6 sierpień 2010
Przedostanie się z Uyuni do Chile nie jest wcale takie łatwe, jakie może się wydawać. Tzn. trudne też nie jest, w tygodniu są chyba ze dwa nocne autobusy na granice i jeden pociąg. Agencje turystyczne w Uyuni zdecydowały nawet się wprowadzić do oferty przejazd jeepem do San Pedro de Atakama dla tzw. backpackerów, którzy po drodze mają okazje zobaczyć kilka salarów, wulkany, gejzery i inne cuda na tych obszarach. Dla mnie to było nieco za drogo, poza tym salar już widziałem. Niestety samochodów jadących na granice wiedziałem, że nie należy się spodziewać. W tej sytuacji pociąg był dla mnie jedynym sensownym rozwiązaniem. Dowiedziałem się o nim dość późnym wieczorem, a z Uyuni miałem zamiar wyjeżdżać dopiero następnego dnia, jednak nie miałem wyboru tym razem. O 0120 zadzwonił cichy budzik w zegarku. Nawet nie zauważyłem kiedy przysnąłem. Półprzytomny zwlokłem się z łóżka, założyłem kurtkę, rękawiczki i czapkę i wyszedłem z pokoju. Na schodach sobie przypomniałem, że zapomniałem plecaka…wrrrróć!
Przenikający ziąb lipcowej nocy (jak to brzmi w ogóle) i silny wiatr szybko mnie dobudziły. Przemknąłem przez ciche ulice miasteczka, ns których tylko torebki foliowe tańczyły na wietrze i dotarłem na dworzec kolejowy, który sprawiał wrażenie, jakby został tutaj przeniesiony z zupełnie innego miejsca globu. Może z Włoszczowej? Mimo że kasa miała rozpocząć sprzedaż biletów o 0130, nastąpiło to dopiero po 0200. Manana. Przez ponad pół godziny krążyłem w jej okolicach, razem z kilkoma innymi osobami, ‘ czając się’ na bilety. Kilka razy słyszałem, jak starsze kobiety, co to pewnie już w nie jednym wagonie jechały w życiu, między sobą mówią, że biletów już dawno nie ma i trzeba będzie jechać bez nich. No tak, przyznałem, jak nie ma, to trzeba będzie. Nie zamierzałem opuszczać dworca tej nocy inaczej jak pociągiem. Gdy w końcu kasjer łaskawie przyszedł, rozsiadł się wygodnie na fotelu, poprzekładał przez pięć minut papiery zapytał się uprzejmie zgromadzonych nad nim ludzi – Czego? - Są bilety na granice? Popatrzył na jakąś kartkę, skrzywił się, sprawdził na komputerze, pokręcił głową… - Niestety, przykro mi, wszystkie sprzedane. Nastąpiła chwila konsternacji, kilka kobiet z kolorowymi pakunkami opuściło pomieszczenie kasowe, zostałem tylko ja i jakaś mała grupka Argentyńczyków. - Na pewno nic nie ma? – zapytałem licząc sam nie wiem na co. - Hmm.. no jakby tak się przyjrzeć to może znalazłyby się ze dwa miejsca w klasie ekonomicznej. Była nas tam w sumie 6-tka, ale nie czułem żadnej więzi z pozostałymi ludźmi, więc mówię, że w takim razie to ja poproszę jeden. Zaczęły się pytania o imię, nazwisko, numer paszportu itd. W międzyczasie zapytałem o której odjeżdża pociąg i ile jedzie na tą granicę. Odpowiedzi jakie otrzymałem nie zgadzały się za bardzo z tym, co mówiono mi wcześniej i czego oczekiwałem. Po zadaniu jeszcze dwóch kontrolnych pytań zdecydowałem się zagrać, jak to się mówi, vabank. – Przepraszam, a gdzie ten pociąg jedzie tak właściwie? Kasjer oderwał się od wypisywania biletu, podniósł wzrok i popatrzył na mnie z nad okularów. – Słucham? – No, gdzie ten pociąg jedzie? Na którą granice? Bo ja chce do Chile. Facet pokręcił głową, coś poklepał na komputerze i powiedział – Ten pociąg jedzie do Argentyny. A do Chile, proszę Pana, to wszystkie bilety są wolne, na chwilę obecną jest Pan trzecim pasażerem! Odjazd o 0300, dziękuje, do widzenia.
Pociąg okazał towarowym składem z doczepionym jednym wagonem osobowym. Bez elektryczności, jakiekolwiek ogrzewania, z dwoma, otwartymi przedziałami. Zamiast o 0300 wyruszyliśmy po 0400. Oprócz mnie w pociągu było kilku ludzi, którzy praktycznie co do jednego wysiedli po 30 minutach jazdy, a także rozmawiająca po angielsku para w moim wieku – on Żyd, ona Chilijka. Całości dopełniał śpiący kilka foteli dalej pracownik kolei, którego radio informowało nas o postępach w doczepianiu kolejnych wagonów. Spać się nie dało, także z powodu zimna. Ja miałem praktycznie większość ubrań na sobie i dodatkowo siedziałem w śpiworze, a na stopach miałem rękawiczki, jednak to i tak było za mało. Z nudów zacząłem gadać z siedzącą niedaleką parą. Przyjechali na dwutygodniowe wakacje do Boliwii i… nic im nie wyszło, burza piaskowa uniemożliwiła im wycieczkę na Salar de Uyuni, inne plany też jakoś nie zagrały, w końcu musieli wracać na samolot z La Paz do Santiago, ale taksówkarz musiał zatankować benzynę w wyniku czego się spóźnili na odlot i dlatego muszą jechać tym pociągiem. O Boliwii mieli raczej niezbyt pochlebne zdanie, szczególnie ów Żyd, który miałem wrażenie, należał do grupy nieustająco narzekających na wszystko, życiowych malkontentów. Śmieszny gość. Gdy w końcu dojechaliśmy około południa do Avaroa i załatwiliśmy formalności związane z odprawą paszportową, okazało się, że musimy iść na piechotę 3 kilometry do biura migracyjnego Chile. Granica przebiegała przez pas pustyni, na ogromnym płaskowyżu, pomiędzy dwoma wulkanicznymi łańcuchami górskimi, gdzie nie było praktycznie niczego. Fantastyczne widoki. Oczywiście ani one, ani sam fakt, że trzeba gdzieś iść, nie podobał się specjalnie moim nowym znajomym, którzy jak na prawdziwych travelerowców przystało, podróżowali ze 100% wykorzystaniem zasady pack light. Oprócz swoich plecaków, kilku mniejszych sakw z kocami, poduszką i innymi duperelami, mieli ze sobą gitarę, na której żadne z nich jeszcze nie potrafiło grać, a także najcięższą z całego dobytku torbę z zastawą talerzy, specjalnie dobranym jedzeniem i opasłą Torą. Stwierdziłem, że religia zdecydowanie nie sprzyja podróżnikom z Izreala. Zaoferowałem się, że poniosę im gitarę, ale i tak po pierwszym kilometrze myślałem, że ów para już nie wykona ani kroku więcej.
I tak późnym wieczorem znalazłem się w tym niewielkim miasteczku turystycznym, słynącym jako punkt wypadowy do wszelkiego rodzaju atrakcji znajdujących się na pustyni Atakama. Szybko przekonałem się, że Chile bez dwóch zdań jest najdroższym państwem odwiedzonym przeze mnie do tej pory. To był szok. Najtańszy nocleg w miasteczku udało mi się znaleźć za 6000 pesos (12 USD)! Średnia wynosi 15-20 USD za noc, najczęściej w dormitorium, a ceny wody, ciasteczek czy nawet zestawów almuerzo są średnio trzykrotnie wyższe niż w Boliwii czy Peru. Trzeba stąd spier…
Rano spakowałem plecak i po krótkim spacerze po niezaprzeczalnie dość urokliwym miasteczku, wyszedłem około południa na autostradę. Ruch był raczej niewielki w interesującym mnie najbardziej kierunku południowym, wobec czego zdecydowałem się wrócić do Calamy i stamtąd nawigować w stronę Panamericana Highway. Po godzinie wsiadłem do pierwszej ciężarówki i tak się zaczęła trwająca prawie trzy dni tytułowa żegluga autostopowa…
Do przejechania miałem niemal dwa tysiące kilometrów. W Concepcion czekała już na mnie zaprzyjaźniona rodzina, z którymi miałem przyjemność spędzić ubiegłe święta Bożego Narodzenia w Nikaragui. Los chciał, że mieliśmy zetknąć się ponownie podczas mojej podróży, z czego nie ukrywam, bardzo się ucieszyłem. Chile ma opinie jednego z najlepszych do poruszania się stopem krajów w Ameryce Łacińskiej. Drogi są tutaj w rewelacyjnym stanie, kierowcy ponoć chętnie zabierają na pokład pasażerów, w dodatku na ogół jest bezpiecznie i wzdłuż połowy tego cieniutkiego państwa biegnie tylko jedna główna droga, właśnie Panamericana, oznaczona tu numerem 5. Przez te trzy dni miałem okazję zweryfikować te informacje. To był dość męczący czas. Trochę się spieszyłem, trochę może wyszedłem z przyzwyczajenia po pobycie w La Paz… Ale tego się nie zapomina, to jest jak zew i nie przesadzam. Jest jakaś radość w małych rzeczach, w tym siedzeniu wysoko w ciężarówkach, ciekawość każdego kierowcy, który się zatrzyma, jak będzie tym razem itd.. A było mniej więcej tak…
Setki kilometrów przejechanych w tirach, godziny stania na poboczu, puste drogi i niesamowite krajobrazy. Najbardziej suche miejsce na świecie – Pustynia Atakama, gdzie z trudem można dopatrzeć się jakiejkolwiek roślinności, hałdy licznych kopalni, wulkany, a w końcu i ocean, którego nie widziałem od prawie trzech ostatnich miesięcy, podczas których praktycznie nie zjeżdżałem nawet poniżej 2,5 tys metrów n.p.m.! Spałem po drodze. W jakiejś wiosce ktoś doradził mi, że tam obok autostrady jest niezamieszkana rudera, gdzie leży materac i można się przespać. Gdy w środku nocy obudziły mnie ciche próby otwarcia drzwi od zewnątrz wyskoczyłem ze śpiwora i w trzydzieści sekund miałem na sobie spodnie i buty, by ewentualnie powitać nimi po staropolsku nieproszonych gości. Po krótkiej rozmowie przez zabarykadowane przeze mnie drzwi odeszli. Nie wiem czego chcieli, może tak jak ja się przespać, może zastać mnie śpiącego…
Innym razem rozłożyłem karimatę na pace ciężarówki przewożącej zazwyczaj piwo (niestety, była rozładowana :] ). Jadłem śniadania i kolacje z kierowcami, obiadów nie było w menu. Posiłki składały się z kilku skromnych kanapek, herbaty robionej w szoferce na palniku i czasem jakiejś sałatki z puszek rybnych. Toaleta poranna i wieczorna to łazienki w przydrożnych barach lub częściej baniaki z wodą wożone w skrytkach samochodów. W trzy dni przejechałem prawie tyle, co przez ostatnie pięć miesięcy. Nieraz jechało się wolniej, czasem pożyczałem kierowcom mój odtwarzacz mp3 i puszczałem muzykę z katalogu o nazwie ‘niezła wixa’.. Zadziwiające, jak zmieniała się wówczas dynamika jazdy :) Było słonecznie, poza nielicznymi wyjątkami podczas przejazdów przez góry, jednak trochę chłodno. Generalnie im bardziej na południe tym więcej roślinności, deszczu i zimniej . Ale tutaj wszystkie samochody są nowe, nie ma potrzeby opatulania się kocami jak w Peru czy jeżdżenia w czapce. Ogrzewanie w szoferkach ciężarówek to naprawdę doskonały wynalazek!
Niesamowita przygoda zdarzyła mi się niecałe 500 kilometrów przed Santiago. Do Coquimbo dowiózł mnie kierowca ciężarówki, z którą przejechałem ostatnie prawie 1000 kilometrów! Musiał załadować na pakę towar i powiedział, że weźmie mnie, jeśli nic nie złapie do tego czasu. Zostawił mnie po środku miasta i zanim dotarłem na wylotówkę zrobiło się późno. Musiałem przejść dobre 8 kilometrów wzdłuż ruchliwej arterii. Powiedział, że szef surowo zabrania kierowcom brania autostopowiczy i dlatego nie może mnie zawieźć dalej, na przedmieścia, bo tam go mogą przyłapać. No trudno. Jestem w odpowiednim miejscu, czas trochę mniej odpowiedni, zaczyna się ściemniać. Stoję drugą godzinę i zaczynam się powoli rozglądać za miejscem na rozbicie namiotu. Próbuje skupić myśli na samochodach, które nadjeżdżają coraz rzadziej. – No, może ty, wyglądasz na miłego… - Stary, z takim samochodem, Ty i ja, możemy dojechać daleko, no.. zatrzymaj się. Gdy na drodze nie ma aut, tak jak zawsze, próbuje sobie wyobrażać samochód, który się zatrzyma. Czasem wyobrażam sobie też kierowcę, jego cechy charakteru, śmiech, muzykę, której słucha. Wysyłam pozytywne myśli w Uniwersum… Law of Attraction. Poprzedniego dnia, stojąc gdzieś na Atakamie myślałem o czarnym, sportowym ‘suwie’, lecącym z prędkością 150km/h, miłym gościu, który, kto wie?, może mnie ugości w domu albo zaprosi na kawę na stacji przy okazji… Wiem, może to głupie czy dziecinne, ale czemu nie?
W Chillan spotkałem się już z moimi przyjaciółmi. Pojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów w stronę granicy z Argentyną, gdzie następnego dnia zostałem zaproszony na wspólną jazdę na nartach po ośnieżonych stokach Andów! Było trochę jazdy typowo stokowej, ale nie omieszkałem sprawdzić również tamtejszego puchu. Radość nieprawdopodobna, pomimo nienajlepszej widoczności w niektórych momentach! Ech, dawno na nartach nie jeździłem, brakowało mi tego. Następnego dnia wróciliśmy do Concepcion, gdzie „moja” rodzina, bo po raz kolejny tak się czuje u mych znajomych, mieszkać będzie przez najbliższe pół roku. Wdzięczny jestem niezwykle za tą gościnność. Aktualnie wypoczywam w warunkach domowych – regularne, pyszne posiłki, ciepły prysznic rano i ogrzewanie to coś, czego dawno nie miałem. Wieczorami oglądamy filmy z mojej skromnej kolekcji, smakując przy tym chilijskie wina. W przyszłym tygodniu jednak przyjdzie pora na ponowne ruszenie na szlak, póki co jednak jest ‘tu i teraz’…
Z owego ‘przejazdu’ zmontowałem klip. W głównej roli występują pasy na autostradzie, ale nie zabraknie też i krajobrazów, które mijałem po drodze podczas tych dwóch tysięcy kilometrów, jakie przejechałem. Tytuł filmiku nawiązuje oczywiście do słynnej książki Juliusza Verne’a ale to chyba nie ma większego znaczenia. Zamiast Nautilusa są tiry, a kapitanem Nemo mogę w ostateczności być ja :] Filmiku z salaru jeszcze nie zacząłem montować. Zapraszam na projekcję klipu poniżej, a potem do obejrzenia kilku zdjęć, które udało mi się zrobić podczas drogi, przeważnie z okien samochodów. No i jak to się mówi – ~~na fali! :)