31 sierpień 2010
Nadszedł w końcu ten dzień, że trzeba było spakować ponownie plecak i ruszyć na drogę. W Concepcion czas zleciał bardzo szybko, nawet nie zauważyłem, jak minęły trzy tygodnie. W rodzinnej atmosferze mieszkania na 15 piętrze z widokiem na miasto, czułem się tak, jakbym był w swoim domu. Pomagałem od czasu do czasu w domowych obowiązkach, zmywałem naczynia, chodziłem na zakupy, odrabiałem lekcje z dziećmi, a nawet byłem z nimi na jednym czy dwóch treningach parkour :] Już nawet nie chcę wspominać o pysznych posiłkach, których zjadłem tyle, że teraz mam zapas energii na długi, długi czas. W chwili, gdy piszę te słowa, mija szósty dzień, jak nie jadłem ciepłego obiadu! Tak czy inaczej, któregoś pochmurnego dnia znów znalazłem się na poboczu Ruty 5 – Chilijskiej Panamericany i z wyciągniętym kciukiem czekałem na kogoś, z kim będę mógł kontynuować dalszą podróż na południe.
Do Puerto Montt miałem ledwie 600 kilometrów, z czego większość przejechałem już pierwszego dnia. Najpierw był malutki poborca podatkowy w swoim pudełeczku na kółkach. Nazywał się Giacarlos i chwalił się, że jest jedyną osobą w całym Chile, która nosi to imię. Potem kilka innych samochodów, w których przejeżdżałem niewielkie dystanse i dopiero zmieniło się to gdzieś przed Temuco, gdy po wyjściu z poprzedniej ciężarówki szedłem w poszukiwaniu optymalnego miejsca na łapanie stopa, natknąłem się na siedzącego na zderzaku swojej cysterny Fernanda. Zagadał sam do mnie i zaproponował, że mnie podwiezie 300 kilometrów dalej, aż do Osorno. Fernando, mający prawie dwa metry wzrostu i potężną sylwetkę, z trudem mieścił się w niewielkiej szoferce swojego samochodu. Razem z jego kumplem, który dosiadł się po drodze, odwiedziliśmy znaną tylko kierowcom ciężarówek knajpę po drodze. Zatrzymaliśmy się na parkingu przy stacji serwisowej, a następnie przez dziurę w płocie, przecisnęliśmy się do zupełnie nie oznakowanej, zbitej z desek chaty, gdzie za niewielkie (jak na Chile) pieniądze, zjedliśmy niezły posiłek. W czasie jazdy, Fernando opowiadał różne, zupełnie ciekawe i czasem wyjątkowo śmieszne lub głupie rzeczy o końcu świata w 2012 i przepowiedniach Majów. Przez te 4h uśmiałem się nieźle, ale gdy tylko odwracałem wzrok i patrzyłem przez boczną szybę, to nie było mi już do śmiechu tak bardzo. Po prostu lało, a im dalej na południe, tym mocniej.. W Osorno Fernando po zostawieniu na firmowym parkingu swojego samochodu, odprowadził mnie do pobliskiego domu, gdzie jak się okazało, można zjeść normalne, domowe posiłki i przespać się w prywatnym pokoju. Mogłoby być taniej, ale pasowało mi to, że autostrada była tuż obok, a poza tym po nocy i w deszczu, nie chciało mi się już niczego szukać. Podobało mi się też, że odwiedzam takie miejsca trochę „tajne”, tylko dla „lokalsów”. Najpierw tamta jadłodajnia po drodze, a teraz nielegalne hospedaje, gdzie jedzą i śpią tylko kierowcy ciężarówek. Jak widać, kombinuje się nie tylko u nas :]
Następnego dnia rano zaserwowano mi obfite, aczkolwiek proste śniadanie, złożone z bułek, sera, dżemu i dulce de leche. Dopiero teraz była chwilę na rozmowę z członkami rodziny. Przez te kilkanaście minut okazali mi dużo serdeczności, a gdy się żegnaliśmy, to niemal jakbym był jakimś ich bliskim kuzynem. 13-letnia dziewczynka koniecznie też chciała, żebym przyjął jej zaproszenie na fejsbuku, bo ma mało znajomych. Cóż, czemu nie? :]
Stalowe chmury, gonione mroźnym wiatrem, przetaczały się po niebie. Mżyło. Na szczęście do celu brakowało już tylko 100 kilometrów i nie musiałem długo czekać na podwózkę. Puerto Montt przywitało mnie strugami deszczu. Szybko udało mi się znaleźć naprawdę tani pokoik w niezbyt przytulnym burdel-hotelu, gdzie nie ma nic, prócz cienkich ścian, łóżek i kibla, a po nocy z koszy na śmieci wysypują się zużyte prezerwatywy.
Jednego z wielu bezdomnych psów wałęsających się po całym miasteczku. Pamiętam to dokładnie. Wpatrywał się z jakąś nostalgią w coś, co znajdowało się wewnątrz budki z figurkami i chustami. Przystanąłem i zrobiłem mu zdjęcie, potem spojrzałem w bok na zniszczony szyld na jednym z domu i… przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Po co pchać się w taką pogodę na południe, skoro za miesiąc czy dwa, wszystko może wyglądać inaczej? Po co brodzić w śniegu, gdzieś na krańcach Ameryki Południowej, skoro i tak i tak tam będę jechał później? Dlaczego nie zrobić tego inaczej…?
Z nowym planem ruszyłem przed siebie. Trzy dni w Puerto Montt zdołowały mnie, czas było się stąd ruszyć. Jak każdego popołudnia, usiadłem jeszcze z komputerem w knajpie z wifi na plaza de armas i zamówiłem piwo. Sprawdziłem parę rzeczy, m.in. pogodę i wrócił mój zapał. Po chwili przysiadł się jakiś facet i zaprosił na piwo do stolika, gdzie siedział wcześniej ze swoimi kolegami. Ci w zamian za opowieści z podróży, a także o historii Polski i Europy, dolewali mi piwa do kufla. Było zabawnie. Miałem jednak podejrzenia co do intencji jednego z facetów, który wydawał mi się trochę zniewieściały, że tak powiem. Dlatego gdy zaproponowali mi ciąg dalszy imprezy u nich w domu, zapaliła mi się gdzieś czerwona lampka. Powiedziałem, że mam parę spraw do załatwienia jeszcze i jutro opuszczam to piękne miasto, może innym razem?
Kilkaset metrów przede mną wyraźnie odcinała się granica śniegu. Na koronach drzew, jakby ktoś od linijki wytyczył linię pomiędzy kolorem zielonym a białym. Z minuty na minutę robiło się coraz zimniej, aż w końcu, gdy dotarłem do Aguas Calientes, zaczął sypać śnieg. Szybki rzut oka na okolice i już wiedziałem, że nie mam tu czego szukać. Na recepcji dowiedziałem się, że najtańsza pozycja w cenniku to ponad 50 tys. pesos (więcej niż 100 USD) za jedną noc. To chyba jakaś pozasezonowa promocja… Na piękną historię z pozakatalogowymi cenami w rodzaju tej z hotelu z soli na Salarze de Uyuni, nie było co liczyć. W Aguas Calientes był też kamping , ale akurat nie działał [?]. Pomyślałem, że trudno, schowam się gdzieś w krzakach, żeby ochrona mnie nie widziała, ale spojrzałem na zamieć na zewnątrz i wcale nie miałem ochoty tego robić. O 1900 odjeżdżał ostatni mikrobusik do Entre Lagos, wioski, z której tu przyjechałem. Z rozmowy z recepcjonistką wynikało, że tam na pewno uda mi się znaleźć tańszy nocleg. Nie lubię wracać się, ale nie było wyjścia. Kierowca busa dał mi namiary na najtańsze hospedaje, gdzie spędziłem w końcu noc i wiedząc, że niedziela nie jest najlepszym dniem na jeżdżenie autostopem, nie miałem wyjścia jak wyjść i czekać rano na samochód, który mnie przewiezie przez granicę.
Położony w górach punkt graniczny nie jest najczęściej odwiedzanym przejściem pomiędzy Chile i Argentyną. Z racji panujących w tym regionie trudnych warunków atmosferycznych, jeszcze dwa dni temu, było ono zamknięte. Śnieg i lód na drodze wymagał zakładania łańcuchów, dlatego też większość z i tak nielicznych ciężarówek w tych stronach, w ogóle nie ruszała się z Entre Lagos. Gdy pytałem ich kierowców czy mnie podrzucą, wzruszali ramionami i mówili, że nie wiadomo kiedy ruszą i czy w ogóle nie będą musieli jechać na około. Patrząc na słoneczną pogodę zastanawiałbym się pewnie o czym oni do mnie mówią, jednak fakt, że byłem poprzedniego dnia nieco wyżej, dał mi jako taki pogląd jakie warunki mogą być na samej granicy. Po kilku godzinach w końcu szczęście się do mnie uśmiechnęło. Na pokład olbrzymiego tira zabrał mnie Rodrigo, który okazał się niezwykle ciekawym człowiekiem. Pracował dla jednej z większych firm przewozowych w Chile i jechał z ładunkiem ryb aż do Sao Paulo w Brazylii. Opowiadał mi różne anegdoty i ciekawe historie ze świata kierowców ciężarówek. Muszę powiedzieć, że fascynują mnie te „Opowieści Drogi”, jak je nazwałem. Każdy kierowca i każdy autostopowicz ma swoje legendy, zupełnie inne.. Ja już od jakiegoś bowiem czasu przeprowadzam wywiady z kierowcami, którzy mnie zabierają i kolekcjonuje takie perełki. Zamierzam wkrótce stworzyć pewny cykl pod wspomnianym tytułem i podzielić się z Wami niektórymi z takich historii, ale to jeszcze nie teraz.. wróćmy jednak do tej opowieści :]
Nie czekałem długo na stopa – pierwsi Argentyńczycy jakich spotkałem na ich ziemi okazali się niezwykle przyjaźni, a szok związany z ich sposobem wymawiania niektórych słów po hiszpańsku był mniejszy niż się spodziewałem. Jedna z dziewczyn, sama z siebie zadzwoniła do znajomych i wypytała się o najtańsze noclegi w okolicy, a następnie podwieziono mnie pod same drzwi hostelu!
Bariloche (właściwie San Carlos de Bariloche) to takie argentyńskie Zakopane. Nie wiem już który raz używam tego porównania, ale nie szkodzi. Nie miałem zbyt dużo czasu na chodzenie po mieście, po pierwsze dlatego, że było już stosunkowo późno, a po drugie – po prostu nie ma tu specjalnie czego zwiedzać. Zasiedlone na przełomie XIX i XX wieku przez niemieckich i austriackich imigrantów nie może poszczycić się wspaniałymi zabytkami ani historią. To 100-tysięczne miasto słynie więc przede wszystkim ze sportów zimowych i wodnych, a także pięknych krajobrazów. Otoczone jeziorami i ośnieżonymi szczytami przyciąga niczym magnes turystów w ciągu całego roku. Teraz ich jest chyba jednak trochę mniej, bo w hostelu jestem sam, a na ulicach nie widać też zbyt dużego ruchu. Może dlatego, że była niedziela? Oczywiście nie odmówiłem sobie przejścia tutejszymi Krupówkami i poobserwowania najnowszych trendów mody i lansu w kategorii „narciarstwo i snowboard”. Błyszczące kurtki, złote rękawice narciarskie, dechy w rękach ludzi na przystankach, pełno sklepów ze sprzętem i oczywiście w każdym przeceny. Czyli żadna nowość. Nowością natomiast okazała się uroda argentyńskich dziewcząt, której nawet jak na taki krótki spacer, nie dało się nie zauważyć :] Jak na razie, pierwsze wrażenie pozytywne! Hm, mówię oczywiście o kraju, wiadomo… :]
Co dalej? Ano ten tajemniczy pomysł, na który wpadłem w Puerto Montt, zakłada powrót na północ. A przynajmniej do części „bardziej” północnej Argentyny. Chodzi o to, żeby znaleźć słońce i trochę ciepła, ale żeby za daleko też nie odjechać. Planu jako takiego nie ma, będzie życie ‘po drodze’, może także dłuższy postój w jakimś ciekawym miejscu, na pewno odwiedzę Buenos Aires, a reszta się okaże, jak zwykle. Do Patagonii, która jest jednym z tych miejsc, które mnie ‘wzywają’, wrócę za jakiś czas, gdy będę już ostatecznie zmierzał w kierunku Ziemi Ognistej i Ushuaia. Wtedy zahaczę o Parki Narodowe Las Glacieres, Torres del Paine i jeszcze kilka innych miejsc, które mam nadzieję, ukażą mi całe swoje piękno w trakcie tych słonecznych i bezchmurnych dni, które wg mojego planu mają tam dominować za miesiąc lub dwa! Nie wiem jeszcze co na to prognoza pogody, ale jakoś się chyba dogadamy.. :]