ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Moja droga do. RUMUNIA 26.08-11.09.2005

Autor: W. Stelmachowski
Data dodania do serwisu: 2006-07-14
Relacja obejmuje następujące kraje: Rumunia
Średnia ocena: 5.60
Ilość ocen: 417

Oceń relację





Podobno Dobrze jest przyjechać do kraju, o którym prawie nic się nie wie. Myśli wtedy cichną i staja się bezużyteczne. Wszystko trzeba zaczynać od nowa. W kraju, o którym prawie nic się nie wie, pamięć traci sens. Można porównywać kolory, zapachy albo jakieś nieokreślone wspomnienia. Życie robi się nieco dziecięce i trochę zwierzęce. Rzeczy i zdarzenia coś przypominają, ale koniec końców nie stają się czymś więcej, niż są w istocie. Zaczynają się dokładnie tam, gdzie je zauważamy i zaraz znikają, przesłonięte następnymi. Składają się z pierwotnej materii, która dotyka wprawdzie naszych zmysłów, ale jest zbyt lekka, zbyt delikatna, by mogła nam dać jakąś nauczkę?. Mimo to na moją wyprawę do Rumunii postanowiłem zabrać ze sobą wszystko, co widziałem i czułem dotychczas, nie po to, aby porównywać, ale po to by być jeszcze bardziej pewnym, że w tym kraju dostanę więcej niż na to zasługuję, więcej od ludzi i więcej od przyrody.

Dzień 1: Łódź-Muszyna-Plavec






Podróż do Rumunii zaczynamy w Łodzi. Zaczynamy, tzn. ja, oraz Zbyszek i Eliza z Warszawy, Hania zapowiada dołączenie do nas w połowie wyprawy. Tuż przed północą ładujemy jeszcze czyściutkie i lśniące rowery do pociągu do Muszyny, trzy rowery plus my zajmujemy cały przedział, wbrew pozorom da się jeszcze wygodnie wyspać w czasie jazdy. To, co budzi mnie rano, to widok gór za oknem. Znów zadurzam się narkotykiem podróżowania, najcudowniejsze uczucie obrotu kół pod stopami i zmieniających się krajobrazów staje się faktem. W Muszynie wysiadamy około ósmej rano, na pustym peronie składamy sakwy i ruszamy w stronę granicy. Na pierwszym podjeździe okazuje się, że moja przednia przerzutka nie działa, na szczęście w sakwach mam wszystko, co potrzebne, aby poradzić sobie z tym problemem na pierwszym postoju. Granicę przekraczamy na przejściu w Leluchowie. Widać, że wszyscy inni jadą przez Mniszek lub Barwinek, bo przejście świeci pustkami, niby nic nadzwyczajnego, ale gdyby ci ?wszyscy? wiedzieli, że w Leluchowie przy kontroli paszportów w oczy zagląda najcudowniejsza pani sierżant, jaką widziałem, pewnie byłoby inaczej. Po krótkiej, niestety, kontroli jesteśmy na Słowacji. Zawsze urzeka mnie słowacki rytm życia, nikt się nie spieszy, w jedynym barze w Plavcu pracownicy leśni piją szarisz na zmianę z boroviczką i nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Nastrój niedzielnego słowackiego ?pośpiechu? udziela nam się do tego stopnia, że dziś już nigdzie nie pojedziemy. Na nocleg wybieramy się do malowniczych ruin zamku na szczycie wzgórza.




Dzień 2: Plavec-Koszyce-Cana


Drugi dzień rozpoczynamy dość późno, około południa wsiadamy do osobowego Plavec-Koszyce i po dwóch godzinach lądujemy w deszczu w Koszycach. Bardzo lubię to miasto, wielkości Piotrkowa czy Skierniewic ma w sobie wielkomiejskie ambicje i atrakcje z racji drugiego miejsca w całej Słowacji pod względem wielkości, nie tracąc przy tym ogólnosłowackiego charakteru pozornego bałaganu, idealnego dla wszelkich "niebieskich ptaków" i ludzi w drodze. Powoli przejeżdżamy przez stare miasto w deszczu, a do działania pobudza druga już dziś kawa. Obieramy kierunek południowy i jedziemy ku widocznym z daleka Wzgórzom Zemplen, mijając po drodze wiejskie stragany z coraz większymi brzoskwiniami.

Decydujemy się na nocleg jeszcze na Słowacji nad jeziorem Cana, jednak kemping, który tam jest okazuje się bardzo drogi nawet jak na słowackie warunki, 30 zł za osobę pod własnym namiotem to zbyt wiele w porównaniu z ciemnym Staropramenem w pobliskim barze. Zostaje nam nocleg na dziko, niestety cały brzeg niewielkiego jeziora zabudowany jest domkami koszyczan. Śpimy więc ostentacyjnie na wprost wejścia na kemping i wbrew obawom jest całkiem przyjemnie i bezpiecznie.

Dzień 3: Cana-Hidasnemeti-Miszkolc-Szeged


Nocny deszcz budzi obawy o pogodę, ale rano wstajemy w pełnym słońcu. Jak się później okaże, był to ostatni deszcz na tej wyprawie. Po skromnym śniadaniu jedziemy do granicy węgierskiej, którą przekraczamy bez problemu, no może z wyjątkiem problemu językowego. Po paru kilometrach docieramy do Hidasnemeti i łapiemy w ostatniej chwili pociąg do Miszkolca.
Po godzinie jazdy jesteśmy na miejscu, do pociągu do Szegedu mamy trzy godziny, które wykorzystujemy na zakupy i pobieżne zwiedzanie miasta. Zaopatrzeni w wino i ostrą paprykę raczymy się jeszcze przed podróżą kawą. Nie wiem do dziś jak jest po węgiersku "kawa", tę w Miszkolcu podała nam miła Ukrainka z Ungvaru, czyli z Użgorodu na Ukrainie, z która mogliśmy swobodnie porozmawiać słowiańską mieszanką polskiego, rosyjskiego, ukraińskiego i słowackiego.
Spieszymy się na pociąg, więc kawę wypijamy jednym łykiem. Czeka nas prawie sześć godzin jazdy aż do granicy serbsko-węgierskiej. Podróż jest wyjątkowo przyjemna, węgierski wagon do przewozu rowerów to w połowie wagon towarowy z rozsuwanymi szerokimi drzwiami.




Podróżując w ten sposób, przy otwartych drzwiach pędzącego pociągu, popijając pyszne wino za 300 forintów, i patrząc na kukurydziany horyzont, jest niezwykle przyjemnie. W Szegedzie, mieście największego uniwersytetu na Węgrzech, jesteśmy około 21. Jest już ciemno, co utrudnia orientację w obcym mieście,. Znajdujemy jednak spokojne miejsce na biwak nad samym brzegiem Cisy z widokiem na rozświetlone wieże kościoła. Po kolacji kładziemy się spać, jutro pierwszy prawdziwie rowerowy dzień.

Dzień 4: Szeged-Arad


Ruszamy w dalszą drogę.
Po chwili błądzenia po mieście docieramy do przeprawy promowej przez Cisę. Po drugiej stronie wielkie pola kukurydzy poprzecinane asfaltowymi drogami równiutko jak szachownica, na każdym skrzyżowaniu krzyż, czasem zrobiony z czegokolwiek, nawet z hydraulicznych pordzewiałych zaworów. Pola zdają się nie mieć końca, jest płasko i gorąco, ale jedziemy dość szybko. Około południa docieramy do ostatniego przed granica rumuńską, miasta na Węgrzech; do Mako.
Tutaj zamieniamy euro na leje i ruszamy do granicy.
Jak na całych Węgrzech , trwogę wywołują zakazy wjazdu rowerów na główną drogę. Postanawiamy mimo to jechać dalej zostawiając przy znaku drogowym ze skreślonym rowerem, zdezorientowaną parę rowerzystów z Niemiec bądź Holandii. Przed samą granicą widzimy z daleka patrol drogówki więc trochę tracimy na pewności siebie, przechytrzymy miłych policjantów, Podchodzimy do nich pieszo i pytamy o pozwolenie przejazdu. Bez problemów, z uśmiechem na twarzach, dostajemy takowe. Przed nami już tylko granica. Kolejna pieczątka w paszporcie. Mimo bezpodstawnych obaw o kontrolę wjeżdżamy do Rumunii mijając machających plikami lei, kierowców ciężarówek.
W pierwszym mieście za granicą, w Nadlac zatrzymujemy się na kawę. Tyle czytałem i słyszałem o kawie w tym kraju, że staram się zapamiętać każdy łyk. Ta jest czarna, mocna i wyjątkowo dobra. W ciągu następnych dni będą okazje do próbowania różnych kaw, od pysznej gotowanej po zaparzeniu w czarnych od sadzy rondelkach, aż po zwykłą rozpuszczalną zalewaną, o zgrozo, ciepłą wodą z kranu. Po kawie kolej na rumuńskie arbuzy. Wcale nie tańsze niż u nas, choć smakują lepiej. Może to jest tak jak np. ze Staropramenem, który niby taki sam a smakuje inaczej z widokiem na Hradczany i inaczej w fotelu w Łodzi. Tak czy inaczej nasz arbuz jest wyśmienity; kupiony wprost z pola za 70 000 lei od dwóch półnagich mężczyzn siedzących w cieniu słomianej wiaty i popijających palinkę. Każdy sprzedany tutaj arbuz jest natychmiast zamieniany na kolejną butelkę w pobliskim sklepie. My zostawiamy puste łupiny na tym samym polu i ruszamy syci w stronę Aradu.
Po 100 km od Szegedu, tuż przed miastem postanawiamy poprosić ludzi o możliwość rozbicia namiotu na ich podwórku. W zamian miejsca pod namiot dostajemy dwa pokoje od przemiłej Pani Marii Chindea, podczas wspólnej kolacji bez tzw. języka w gębie, wszystko wydaje się być nowe. Widać, że nawzajem chcemy sobie dużo powiedzieć, ale nie potrafimy. Porozumiewamy się dopiero nad mapą Rumunii, w miarę upływu czasu idzie nam to coraz lepiej a poczęstunek domową czujką łamie już wszystkie lody. To właśnie taką gościnność miałem na myśli pisząc o dostawaniu więcej niż się na to zasługuje.
Wieczór spędzamy już jak typowi Rumuni, siedzimy na ławeczce przed domem i skubiemy ogromny słonecznik popijając mocną kawą.

Dzień 5: Arad-Halalis


Rano, przed wyjazdem dostajemy pyszne śniadanie i jeszcze pyszniejszą kawę. Żegnamy się już po rumuńsku i ruszamy w dalszą drogę. Dziś na trasie pierwsze duże miasto i pierwsze góry.
Po kilkudziesięciu metrach mijamy tablicę z napisem Arad. Droga momentalnie staje się dziurawa, największym niebezpieczeństwem są studzienki ściekowe umieszczone pół metra poniżej poziomu asfaltu w specjalnych lejach! Slalomem dojeżdżamy do centrum miasta. Jak większość miast w Rumunii, tak i w Aradzie na głównej ulicy panuje niesamowity ruch - nie ma wytyczonych stref dla pieszych, nie mówiąc o rowerzystach. Jesteśmy wyspani i najedzeni, więc w mieście nie zabawiamy długo, przez blokowiska wśród hipermarketów wyjeżdżamy na wschód.
W oddali majaczą już góry Zarandului. Nie są to dla nas góry trudne do pokonania i o wiele lepiej się jedzie krętą drogą niż po zupełnie płaskiej Nizinie Węgierskiej. Wjeżdżamy do okręgu Hunedoara w miejscowości Birzava gdzie jest szpital psychiatryczny. Mało tego, w ogrodzeniu tego szpitala jest z pewnością dziura gdyż w całej miejscowości wzdłuż drogi przechadzają się ludzie w piżamach w bardzo różnych, sobie tylko znanych celach. Jeden z nich, mówiący płynnie po angielsku, pokazał nam całą płachtę pomiętego papieru zarysowaną malutkimi postaciami ludzi. Jak nam wytłumaczył są to wszyscy ludzie których spotkał w swoim życiu. Nas też rysuje na wolnym skrawku papieru za pomocą czterech kresek opowiadając jednocześnie, które z tych postaci to kobiety jego życia.





Trochę obawiamy się nieobliczalności tego jegomościa, ale koniec końców nic złego nam się nie dzieje i ruszamy dalej. W górach słychać burzę, ale jest daleko. Nie czekając na nią, znajdujemy miejsce na nocleg wśród kukurydzianych pól nad samym brzegiem Mureszu. Ostatecznie burza przechodzi na północ od nas. ?na kolację dziś kukurydza?

Dzień 6: Halalis-Hunedoara


Wieczorem poprzedniego dnia obawialiśmy się porannych wizyt pasterzy, przecież rozbiliśmy się na szlaku, którym codziennie rano wyprowadzane są na pastwiska stada bydła. Tymczasem wszyscy witają nas na swojej ziemi przyjaznym ?buna ziua?. Tak jak wszędzie, zaskakuje nas nastawienie miejscowych ludzi, autentyczna gościnność nienastawiona na zysk. Zwijamy obóz i ruszamy w drogę.

Dzisiejszym celem jest zamek w Hunedoarze, jedziemy wciąż drogą E 68, wymaga to od nas odporności fizycznej i psychicznej na pędzące wciąż obok i trąbiące tiry. Niekiedy przy braku pobocza nie jest to łatwe i troszkę już denerwujące. Jeszcze dzień, dwa - wytrzymamy.
Jedyne ukojenie dają odległe widoki i coraz bliższe góry na horyzoncie. Przydrożne, tureckojęzyczne bary kuszą zapachami i dają poczucie egzotyki. Brak jakichkolwiek cenników w tych barach troszkę nas onieśmiela przed korzystaniem, ale niezwykła domowa atmosfera bierze górę. Takich barów jest tutaj sporo, istnieją specjalnie dla tureckich kierowców ciężarówek, którzy nigdzie więcej się nie zatrzymają. Smak zimnego ajranu w upalny dzień - prawdziwy powiew Bliskiego Wschodu - zsiadłe mleko z lodem, solą i świeżą miętą, naprawdę orzeźwia i pozwala ruszyć dalej. Docieramy do miasta Deva gdzie zaskakuje nas oberwanie chmury, gorący deszcz jest przyjemny jednak chowamy się przed nim na stacji benzynowej, jazda w takim deszczu, z powietrzem pachnącym ozonem, jest jeszcze przyjemniejsza i szybko docieramy do zjazdu z drogi międzynarodowej do Hunedoary. 14 kilometrów które nam pozostało do zamku pokonujemy wśród industrialnych pozostałości po Rumunii Csausescu, który w swoim przebiegłym planie zbudował wielkie zakłady metalurgiczne celowo w okolicy zamku-perły średniowiecza, aby go oszpecić i zniechęcić turystów do poruszania się po kraju. Sam zamek położony jest w dolinie i z daleka go nie widać, więc wyłania się przed nami nagle i niespodziewanie. Jest ogromny a jedynym dojściem do jego bram jest wąski i długi drewniany most. Oczywiście nie odmawiamy sobie podejścia pod samą bramę, choć zamek jest już nieczynny. Może to i lepiej, bo przewodnik ostrzega o tłumach turystów w czasie otwarcia zamku narażonych na dużą ilość cygańskich dzieciaków, które jak piranie potrafią oskubać niczego niespodziewającego się turystę.




Z ogromem zamku za plecami, posilamy się czekoladą, słońce powoli zachodzi i oświetla zamek fotogenicznym pomarańczowym światłem. Jeszcze kilka zdjęć i pora rozejrzeć się za miejscem na biwak. Zachęca nas zamkowa fosa z rwącym potokiem pośrodku, ale jest to miejsce bardzo widoczne, więc trochę zbyt niebezpieczne na dziki nocleg. Postanawiamy podążyć za opisem przewodnika ?Bezdroży? i dojechać do kempingu nad jeziorem Cincis 10 km na południe. Krajobraz okolic Hunedoary do złudzenia przypomina Kotlinę Kłodzką, małe przestrzenie ograniczone wysokimi skałami, w które wkomponowane są misternie kolejowe wiadukty, kamieniołomy i inne cegielnie. Jedzie się przyjemnie, choć za nami już dziś 100 km. Przed samym jeziorem zastajemy jednak niespodziankę, stromy podjazd serpentynami i choć zachęca do rozbicia namiotu pobliska łąka, po krótkiej dyskusji postanawiamy wdrapać się na górę. Niestety na górze okazuje się, że dojazd do samej wody jest niemożliwy a teren jest ogrodzony. Jezioro o zmroku wygląda niesamowicie, ale musimy zjechać w dół i rozbić się w miejscu, które mijaliśmy. Dzięki tej ponadplanowej wycieczce osiągamy najdalej na południe wysunięty punkt naszej wyprawy i niezapomniane widoki. Już dość późnym wieczorem rozbijamy namioty nad rzeką poniżej jeziora i choć jesteśmy zmęczeni, czujemy orzeźwiający zapach mięty wkoło nas. Tak, cała łąka usiana jest dziką miętą, więc przed snem raczymy się naparem ze świeżej mięty otoczeni przez niesamowicie głośne cykady. Choć krajobraz przypomina wspomnianą Kotlinę Kłodzką, dzięki mięcie i cykadom jest egzotycznie i miło Dziś zasłużyliśmy na odpoczynek

Dzień 7: Hunedoara-Zaries


Kolejny dzień przed nami, tą samą drogą wracamy do Hunedoary. Jeszcze jeden rzut oka na zamek, jeszcze raz wśród przemysłowych śmieci dojeżdżamy znów do drogi E 68.
Dziś już ostatni dzień wśród pędzących tirów, po 50 kilometrach zjeżdżamy do wioski Vinci de Jos i delektujemy się pustą wiejską drogą. Co prawda nawierzchnia staje się podobna do naszych, ale przynajmniej słyszymy co do siebie mówimy. Mamy zamiar dotrzeć dziś do saskiego serca Transylwanii. Ostatnim dużym miastem na naszej dzisiejszej trasie jest Alba Julia gdzie robimy codzienne zakupy. Jeszcze kawałeczek trasą E 81 i wjedziemy w zupełnie inny świat.




Słońce chyli się ku zachodowi dokładnie w momencie, kiedy przekraczamy Muresz, zaraz za mostem widzimy cypel doskonały do rozbicia obozu, zresztą jak okazuje się później nie tylko my tak uważamy. Para młodych Rumunów rozbiła się sto metrów dalej, dzięki nim do późnych godzin nocnych słyszymy ciekawą tureckojęzyczną muzykę, która jest niezwykle popularna w tym kraju a która daje uczucie egzotycznej podróży bardziej, niż mogłoby się wydawać. Zachodzące słońce nad górami Trascaului potwierdza to ,że teraz zobaczymy prawdziwą Rumunię a nie tylko to, co widać z międzynarodowej trasy. Jutro przed nami cel tej wyprawy ? Siqhisoara.

Dzień 8: Zaries-Sighisoara


Ten widok rano z namiotu, na góry Trascaului zapowiada wspaniały dzień. Słońce jest już wysoko kiedy wjeżdżamy na pustą drogę, do miasta Blaj mamy 20 kilometrów. Coraz częściej zamiast mijających nas pędzących ciężarówek mijamy konne zaprzęgi, coraz częściej obok drogi winnice zamiast śmieci.
W takich warunkach jedzie się wspaniale, więc humory mamy najlepsze od momentu wjechania do Rumunii. Jedziemy przez Saską Transylwanię, więc nie dziwi nas to, że wszystkie mijane wioski są zadbane a ich mieszkańcy mówią po niemiecku, młodzieży nie ma nigdzie. Kolejny przystanek to Copsa Mica, kolejna pozostałość przemysłu ciężkiego wyrastająca wprost z dzikiej przyrody.
Przewodnik tak opisuje to miejsce: w latach 70-ych powstała tu prototypowa huta, na owe czasy bardzo nowoczesna. I ona zasiliła szeregi industrialnych upiorów, które w oczach nieświadomego turysty tak przystają do stereotypu rumuńskiej gospodarki. Nie licząca się ze środowiskiem eksploatacja zamieniła cichą i spokojną wioskę w brudne i zanieczyszczone "piekło na ziemi", gdzie wszystko jest szare lub czarne, od dachów domów i okolicznych wzgórz począwszy, a na ludzkich duszach skończywszy. Obraz faktycznie przeraża i nie odbiega od prawdy, więc nie mamy zamiaru dłużej tutaj zostawać. Na miejskim targu posilamy się czekoladą, na którą łakomie spogląda mały cygański dzieciak. W czasie, kiedy Eliza ze Zbyszkiem zajmują się małym kocmołuszkiem odganiając go od rowerów, ja obserwuję zwijający się już o tej porze targ, na którym dominują arbuzy. Cała hałda arbuzów, które jednak nie są kupowane w ciemno.



Sprzedająca je kobieta ma okrągły nóż, którym na życzenie wykrawa stożek miąższu i częstuje potencjalnego klienta, ten ruchem głowy mówi ?ok., po czym wykrojony fragment wraca na swoje miejsce. Rumuni znają się na arbuzach bardziej niż my i powinniśmy się uczyć od nich.
Po chwili znów ruszamy w dalszą drogę, za chwilę będziemy w mieście Medias, mijamy kolejne wioski z warownymi kościołami, w których bronili się mieszkańcy, ostatni podjazd i po 105 kilometrach jazdy wita nas tablica Sighisoara-Segesvar-Schasburg. Uznawane za najpiękniejsze miasto Rumunii, a przez niektórych nawet całej tej części Europy wraz z chorwackim Dubrovnikiem.
Dziś na zwiedzanie miasta jest już za późno, tym bardziej, że w mieście nie możemy rozbić się po prostu byle gdzie z namiotami. Robimy zakupy, w tym wypadku jest to bakłażan i czujka, bakłażan, który w przeciwieństwie do tych kupowanych w Polsce ma zapach i smak. Tak to już jest, że smaki świata inaczej - lepiej - odbiera się w miejscach ich pochodzenia. Czas rozejrzeć się za noclegiem, planowaliśmy wdrapać się na wzgórze za stacją kolejową na kemping, ale po drodze zaczepił nas ?pośrednik?, który za odpowiedni procent prowadzi turystów do kwater prywatnych. Trafiamy do naszej tuż obok stacji kolejowej i dostajemy cały parter domu do dyspozycji. Pierwsze, co robimy to wreszcie się kąpiemy. Siły mamy jeszcze tylko na kolację.

Dzień 9: Sighisoara-Targu Mures


Postanowiliśmy dziś odpocząć po tygodniu jazdy po 100 kilometrów dziennie. Jest piękna pogoda i śniadanie mam ochotę zjeść tak jak prawdopodobnie robią to miejscowi. Na podwórku osłoniętym ciężkimi od owoców winoroślami jajecznica z bakłażanem i czarka morelowej czujki z mocną kawą, tak wyobrażam sobie niedzielny rumuński poranek i nawet jeśli się mylę, to jest pysznie. Pierwszą rzeczą, którą musimy dziś zrobić, to oczywiście zwiedzanie miasta, a w zasadzie starej jego części na wzgórzu otoczonym pełnym kręgiem murów obronnych. Bajkowe, krzywo stojące pięćsetletnie kamieniczki robią ogromne wrażenie, każdy zapamięta to miejsce, jeśli raz tu będzie. Ani jednego śladu nowoczesności, no może poza aparatami na szyjach Japończyków i dużej ilości Włochów. Przechodzimy przez całe stare miasto aż na wzgórze kościelne a nawet dalej, bo zwiedzamy też stary saski cmentarz, na który nie docierają już żadne zorganizowane wycieczki. Wracamy na Piaca Cetacii, czyli rynek pełniący dziś funkcje targu z pamiątkami. Dominują niestety koszulki z Drakulą, który tutaj się urodził, ale jest też sporo oryginalnych wyrobów ludowych, niestety po ?niemieckich? cenach. Naszą uwagę zwraca Rumunka w średnim wieku, która słowami ?ja liublju Krakow przekonuje Elizę do drobnych zakupów. Nie odmawiamy sobie również kufla zimnego rumuńskiego piwa. Wracamy do naszej gospodyni, aby się pożegnać i znów jesteśmy w drodze. Nie mamy zamiaru jechać daleko, tym bardziej, że widoki wokół są niesamowite, wdrapywanie się w górę i długi zjazd w dół, i znów góra ? dół. Jedzie się przyjemnie i po 55 kilometrach serpentyn dojeżdżamy do miasta Targu Muresz. Słońce już zachodzi i uświadamiamy sobie, że może zrobiliśmy błąd nie zatrzymując się na nocleg na jakiejś dzikiej prowincji, ale na szczęście znajdujemy ogródki działkowe gdzie nie powinniśmy nikomu przeszkadzać. Rozpalamy ognisko z duszą na ramieniu, bo mamy widok na osiedle mieszkaniowe, więc też jesteśmy widoczni. Nie trwa to jednak długo, chmary komarów przepędzają nas spać. Po zamku Hunedoara i Sighisoarze, przed nami jeszcze jeden cel naszej wyprawy, Maramuresz.

Dzień 10: Targu Mures-Bistrica


Rano konsternacja, jeszcze w namiocie słyszę, że ktoś blisko się krząta. To właściciel jednego z ogródków, przed którego furtka stoją nasze namioty. Wbrew oczekiwaniom nie przepędza nas, wręcz przeciwnie, częstuje dopiero, co zebranymi warzywami: papryka, pomidory i ogórki wystarczą nam chyba poza dzisiejszym śniadaniem, na kilka następnych dni.
Zastanawiamy się jak bylibyśmy potraktowani w którymś z polskich miast. A samo miasto, Targu Muresz to stolica mniejszości węgierskiej w Rumunii, poświęcamy mu chwilę uwagi ze względu na nietypową kolorową secesję. Z miasta wyjeżdżamy w kierunku północnym do Reghin oddalonego o 35 kilometrów kolejnego miasta założonego przez niemieckich osadników. Krótki postój i ruszamy dalej. Winnice ustępują miejsca jabłoniowym sadom, z czego korzystamy z rozsądnym umiarem, niestety chyba nie dość rozsądnym, bo po paru kilometrach przeczuwam kłopoty żołądkowe.
W takim stanie i w upale nie jedzie się przyjemnie, ale mam nadzieje, że to szybko minie.



Późnym popołudniem robi się chłodniej i dzięki temu można jeszcze trochę pokręcić. Po drodze mijają nas kuriozalne tabory cyganów. Tak jak kiedyś przemieszczali się konno, tak teraz zamiast kolorowych wozów mają równie kolorowe stare dacie wypełnione po sufit poduszkami, dziećmi i całą resztą. Często zatrzymują się przy drodze gdzie rosną jakieś jadalne owoce, wtedy wysypuje się cała ta dzieciarnia z samochodu, często jest ich pięcioro lub więcej, najadają się jak szarańcza, w tym czasie ich matka w kolorowej spódnicy i chustce na głowie przezornie zbiera te same owoce do kosza a ojciec, ubrany zawsze na czarno z szerokim czarnym kapeluszem pali papierosa oparty o swój samochód. To jeden z tych obrazków, których nie zapomnę z tej wyprawy.
Po jednym z podjazdów, na przełęczy Teaca spotykamy parę Holendrów podróżujących po Rumunii dużym kempingowym samochodem, dzielimy się wrażeniami i odpowiadamy na wiele pytań o codzienność podróży na rowerach. Po chwili wspólnej kontemplacji widoków oświetlonych pomarańczowym już o tej porze światłem słonecznym, żegnamy się rumuńskim ?buna ziua. Zjeżdżamy w dół do miasteczka Bistrica gdzie mamy zamiar przenocować. Zdaje się, że popełniliśmy ten sam błąd co wczoraj, szukając miejsca pod namiot w mieście. Chcemy się ukryć przed mieszkańcami nad samą rzeką o tej samej nazwie co miasto, ale miejscowi sami przychodzą i nas zapraszają na trawnik przed domem mówiąc że nad rzeką nas zaleje woda.
Dostajemy czystą wodę do picia i drewno na ognisko, a nawet benzynę na rozpałkę. Jest znów przyjemnie, choć trochę za bardzo cywilizowanie wokół.

Dzień 11: Bistrica-przełęcz Setref


Dziś czeka nas wyprawa w nieznane, opuszczamy Transylwanię i mamy zamiar wjechać do Maramuresz, krainy, która według wielu pozostała niezmieniona od wieków, gdzie podobno częściej niż samochód widzi się konny zaprzęg i gdzie folklor nie jest zabawą dla turystów, ale jedynym znanym stylem życia mieszkańców.
Nasz wierny przewodnik nazywa tą krainę "ywilizacją drewna". Niewiele jest takich miejsc w Europie i wiele sobie obiecujemy wrażeń przed tym spotkaniem. Zaczynamy jednak w Bistrica. Zaraz za miastem skręcamy w boczną drogę do Nasad, do którego mamy 20 kilometrów do pokonania wśród jabłoniowych sadów. Zaraz potem skręcamy w niezwykłą drogę pomiędzy Muncii Rodnei i Muncii Cibleszului, oba te górskie pasma mają ponad 2000 metrów n.p.m., a droga zaprowadzi nas wprost na przełęcz Setref na wysokości 818 m.n.p.m.
Razem z drogą wspina się też linia kolejowa należąca do najbardziej malowniczych w Europie, a której zbudowanie było nie lada wyzwaniem na stromych zboczach gór. Jakże jednak inaczej wygląda świat widziany z roweru i z okien pociągu, więc skoro przejazd pociągiem jest tak atrakcyjny to jaki musi być na rowerze! Nie mylimy się ani trochę. Mijane po drodze wioski tętnią spokojem, w każdej z nich życie toczy się chyba tak samo od wieków, samochodów faktycznie prawie nie ma, ludzi zresztą też jest niewielu. Czasami nad rzeką taplają się jakieś dzieciaki obok piorących mam i babć. Wiele domów jest w budowie, nie wiem czy to ludzie z miasta postanowili wybudować sobie domy w oazach spokoju, ale jeśli tak jest to mam nadzieję, że nie zniszczą tego poukładanego świata.




Cały dzisiejszy dystans obliczyliśmy tylko na 70 kilometrów ze względu na góry, ale stromy okazał się dopiero ostatni odcinek drogi, kiedy cały czas nam towarzysząca linia kolejowa zniknęła gdzieś w tunelach pod górami. Niemałym wysiłkiem wciągamy na własnych nogach ciężkie rowery na samą górę, ale to, co czeka nas u celu jest tego warte. Na samej przełęczy widać już przydrożny zajazd z hotelem, ale nie dojeżdżamy tam, przyjemność zjazdu z przełęczy zostawiamy sobie na rano. Niezwykły widok na wysokie góry na horyzoncie, nieco bliżej ciemne ściany lasów, pod którymi zygzakują białe nitki owczych stad a tuż na wyciągnięcie ręki pasterskie chaty. Z niektórych wydobywa się dym i pewnie zapach sera, ale niektóre też są dziś puste. Postanawiamy, że jedna z nich będzie dziś naszym domem. To, co czuje się w takich momentach i w takich miejscach jest nie do opisania, konieczne jest pamiętanie takich dni przez cały rok, aby zachować świadomość istnienia takich miejsc, kiedy pochłonięci będziemy codziennymi wyścigami. A to przecież dopiero początek Maramureszu. Po zmroku zajmujemy jedną z chat, nie było to łatwe, bo poznanie tajemnicy zmyślnego systemu zamykania drzwi od zewnątrz troszkę nam czasu zajęło. W środku łóżko z siennikiem, stół i piec, nic więcej, ale czegóż chcieć więcej. Mieszczą się też rowery. Trochę obawiamy się pobudki pasterza, który mógłby być niezadowolony z naszej wizyty, ale równie dobrze mogłoby być zupełnie odwrotnie. Czas, który spędziliśmy w Rumunii do tej pory pokazał, że w większości przypadków ludzie są gościnni bardziej niż to wynika z naszych doświadczeń ?polskiej gościnności? u nas w kraju. Na szczęście lub nieszczęście nikt się nie zjawia, w powietrzu czuć, że jesteśmy w górach, To górskie powietrze pomieszane z zapachem starego drewna i siana za oknem kołysze nas do snu bardzo szybko?

Dzień 12: przełęcz Setref-Sapinta


Na poranną kawę wybieramy się do miejsca, które widzieliśmy wczoraj - do zajazdu stojącego dokładnie na przełęczy, na granicy Transylwanii i Maramureszu. Jesteśmy z pewnością pierwszymi klientami dzisiaj, wszystko wokół budzi się ze snu włącznie z gospodarzem, który na naszych oczach przygotowuje pierwsze szaszłyki, pewnie ma nadzieję, że nas skusi, ale poprzestajemy na dwóch kawach. Naszą uwagę zwraca wystawiona do sprzedaży płyta z ludową muzyką. Za 50 000 lei dostajemy nie tylko płytę z autografem, ale i darmowy występ, gospodarz okazuje się bowiem założycielem i główną postacią zespołu Patru Barlea.
Po nabraniu sił na kolejny dzień jazdy ruszamy ostro w dół do wioski Sacel, na zjeździe widzimy bardzo blisko Pietrosul 2303 metry n.p.m. Rozważamy przez moment możliwość pozostania jeszcze jeden dzień na przełęczy, aby bez rowerów spróbować zdobyć tą górę, ale niestety czas nie pozwala na to. We wsi Sacel rozpoczyna się tzw. dolina Izy, którą dojedziemy aż do Sygnetu Marmaroskiego (Sighetu Marmaciei). Każda mijana wioska jest drewniana, każdy dom otoczony rzeźbionym płotem z wysoką rzeźbioną bramą, w każdej z wiosek wysoka wieża starej cerkwi kryta gontem, w każdej wsi ludzie w ludowych strojach, od dzieci po starców.
Bogdan Voda, Sieu, Rozavlea, Stramtura, Barsana, Vadu Izei - wszystkie te miejsca są niesamowite a każde z nich różni się odrębnością strojów i motywami na bramach domów.




Kręcąc szybko korbą oraz głową na lewo i prawo dojeżdżamy do tradycyjnej stolicy regionu ?Sygietu Marmaroskiego leżącego na granicy ukraińskiej gdzie miesza się kultura marmaroska z huculską, gdzie z jednej strony widać Muncii Maramuresz a z drugiej tak nam bliską Czarnohorę.
Na głównym placu miasta robimy krótki postój dla nabrania sił, jak zwykle w takich przypadkach owoce i czekolada robią swoje. Ruszamy dalej, zaraz za miastem spotykamy Cisę, którą tak niedawno przekraczaliśmy na Węgrzech, tutaj jest węższa i szybsza niż tam, dokładnie tak jak my.
Po 20 kilometrach od Sygietu dojeżdżamy do wioski Sapinca słynącej z tzw. wesołego cmentarza.
Nagrobki to dzieła ludowej sztuki, a każdy opowiada historię człowieka, kim był, czym się zajmował i jak zginął. Niby dziecinne rysunki przedstawiają zwykłe sytuacje, a coraz częstszy motyw samochodu oznacza tyle, że ten i ów zginął pod kołami. Drugim co do liczebności rysunkiem jest chyba widok siedzącego mężczyzny z butelka obok.
Niestety okolica cmentarza stała się odpustowym targiem dla turystów. Nie wolno robić na cmentarzu zdjęć, ale udaje mi się przemycić aparat mimo czujnych oczu straży. Zwiedzamy też całkiem nowy drewniany klasztor leżący na uboczu wioski w pobliżu ukraińskiej granicy. Za klasztorem rozbijamy biwak z pewnymi obawami z powodu bliskości granicy, ale poza atakiem stada owiec nic się nie dzieje.

Dzień 13: Sapinta-Livada


Dziś mamy zamiar opuścić Rumunię i wjechać na Węgry.
Zaczynamy w Sapincy, ale niestety nie czujemy się najlepiej, coś musiało nam zaszkodzić, więc zapowiada się ciężki dzień. Zaraz na początku czeka nas podjazd na przełęcz Huta (587 m n.p.m.) - niby nie wysoko, ale jest to najtrudniejszy podjazd ze wszystkich dotychczasowych, a do tego odwodnienie i biegunka, takie dni też się zdarzają i nie należą do przyjemności.
Na ostatnich nogach udaje się wjechać na przełęcz i humor poprawia długi zjazd do Negreszti Oas Ale z planów dotarcia do granicy węgierskiej nic chyba dzisiaj nie wyjdzie. Znów wjeżdżamy do cywilizowanego świata pełnego ciężarówek, upału i kurzu. Dojeżdżamy do miejscowości Livada i postanawiamy trochę odpocząć. Przed sklepem spożywczym zajmujemy ławkę, nie wiemy jeszcze, że z krótkiego odpoczynku zrobi się kilkugodzinny postój. Na zmianę jemy, śpimy i chorujemy.
Wiemy już, że do Węgier nie dojedziemy, a skoro tak to dziś już nigdzie się nie śpieszymy. Dokładnie o zmroku wyjeżdżamy poza miasto i rozbijamy się na polu odgrodzeni od drogi pojedynczymi drzewami. To był najgorszy dzień na tej wyprawie, następny musi być lepszy.

Dzień 14 i 15: Livada-Satu Mare-Csenger-Zahony-Użgorod


Na szczęście samopoczucie rano jest dużo lepsze, tym bardziej, że zaczynamy czas powrotu do domu a to zawsze jest nieobliczalne i nieprzewidywalne. Pierwszym etapem na dziś jest dojazd do ostatniego już w Rumunii miasta na naszej trasie, do Satu Mare, gdzie docieramy po około godzinie jazdy. Miasto robi wrażenie zadbanego i czuć tutaj powiew Europy: z parkami, fontannami i dużą ilością służb sprzątających. Nic w tym dziwnego jeśli spojrzy się na mapę, to właśnie to miasto jest najbliżej Brukseli i ono ma zapewne być wizytówką starań Rumunii o wejście do Unii Europejskiej. Swoją droga podczas jednej z naszych rozmów dochodzimy do wniosku, że jak już Rumunia stanie się członkiem Unii to wszyscy żądni dzikiej przyrody i prawdziwego folkloru turyści z Niemiec, a już na pewno z Holandii, będą tylko przejeżdżać przez Polskę w drodze do Rumunii nawet się u nas nie zatrzymując, póki nie będziemy się starali pokazać tego, co warto zobaczyć. Robimy ostatnie zakupy za pozostałe leie i wkładamy głęboko podróżujące do tej pory forinty do portfeli.
Tak samo zadbane i czyste jak Satu Mare, jest przejście graniczne w Petea Po sprawnej i krótkiej odprawie jesteśmy na Węgrzech. Odzwyczajeni od ścieżek rowerowych wzdłuż dróg dziwimy się trąbiącym kierowcom, szybko naprawiamy swój błąd i znajdujemy metr asfaltu tylko dla nas. Z niemałym trudem znajdujemy też przeprawę łodzią przez rzekę Samosz by po chwili być już w miasteczku Csenger. Stąd planowaliśmy złapać pociąg do Mateszalki, ale okazuje się, że są chyba tylko dwa na dobę akurat w dziwnych dla nas godzinach.
Nie pozostaje nam nic innego, jak pojechać tam na rowerach. To tylko 30 kilometrów, ale nie mamy pojęcia gdzie skończymy dzisiejszy dzień a brak celu zawsze odbiera siły. W Mateszalce znajdujemy najpierw kantor, a potem dworzec kolejowy, widać po naszych minach, że wracamy, a po stanie całej reszty, że wracamy z daleka. Do pociągu do Zahony mamy chwile czasu na zakupy i pierwsze podsumowania.
W Zahony jesteśmy dokładnie o zmroku, zaczynamy w tym miejscu przedziwną podróż w czasie. Postanawiamy wjechać na Ukrainę gdzie jest czas Kijowski, więc godzinę późniejszy. Tej samej doby będziemy też na Słowacji gdzie powrócimy do czasu "naszego".
Znów wydajemy ostatnie forinty na pamiątki z Węgier, ostrą paprykę i korte palinkę, czyli gruszkówkę. Swoją drogą to niezwykle ciekawe, w portfelach mamy leie, forinty, hrywny i słowackie korony, wszystkie małe banknoty, a więc 10000 lei, 200 forintów, 1 hrywna i 20 koron są barwy zielonej i za każdy z nich można dostać piwo w każdym z tych czterech państw.



Nie istotne czy będzie to Ursus w Rumunii, czy jedyne znośne węgierskie Borsodi, czy pyszny Obołon czy też równie dobry Saris, fakt jest faktem i jeśli to jest pozostałość dawnej monarchii CK to szkoda, że u nas nie istnieją seledynowe dwuzłotówki, za które w Łupkowie bez wątpienia dostalibyśmy np. Leżajsk.
Kończy się kolejny dzień podróży, długi czas spędzamy na przejściu granicznym Zahony-Cop gdzie ruch jest duży i mimo szczerej i przyjacielskiej postawy ukraińskich pograniczników nic nie przyspieszymy. Jest już około 22 kiedy jesteśmy w końcu na Ukrainie. Zamiast rozbić się gdzieś w pobliżu decydujemy się podróżować dalej. Docieramy do stacji kolejowej w Czopie z nadzieją na pociąg do Użgorodu, okazuje się, że jest taki około północy, więc w oczekiwaniu na niego posilamy się w przytulnym dworcowym barze kawą i ciastkami.
Przed drugą w nocy jesteśmy w Użgorodzie i to, co nas zaskakuje to stan dworca kolejowego. W żadnym mieście na żadnym dworcu u nas nie jest tak czysto i bezpiecznie jak tutaj, kto nie wierzy powinien tu przyjechać koniecznie.
Znów dylemat, znaleźć jakieś miejsce na nocleg czy jechać dalej, to już osiemnasta godzina jazdy. Jest środek nocy, więc ubieramy się ciepło i na wyczucie, nie znając miasta jedziemy do granicy słowackiej. Tutaj kolejne zaskoczenie, słowaccy celnicy postanawiają się zabawić i dokonują nam takiej kontroli, że żadna granica rumuńska, a chyba nawet białoruska nie ma szans. Nie mam pojęcia czy robią to z nudów czy z innych powodów, rozbudzają nie tylko nas, ale i najgorsze w nas uczucia ofiary i oprawcy. Pozdrawiam panów serdecznie.
Słowacja nocą? -Tak, jedziemy dalej. Środek nocy, pusta droga, gwiazdy i dźwięk pędzących kół. Rozsmakowuję się w nocnej jeździe na tyle, że nie mam potrzeby snu. Jedynym mankamentem jest to, że trzeba mieć doskonałe oświetlenie przednie, może gdyby była pełnia księżyca nie musielibyśmy tak ostrożnie jechać. Za nami wstaje dzień, robi to powoli odsłaniając kolejne horyzonty, nas zastał z widokiem na bukovske vrchy, czyli Bieszczady po słowacku.
Tego widoku nie popsuł mi nawet łańcuch, który właśnie o świcie w wiosce Sobrance postanowił się zerwać. Godzinna naprawa przy użyciu dwóch kamieni i ramy dała w końcu efekt, pewnie przeżyje jeszcze wiele kilometrów. Brudni od smaru i zmęczeni,(Eliza i Zbyszek są tylko zmęczeni) dojeżdżamy do miasta Michalovce. Jest ósma rano, 24 godziny temu wyruszyliśmy z Rumunii. Jemy śniadanie na deptaku przy pełnym słońcu i jedziemy na stację kolejową, dopiero tutaj możemy skorzystać z łazienki, co zajmuje nam sporo czasu. Zmęczenie daje o sobie znać, ale jeszcze trochę wytrzymamy. Łapiemy pociąg do Humennego, a stamtąd do Medzilaborców. Tym razem ostatnie korony zamieniamy na piwo i kawę w pensjonacie Andy. Ostatni pociąg i jesteśmy w Łupkowie, w moich ulubionych Bieszczadach, szkoda, że nie mamy dla nich czasu.
Za chwilę wsiadamy do pociągu do Zagórza, bilety kupujemy za wszystkie złotówki jakie mamy. W Zagórzu biegiem z pociągu do pociągu i o 18.38 ruszamy do Warszawy. 35 godzin od wyruszenia z łąki pod Livada w Rumunii. Przed nami cała noc jazdy więc zasypiamy dość szybko i spokojnie. Rano Warszawie jeszcze jedna przesiadka i w południe ląduję w Łodzi po przejechaniu blisko 1500 kilometrów przez cztery państwa.