ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Moje prywatne Idaho – Podlasie

Autor: Iwona Kowalewska
Data dodania do serwisu: 2003-05-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Polska
Średnia ocena: 6.23
Ilość ocen: 337

Oceń relację

Motto: Biezmołwije milczenie, odosobnienie, cisza.
/Marek Wilk, Wilczy notes/




Do Zubek poproszę!
Dworzec PKS w Białymstoku. Podlasie. Polska. Czekam w krótkiej
kolejce, dostaję bilet (8, 40 zł) i idę na stanowisko 15-ste.
Zimno, ale bez przesady, kilka stopni poniżej zera. Pod
spodniami mam ciepłe rajstopy, ale nie wyciągam z plecaka
rękawic na futrze. Słońce świeci, jest rześkie zimowe
przedpołudnie. Jadę na wieś.

Dzieciństwo kojarzy mi się ze wsią. U dziadków spędzałam każde
wakacje, całe dwa miesiące. Przyjeżdżałam tu na ferie zimowe. Na
sadzenie ziemniaków, sianokosy, żniwa, wykopki. Pola, ciągnące
się kilometrami lasy, rzeka, racuchy i zacierka na mleku - to
mój kraj lat dziecinnych, moje korzenie.

O 11:20 podjeżdża klasyczny ogórek, czyli autobus leciwy,
hałaśliwy, kształtu bujnego korniszona. Oprócz mnie – czterech
pasażerów. Jak zwykle – ogrzewanie nie działa. Wprawdzie
kierowca włącza jakąś dmuchawę po 20-stu minutach jazdy, ale nie
widać efektów. Czy to jest normalne w tego typu pojazdach, czy
też wszyscy kierowcy dorabiają sobie do niskich pensji
sprzedając „na boku" zaoszczędzoną ropę? Szyby oblodzone od
wewnątrz, nikt nie zdejmuje czapki ani rękawiczek. Przed nami
półtorej godziny jazdy. Szybko kostnieją mi palce u nóg.

Dawniej jeździło się na wieś koleją. Ale jakieś 5 lat temu,
kiedy w całej Polsce PKP likwidowała nierentowne linie, pociąg z
Białegostoku do Zubek Białostockich przestał kursować. Ludzie
protestowali. Była pikieta na torach i artykuł w gazecie. Ale
pociągu nie zwrócili. A autobusem drożej i mniej wygodnie. Bo to
ani większego bagażu, ani tym bardziej roweru przewieźć się nie
da. Latem w tutejszych lasach nie ma wcale przyjezdnych
grzybiarzy. Kiedyś rano przyjeżdżali, cały dzień zbierali, a
wieczorem wracali do miasta. Nie kupowali biletu, tylko zrzucali
się po parę groszy na piwo dla konduktora. Wszyscy byli
zadowoleni. Tyle że kolej na nich nie zarabiała. Może gdyby
kupowali, to by pociąg był rentowny i nadal jeździł? Ale gdyby
płacili, to by im się te grzyby nie opłacały. Szkoda teraz:
stacja pusta, opuszczona, opustoszała. I wyłaniający się zza
zakrętu pociąg jest już tylko w mojej głowie. Jeździłam na
stację rowerem. 6 kilometrów. Żeby kogoś ze swoich odebrać z
pociągu. Albo żeby go podwieźć z bagażem. Zawsze to łatwiej
torbę na rower postawić, niż ją w rękach nieść tyle drogi.

Teraz na stacji strasznie – pusto. Poczekalnia, kasa, skup
grzybów – zamknięte na cztery spusty. I cicho, strasznie cicho.
Skup należał do Jarka, który miał wielką, groźną sukę. Musiał, w
końcu z handlem wiązały się spore, jak na tutejsze warunki,
pieniądze. A teraz suki nie ma, grzybiarzy nie ma, a Jarkowi się
umarło. Pił z takimi dwoma w baraku niedaleko torów, zaprószyli
ogień – pewnie papierosem – i się wszyscy spalili. Gdy kilka dni
przed tym wypadkiem jechałam do Zubek, słyszałam, jak się głośno
cieszył, że do emerytury zostały mu tylko trzy tygodnie. Kto by
się nie cieszył?

Podwoziło się kogoś ze stacji lub odwoziło na pociąg rowerem.
Albo dziadek (a czasem babcia) przyjeżdżał furą. Kobyła nazywała
się Łysa i była spokojna. Zrywała się tylko wtedy, gdy mijał nas
szybko jadący samochód. Lubiła popiardywać w czasie jazdy, wtedy
dziadek dobrotliwie, ale karcąco mówił, przeciągając sylaby:
Łyyyyysa!
Jechało się furą mniej więcej godzinę. Powoli, bo na żwirowej
drodze strasznie się kurzy. A półtora kilometra przed stacją
zaczyna się żużlówka, na której końskie kopyta wzbijały czarny
pył. Kolana przykrywało się więc kocem, żeby ubrania nie
pobrudzić. A zimą kożuchem, żeby nie marzły nogi.


No, dojechaliśmy. Oprócz mnie gramoli się do drzwi -jakaś
kobieta w chustce. Zagaduje.
- Ty jesteś Iwonka? Iwonka Jasieczkowa? Ja tak i myślałam, ale
nie podchodziłam w Białymstoku, bo nie byłam pewna. A chodź,
podwieziemy!
Teraz dopiero poznaję. To pani G. z sąsiedniej wsi, pewnie
przyjechał po nią mąż. A jakże – jest! Ładujemy się na furę. Oni
z przodu, zaraz zaczynają gadać, a ja z tyłu, pomiędzy nimi.
Dostaję kożuch do okrycia nóg. Konik paruje na mrozie. Łysa była
gruba i lśniąca, on jest nieduży i ma zwichrzoną sierść. Ale
droga ta sama, co kiedyś. No, trochę krótsza. Bo stacja jest na
lewo, półtora kilometra dalej. A przystanek w samej wsi.
Jedziemy. Koń popiarduje, śnieg trzeszczy pod kołami. Jaki to
przyjemny dźwięk - trzeszczenie śniegu. Przed oczami lasy białe,
nietknięte, pola zaśnieżone. Pan G. pokazuje coś daleko pod
lasem - po ogonie od razu widać, że to lis. Moi dobroczyńcy
rozmawiają. Najpierw o rodzinie, ale prędko schodzą na religię.
Że nieważne, jakiego człowiek jest wyznania. Ważne, jaki jest,
dobry, uczciwy, czy zły. Że w gazetach piszą, co księża
wyprawiają. Że batiuszka w R. kradnie pieniądze, ludziom bieda,
a on drogimi samochodami jeździ. Że nieważne, jaka religia.
Ważne, jak ją człowiek spełnia. Nie ma różnicy, czy kto katolik,
czy prawosławny, czy ten, no – protestant. Toż Bóg ten sam, ten
sam Jezos Christos. Tak samo narodyłsia, razpieli, waskros,
wstupił do nieba. Ta sama Boża Matka.

Gdyby ci, którzy w trosce o pokój z imieniem Boga na ustach
wywołują wciąż nowe wojny mieli takie poglądy, jak ta wiejska
baba w chustce i siedzący obok niej prosty chłop w czapce-
uszance, światu byłoby znacznie lepiej.

Tutaj wszyscy są prawosławni. Dopiero pokolenie moich rodziców,
które wyemigrowało do miasta, pożeniło się niekiedy z
katolikami. Jak choćby moja mama. Stąd - nie wiadomo kiedy -
nauczyłam się ekumenizmu. Jakże się nie nauczyć, kiedy rodzina w
połowie katolicka, w połowie prawosławna? Kiedy Boże Narodzenie
najpierw w domu katolickie, a potem u dziadków czy wujków
prawosławne?

"G." to tylko zawołanie. Nie znam ich nazwiska. Tu nazwisk używa
się rzadko. Ta jestem Jasieczkowa, bo dziadek ma na imię Jan.
Moja koleżanka - Pietrukowa, bo ma dziadka Piotra. W jednej wsi
wiele rodzin nosi to samo nazwisko, a imiona – wiadomo, często
się powtarzają. Gdyby się ludzie próbowali rozpoznawać po
imionach czy nazwiskach powstałby wielki mętlik.
G., jak wszyscy tutaj, mówią „po naszemu", gwarą polsko -
białoruską. Słyszę ją od dzieciństwa, stąd - rozumiem. Moi
białostoccy znajomi na ogół również. Ale poznańscy już – ani w
ząb. To dla nich obcy język.
Dzięki gwarze rozumiem także białoruski. Nie mówię w tym języku,
ale radio czy telewizję rozumiem.

W szkole średniej wzięłam udział w spotkaniu młodzieży ze szkół
zrzeszonych z UNESCO. Przyjechali młodzi Polacy z Rosji,
Ukrainy, Białorusi, Litwy. Często nie potrafili mówić po polsku.
Wydawało mi się, że skoro wszyscy jesteśmy Słowianami, a w
dodatku polski i białoruski mają w 50% takie samo słownictwo, z
Białorusinami zdołam się porozumieć bez użycia języków
zachodnich. Okazało się jednak, że choć ja ich rozumiem, sama
muszę mówić po niemiecku. Długo nie mogłam tego pojąć.


G. wysadzili mnie na końcu wsi. Do S., gdzie mieszkają, jeszcze
kilometr.
Przeszłam przez białą wieś, psy się rozszczekały. Dom dziadków –
numer szesnaście. Piję gorącą herbatę, sprawdzam, ile stopni
mrozu. Tylko 6. Nigdzie nie piłam lepszej herbaty, niż tu. Nie
dlatego, że dziadkowie kupują drogie mieszanki liści z samego
czubka drzewa herbacianego. Skąd - mają zwykłą granulowaną. To
czysta woda studzienna nadaje herbacie smak i kolor. Gdzież
kranówie do tej wody!
Po herbacie – sadzone jajka. A po jajkach – na spacer. Z
aparatem w garści.

Wszędzie biało, szybko zapada zmierzch. Ciekawe, czy zdjęcia
wyjdą. Na śniegu ślady zajęcy, lisów, saren i moje. Poza tym
śnieg czysty, nieskalany.

Śpię na miękkiej, puchowej poduszce, pod miękką, puchową
pierzyną. Pierze z własnych babcinych gęsi. Ciemno jest, choć
oko wykol. Kiedy zgasną latarnie, nie widzę dłoni, którą trzymam
centymetr od twarzy. I cicho. Żadnego dźwięku. Wychodzę przed
dom w tę ciemność, zadzieram głowę i w kosmicznej ciszy oglądam
gwiazdy. Jedyne, co słyszę, to własny oddech i skrzypienie
śniegu pod stopami.
Zasypiam. Mam dobre sny.


Zostałam jeszcze jeden dzień.
Siedzę w bokówce przy piecu i piszę.
Piszę piórem. Zmarzło. Chwycił dziś mróz. Miałam rano wracać do
domu, ale nie da rady, wrócę jutro. Jutro wigilia. Autobus
odchodzi z Zubek o 10-tej. Czyli trzeba wyjść przed 9-tą, bo do
przystanku 5 kilometrów. A dziś 27 stopni poniżej zera. Wstałam,
wyszłam spod ciepłej pierzyny – zatrzęsło. Prędko się ubrać i do
kuchni, ogrzać się przy piecu, do kafli ręce przytulić. Piec
jest najważniejszym sprzętem w domu. Od niego bije ciepło.
Kuchnia jest duża. I najcieplejsza. Im dalej od niej – tym
chłodniej. W sąsiedniej "bokówce", czyli pokoju, w którym stoją
łóżka dziadka i babci – jeszcze znośnie. Ale w najdalszym
pokoju – zimno! Piec między kuchnią a bokówką gorący, a między
bokówką a ostatnim – też niby ciepły, ale w samym pokoju ciepło
jest tylko w łóżku, zaraz przy piecu, koło kafli. No i w drugim
łóżku, pod pierzyną. Tak się śpi - nie ma co narzekać. Ale na co
dzień nie da się tam wysiedzieć.

Dzwoni telefon. Jest u dziadków od niedawna. Stoi, oczywiście, w
kuchni. Mama pyta, co u nas.
Kiedyś telefon miał tylko sołtys. Można było do niego pójść,
poprosić i zadzwonić, gdzie się chciało. Ale za chwilę rozmowy
liczył sobie kilka razy więcej, niż należało. Teraz – w każdej
chwili można zadzwonić, o zdrowie zapytać.
Coraz więcej zdobyczy cywilizacji tu dociera. Powoli, bo to
najczęściej młodzi interesują się nowościami technicznymi. Tu
używa się tego, co przydatne. Na zbytek nikogo nie stać.

Siedzimy przy piecu, babcia, dziadek i ja.
Pytam, jakie dawniej najsroższe mrozy bywały.
- Po wojnie to było minus trzydzieści pięć. (babcia)
- A w czterdziestym drugim było minus czterdzieści pięć!
(dziadek)

- Dziadku, a czy stąd kogoś wywieźli na Sybir?
- Wywieźli!
- A ktoś wrócił?
- Wszyscy wrócili. Mnie też chcieli zabrać. Ale pojechaliśmy z
ojcem do Z., tam ojca cioteczny brat miał syna, co naczalnikiem
był. Dał on mnie papier i powiedział: Jak będą chcieli ciebie
zabrać, to ty nic nie mów, tylko ten papier pokaż. Ty będziesz
ludzi woził. I ja przez dwa tygodnie furą ludzi woziłem, ludzi i
ich rzeczy. A mnie nie wzięli.

Babcię Niemcy wywieźli. Ona też wróciła.

Kiedy w Poznaniu, gdzie studiuję, powiem czasem „brat
cioteczny" – pytają mnie, kto to taki? Tam się mówi „kuzyn", z
niemiecka.

Pamiętam, jak kiedyś na feriach zimowych, żebym nie zamoczyła
butów, babcia wyszperała jakieś buciory z czasów ostatniej
wojny. Pasowały. Były z bardzo grubego materiału i miały zamek
od nosów aż do kostek. Dobrze się w nich na sankach zjeżdżało.


W Konopielce Redlińskiego do zabitej deskami wsi
podbiałostockiej przyjeżdża nauczycielka. Sołtys z trudem
znajduje jej lokum. Pozostaje tylko jeden problem.
”Najtrudniejsza sprawa ze sraniem, mówio Dunaj po cichu. Dzie
ona chodzić bedzie? Toż nie za stodołe.
A cóż takiego?
Y, jakoś nie wypada, żeb urzędniczka dópe na wiater wystawiała.
Przyzwyczai się. A u was dzisiaj dzie chodziła?
Do świńskiego chlewa.
Toż i u mnie chlew jest.
Ale przydałby sie specjalny budyneczek.
E, nie będę deskow marnował na czyjeś wydumki."

Tu „budyneczki" wszyscy mają, ale i tak trzeba albo
wieloletniego przyzwyczajenia, albo dużego samozaparcia, żeby
odważyć się "dópe" na mróz wystawić.


Mróz tymczasem coraz mniejszy, o l3-tej już tylko 10 stopni.
Czyli całkiem ciepło. Więc ja znów na spacer. Wczoraj drzewa
miały jeszcze brązowy odcień, ale dziś, kiedy wszystko pokryła
szadź, cały krajobraz zabielił się dokładnie.

Pięknie. Śnieg wszędzie grubą warstwą leży, nikt go nie depcze.
Ślady tylko na drodze i na podwórkach. A nad rzeką jeszcze
odciski opon – to wopiści sprawdzają, czy nikt nie próbuje
nielegalnie przekroczyć granicy. Bo rzeka jest graniczna. Las za
nią jest już białoruski.
Rzeka zarasta. Kiedyś, kiedy wielu ludzi pracowało tutaj na
swoich gospodarstwach, kiedy na wakacje zjeżdżała się liczna
dzieciarnia – łąkę wokół rzeki wykaszano, trzciny usuwano i było
dużo miejsca do pływania. Teoretycznie, rzecz jasna, w rzece
granicznej nie wolno pływać, ale kto odgoni od wody dzieciaki
czy rolnika, co przez kilka godzin pracował w upale i chce się
ochłodzić? Teraz dla nielicznych amatorów pływania pozostała
przestrzeń kilku metrów.

Dużo śladów zajęcy i lisów. I chyba wilków, bo przecież
bezdomnych psów tu nie ma? Jak się wejdzie trochę głębiej w las,
drogę przebiegają sarny, czasem między drzewami pokaże się
jeleń. Przez rzekę przypływają nawet łosie.

Babcia mówi, że czasem słychać, że w lesie strzelają.
Kłusownicy. Polują ukradkiem, zabierają tylko rogi albo
niewielką część mięsa. Czy prawdziwy myśliwy zabija młodego
koziołka dla kilkunastocentymetrowych różków? Sama takiego
koziołka znalazłam. Kłusownicy są bezkarni, bo straż leśna nie
ma możliwości często tu zaglądać. A poza tym w dzisiejszych
czasach zastraszenie leśnika to nie jest wielka sztuka.

Drzewa ośnieżone, srebrne. Mróz skuł wszystko szadzią i świat
biały jest, zaczarowany. Rzeka zamarznięta, ale lód jest cienki.
Ciężaru człowieka by nie utrzymał. Śnieg niebieski, szary,
brązowy, czarny nawet, a tylko w pełnym słońcu – biały, taki
biały , że trzeba oczy mrużyć. Trzciny oszronione. Cichuteńko.
Kiedy wracam znad rzeki - drogę przebiega mi zając. Płoszę
siedzące w zaspie stado przepiórek. A wszystko to kilkadziesiąt
metrów od wsi! Wieś cicha, biała, spokojna. Czasem ktoś wyjdzie
na spacer, przewietrzyć się, nogi rozprostować. Kto usiedzi cały
dzień boży w domu? Trzeba wyjść, choćby po podwórku się
pokręcić. Psa nakarmić, kurom ziarna podsypać. I zaraz wracać,
bo zimno.


Rozważam sytuację. Teraz mróz zelżał, ale jutro rano będzie
pewnie znowu bardzo zimno. Wrócę jednak dziś, z K. To 5
kilometrów od wsi, nigdy jeszcze stamtąd nie jechałam. Ale tak
będzie chyba najlepiej, bo do l7-tej mróz nie powinien zanadto
się zwiększyć.

Chodzą słuchy, że mają puścić autobus przez wieś. Pięć
kilometrów, jakie teraz trzeba pokonać, żeby dotrzeć do
przystanku, to długa droga dla starych ludzi. A tylko tacy tu
mieszkają.

Wiele domów stoi pustych. Nie ma komu kultywować starych
zwyczajów. Dzieci tych starców zapomniały – w pogoni za
mieszkaniem, telewizorem i pieniędzmi. Albo nie chcą pamiętać. A
moje pokolenie niewiele widziało, niewiele pamięta. Za kilka lat
nikt już nie będzie śpiewał tutejszych pieśni, nie będzie umiał
zrobić kutii według dawnego przepisu, zaniknie gwara. Wieś
umiera. Kresy Wschodnie cichną.


Stoję na przystanku w K., wokół panuje już ciemność i mróz
tężeje z każdą chwilą - przerażeniem napawa mnie myśl, że
autobus mógłby nie przyjechać. Jeżdżącym na tych przygranicznych
trasach rzęchom czasem zamarzają silniki. Co bym zrobiła? Iść z
powrotem w taki mróz? Pięć kilometrów przez las? Na szczęście
autobus przyjeżdża. Oczywiście – nie działa ogrzewanie.



Kiedy szłam przez wieś, spotkałam sąsiada. Mieszka sam, żona
parę lat temu umarła, dzieci –wiadomo – w mieście.
Uśmiechnięty, zagaduje „pomaleńku". Rozmawiamy. Śnieg cicho pada
wielkimi płatkami. Wcześnie jeszcze, południa nie ma, słońce się
skrzy, od śniegu odbija. Jasno, ładnie. Pogadujemy po trochu. Że
zimno, że pusto, że ludzi mało.
- E, nie tak zaraz wszyscy umrą. Ja to sobie nie wyobrażam,
żeby tu puste domy stały.
- Jeszcze roczek, dwa – odpowiada na to stary człowiek,
uśmiechając się. – A potem przyjadą spychaczami, na jedną kupę
zgarną.



Iwona Kowalewska
iwona.kowalewska1@wp.pl