźć w śród elit politycznych kogoś, kto za priorytet uważałby niezależność kraju. - Jakich elit? - denerwuje się ten sam polityk - Ten kraj ma tylko 300 tys. chłopów z wyższym wykształceniem! Za Stalina większość inteligencji mołdawskiej wysłano na Syberię skąd nigdy nie wrócili, a reszta uciekła do Rumunii gdzie nastąpiła jej akulturacja. Temu narodowi brakuje mądrych przywódców – dodaje z rezygnacją.

       Jaka będzie przyszłość tego skrawka ziemi wciśniętego pomiędzy Rumunię i Ukrainę, który podług legendy miał być kawałkiem Raju podarowanym przez Boga pracowitym i pogodnym Mołdawianom? Niewątpliwie wiele zależeć będzie od jego mieszkańców. Trudno jednak oczekiwać by kraj ten przetrwał bez pomocy z zewnątrz. Póki co, Mołdawia pozostaje jednym z najmniej znanych krajów Europy. Czasem na marginesie innych wydarzeń europejskich pojawiają się w prasie informacje o antyrządowych demonstracjach lub problemach z rozbrojeniem Transnistrii. Nawet najbliżsi sąsiedzi postrzegają Mołdawię jako kraj niebezpieczny i mało stabilny. My odkryliśmy kraj zamieszkany przez niezwykle gościnnych i życzliwych ludzi, kraj – pomimo codziennych problemów – ludzi radosnych. W końcu kraj będący niezwykle barwną mozaiką kulturową, etniczną, narodowościową, pełen śladów i pamiątek po burzliwej przeszłości. Dla nas Mołdawia pozostanie – pomimo szarej rzeczywistości – krajem pełnym słońca.