ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Meksykańska droga

Autor: Paweł Bąk
Data dodania do serwisu: 2004-08-12
Relacja obejmuje następujące kraje: Meksyk, Gwatemala
Średnia ocena: 4.33
Ilość ocen: 341

Oceń relację

Meksyk był wynikiem kompromisu: ja chciałem pojechać na Kubę, Ania wolała Wenezuelę, więc drogą wzajemnych ustępstw zdecydowaliśmy się na wizytę w kraju Azteków.

1. Warszawa – Amsterdam – Mexico City, 16 lutego


Bilety do Meksyku kupiliśmy w Campusie, kosztowały nas po 498 USD + opłaty lotniskowe. Przy wjeździe do Meksyku nie są wymagane wizy, nie szczepiliśmy się też przeciwko żadnym tropikalnym chorobom (chociaż zalecane jest uodpornienie się przynajmniej na malarię, która występuje sporadycznie w południowej części kraju oraz w Gwatemali).

O 6 rano wylecieliśmy z Warszawy samolotem KLM do Amsterdamu. Tam mieliśmy ponad pięć godzin przerwy, więc zdecydowaliśmy się wyskoczyć do centrum miasta i troszkę je obejrzeć. Komunikacja lotniska z centrum jest bardzo dobra, oba te miejsca łączy linia kolejowa (bilet powrotny kosztował nas po ok. 5 EUR od osoby).



Popatrzyliśmy sobie na pozamykane coffee shopy, budzącą się do życia dzielnicę czerwonych świateł (nawet wcześnie rano można tam zobaczyć ekhm... kobiety pracujące, siedzące ze znudzonymi minami na krzesłach za wielkimi oknami na wysokości ulicy), pospacerowaliśmy wzdłuż kanałów, zjedliśmy małe co nieco i wróciliśmy na lotnisko. Około 14 wsiedliśmy do wielkiego jumbo jeta i wystartowaliśmy w 10-godzinny lot do Meksyku.

Widok z samolotu na znajdujące się poniżej Mexico City jest naprawdę imponujący. Miasto wygląda jak ogromne morze świateł, ciągnące się po sam horyzont. W porównaniu z nim np.: Londyn wygląda marnie – w końcu stolica Meksyku to największe miasto świata, zamieszkane przez ponad 22 mln ludzi.

W Mexico City wylądowaliśmy ok. 21 czasu lokalnego (pomiędzy Polską a Meksykiem jest 7 godzin różnicy) i ustawiliśmy się w kolejce do odprawy. Wypełniliśmy deklaracje, które potem wczytywane są do komputera, decydującego, czy dana osoba kierowana jest do dokładniejszej kontroli czy nie. Polska chyba nie jest krajem, który darzony jest szczególnym zaufaniem, bo zarówno bagaż mój jak i Ani zakwalifikowany został do szczegółowego sprawdzenia. Na szczęście sprawdzanie to nie trwało zbyt długo i już po chwili mogliśmy opuścić lotnisko.

Przed wyjazdem zarezerwowałem nam nocleg w hostelu El Cenote Azul (www.elcenoteazul.com, 8 USD od osoby, stacja Coplico przy linii nr 3), do którego z lotniska zamierzaliśmy dojechać metrem. Dojście do kolejki podziemnej nie jest w żaden sposób oznaczone, pewnie dlatego, że oficjalnie nie wolno tam przewozić większych bagaży. Żeby do niej trafić należy po wyjściu z lotniska kierować się w lewą stronę, jakieś 500 m za lotniskiem krajowym zobaczyć można dziurę w ziemi wraz ze schodami prowadzącymi w dół – to właśnie jest stacja metra.

Metro w Mexico City to temat na osobne opowiadanie. Składa się z kilkunastu linii i kilkudziesięciu stacji, co - biorąc pod uwagę fakt, że zaczęto budować je w latach 60 XX w. - może wywołać podziw. Ech, żeby warszawskie metro budowane było w tym tempie... ;-)
Pomimo, że jest to oficjalnie zakazane, w wagonikach kolejki kwitnie handel obnośny. Co chwila do pociągu wchodzi ktoś sprzedający zeszyty, ołówki, płyty CD i różne inne drobiazgi.
Bilet na przejazd metrem kosztuje 0,5 USD, nie ma żadnych zniżkowych biletów na przejazdy wielokrotne.

Do hotelu trafiliśmy ok. 22, dostaliśmy pokój i zmęczeni poszliśmy spać (w Polsce była już godzina 5 rano).

2. Mexico City, 17 lutego


Następnego dnia pojechaliśmy do polskiej ambasady, żeby zostawić tam kopie naszych paszportów i część pieniędzy. Według wiadomości przeczytanych w internecie Meksyk, a szczególnie Chiapas, miał być miejscem niezbyt bezpiecznym, gdzie co jakiś czas zdarzają się napady na turystów. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że to trochę przesadzona opinia, nas przez dwa tygodnie pobytu nie spotkała żadna nieprzyjemność, nie widzieliśmy żadnych kieszonkowców w mieście, nie zostaliśmy okradzeni ani porwani. Może mieliśmy szczęście, ale uważam zostawianie dokumentów i pieniędzy w depozycie w ambasadzie za przesadę (szczególnie, że kosztuje to ok. 20 USD od osoby), wystarczy zachować zwykłe środki ostrożności i nic złego nie powinno się stać. Ambasada mieściła się niedaleko naszego hotelu, przy ul. Cracovia (stacja metra M.A. de Quevedo); konsulat jest zamknięty w piątki.

Na pierwszy ogień w zwiedzaniu miasta poszedł główny plac – Zocalo, przy którym mieści się katedra, Pałac Narodowy z freskami Diego Riviery, a nieopodal znajdują się ruiny po azteckim mieście Tenchontitlan. Na środku placu powiewa dumnie ogromna meksykańska flaga.



Przy wejściu do Pałacu po raz pierwszy mieliśmy okazję odczuć lekką psychozę związaną z bezpieczeństwem w budynkach rządowych. Zarówno przed, jak i w środku pałacu widać policjantów w kamizelkach kuloodpornych i z długą bronią podejrzliwie spoglądających na przechodniów. Paradoksalnie jednak, kontrola przy wejściu nie była zbyt drobiazgowa, wystarczyło powiedzieć, że jesteśmy turystami, dostaliśmy plastikowe identyfikatory w zamian za jeden paszport, zostawiliśmy plecaki i bez problemów zostaliśmy wpuszczeni do środka.

Freski Riviery rzeczywiście robią duże wrażenie, od razu widać też, że malarz zafascynowany był komunizmem i Związkiem Radzieckim. Niestety film Frida wszedł na ekrany kin dopiero po naszym powrocie, tak więc kulisy wielkiego romansu meksykańskiego poznaliśmy później. Z drugiej strony jednak miło było po powrocie obejrzeć w kinie miejsca, w których było się parę tygodni wcześniej.

Kolejnym punktem programu był park Chapultepec (tam spotkaliśmy miejscowych policjantów) oraz znajdujące się nieopodal zoo. To drugie miejsce włączyliśmy do programu na wyraźne żądanie Ani, która potem radośnie biegała po całym ogrodzie, robiąc zdjęcia białym tygrysom, różnego rodzaju małpom i innym zwierzętom. Zresztą przez cały wyjazd Ania pokazywała mi różne lokalne stwory i kazała zapamiętywać ich dziwnie brzmiące nazwy (dzięki temu wiem teraz, jak wygląda np. koati albo aguti ;-)



Wczesnym wieczorem wróciliśmy do hostelu i poszliśmy spać; nie przestawiliśmy się jeszcze na czas meksykański.

3. Mexico City – Teotihuacan - Mexico City, 18 lutego


Zmiana czasu miała jednak swoje dobre strony. Następnego dnia obudziliśmy się bez problemów przed 5 rano i pojechaliśmy zwiedzać Teotihuacan – ruiny miasta liczącego sobie ponad 2000 lat...

Jego historia rozpoczęła się ok. 150 r. p.n.e., swój okres świetności Teotihuacan przeżywał ok. 650 r. n.e., kiedy to okolica ta zamieszkiwana była przez ponad 200 000 osób. Niecałe trzy wieki później z miasta pozostały już tylko ruiny, opuszczone z nieznanych powodów przez jego mieszkańców. Przybyli na te tereny Aztekowie uważali Teotihuacan za miejsce święte, nazywając je „miastem, w którym ludzie stają się bogami”.



Do ruin dojechać można w niecałą godzinę, autobusy kursują z dworca autobusowego niedaleko stacji Autobuses del Norte (linia nr 5).

Na miejscu byliśmy ok. 7 rano, dzięki temu uniknęliśmy tłumów turystów (a w zasadzie jakichkolwiek turystów :) oraz upału. Całe miejsce robi niesamowite wrażenie. Piramida Słońca (wys. 70 m – trzecia co do wielkości piramida na świecie), Piramida Księżyca, Aleja Umarłych, Świątynia Jaguara i inne budowle powalają na kolana. Dopiero po wejściu na jedną z dwóch dużych piramid widać ogrom całego miasta oraz jego dokładne rozplanowanie.

Do Mexico City wróciliśmy ok. 12, łapiąc przejeżdżający w pobliżu lokalny autobus. Coś chyba jest z tym niebezpieczeństwem w kraju, skoro przy wejściu do autobusu pasażerowie przechodzą kontrolę osobistą...

Następny punkt dnia to zwiedzanie Guadelupy – celu pielgrzymek wielu katolików z całego świata (stacja la Villa Basilica, linia nr 6). Sanktuarium znajduje się w miejscu, w którym w XVI w. ubogiemu Indianinowi ukazała się Matka Boska. W Guadelupie stoi kilka świątyń, w tym stara i nowa bazylika. Nowy kościół być może spodoba się miłośnikom architektury współczesnej, mi kojarzył się raczej ze Spodkiem w Katowicach i nie wzbudził zbytniego zachwytu. O wiele ciekawsze były za to starsze kościółki, a także ołtarze z kwiatów wykonywane przez pielgrzymów.



Późnym popołudniem wróciliśmy do hotelu, zabraliśmy bagaże i udaliśmy się (znowu metrem ;-) na dworzec, skąd odjeżdżały autobusy do San Cristobal de las Casas.
Jechaliśmy linią UNO (www.uno.com.mx), bilety kosztował nas po 960 N$ (1 USD to ok. 11 N$), a cała podróż trwała 16 godzin; przejechaliśmy ponad 1100 km, w dużej części po pełnych zakrętów górskich drogach.

W autobusach ‘lepszej klasy’ (ten do takich należał) działa klimatyzacja, co może mieć swoje negatywne strony – w jej pobliżu jest baaardzo zimno. Lepsza klasa przekłada się w głównej mierze na wyższe ceny biletów, różnica w komforcie jazdy w porównaniu z klasami niższymi nie była zbyt duża. Podobno, ze względów bezpieczeństwa, przy podróżowaniu w nocy lepiej jest korzystać z autobusów pierwszej klasy.

4. San Cristobal de las Casas, 19 lutego


Następnego dnia ok. 10 rano dojechaliśmy do San Cristobal. Miasto leży na wysokości ponad 2000 m i daje się to odczuć – powietrze jest bardziej rześkie, a upał nie tak dokuczliwy. San Cristobal robi bardzo optymistyczne wrażenie – domy są w radosnych kolorach, a całe ulice tworzą miłą dla oka mieszaninę barw (czego niestety nie widać na zdjęciach, bo akurat założona była czarno – biała klisza :)

Szybko znaleźliśmy nocleg (na dworcu autobusowym i w jego okolicach spotkać można wiele osób oferujących noclegi w tanich hotelach i pensjonatach, my zapłaciliśmy 12 USD za pokój) i ruszyliśmy na spacer po mieście.



San Cristobal jest dobrym miejscem wypadowym na wycieczki do okolicznych wiosek indiańskich, my mieliśmy na to niestety zbyt mało czasu. Zobaczyliśmy za to śliczny barokowy kościół, powłóczyliśmy się po sympatycznych uliczkach miasta i odwiedziliśmy knajpkę, w której po raz pierwszy spróbowaliśmy oryginalnej meksykańskiej tequili.

Podczas naszego spaceru co chwila zaczepiani byliśmy przez miejscowych, proponujących nam zakup chust, bransoletek lub figurek Marcosa – przywódcy powstania w Chiapas sprzed paru lat (ciekawe, czy rząd Meksyku wie o tym, co sprzedawane jest na ulicach?). Rekordzistką była dziewczynka indiańska, która kilkanaście razy podchodziła do nas próbując sprzedać nam cokolwiek. Po każdej naszej odmowie smutna odchodziła na bok, by parę chwil później spróbować jeszcze raz.

Nocleg w hotelu okazał się mieć pozytywny wpływ na naszą dalszą podróż, właśnie tu znaleźliśmy ulotkę oferującą tanie krajowe loty, którą skwapliwie wykorzystaliśmy parę dni później.

5. San Cristobal – Palenque, 20 lutego


Następnego dnia rano pojechaliśmy busem do Palenque (190 km, 4 h jazdy), miejscowości nieopodal której znajdują się ruiny jednego z lepiej zachowanych miast Majów. Nocleg znaleźliśmy w Youth Hostel przy Calle Mayo za 5 USD/os.

Popołudnie poświęciliśmy na spacerowanie po mieście i odwiedzanie okolicznych biur podróży oferujących wycieczki do ruin, Agua Azul oraz do Tikal. Najtańszą propozycję zaoferowało nam biuro leżące prawie naprzeciwko naszego hotelu (wszystkie biura oferowały ten sam program wycieczek, pomimo tego różnica w cenach dochodziła do 50%). Pomimo tego, że wykupiliśmy dwie wycieczki, nie udało się nam wytargować żadnego rabatu. Za dwie jednodniowe wycieczki zapłaciliśmy łącznie po 400 N$ od osoby. W Palenque zjedliśmy także najsmaczniejszy posiłek podczas naszej podróży – pizzę ;-)

6. Palenque – Misol Ha – Agua Azul – Palenque, 21 lutego


Tego dnia wstaliśmy wcześnie rano i wyruszyliśmy zwiedzać pierwszy punkt naszego programu – ruiny miasta Majów, znajdujące się parę kilometrów od samego Palenque.

Na miejsce dowiezieni zostaliśmy ok. godziny 8 rano, co było bardzo dobrym pomysłem, bo o tej porze słońce nie grzało jeszcze tak mocno i nie przeszkadzało w zwiedzaniu. Ruiny miasta zbudowanego przez Majów (albo, jak twierdzi Daeniken, przez kosmitów ;-) są dosyć dobrze zachowane, a wchodzenie do różnych zakamarków budowli sprawia dużą frajdę. Oczywiście wszędzie spotkać można miejscowych, oferujących pamiątki – tym razem najczęściej są to kawałki skóry z wypalonymi na niej motywami ludowymi.



Podczas zwiedzania towarzyszył nam odzywający się co jakiś czas ogłuszający dźwięk przypominający ryk dzikiego zwierzęcia lub człowieka. Mój ekspert od fauny nie potrafił jednak powiedzieć, czy odgłos ten należał do żywego stworzenia, czy też był po prostu odtwarzany z taśmy, aby przestraszyć turystów ;-)

Przed 12, zanim pojechaliśmy w dalszą podróż, udało nam się zadzwonić do biura podróży i zarezerwować sobie bilety na przelot z Meridy do Mexico City. Bilety kosztowały nas po 75 USD od osoby (dla porównania, bilet autobusowy na tej trasie kosztuje ok. 70 USD, ale zamiast 2 godzin lotu trzeba przygotować się na 22 godziny jazdy i przebycie prawie 1500 km). Poza lotami lokalnymi biuro miało w swojej ofercie m.in. przeloty na Kubę (179 USD za bilet powrotny) oraz do Guatemala City (141 USD). Aktualną ofertę znaleźć można pod adresem www.asatej.com.

Następny punkt wycieczki to półgodzinny przystanek przy Misol-Ha – wysoki, chociaż jak dla mnie trochę kiczowaty, wodospad.

O wiele ciekawsze i przyjemniejsze miejsce to Agua Azul. Spędziliśmy tam prawie cztery godziny pluskając się w wodzie, leżąc na trawie i odpoczywając po całym dniu. Przy okazji dane było nam spróbować, jak smakuje trzcina cukrowa (rzeczywiście jest słodka). Turyści dosyć licznie odwiedzają Agua Azul, co widać choćby po nastawieniu miejscowej ludności. Za sportretowanie dwóch dziewczynek niosących świeżo wypieczone placki zażądały one po 5 N$.





Wieczorem wróciliśmy do Palenque, zjedliśmy na kolację ananasa i położyliśmy się spać. To ostatnie było o tyle trudne, że po drugiej stronie ulicy odbywało się huczne wesele pod gołym niebem, a z korytarza hotelu dochodziły różne dziwne dźwięki...

7. Palenque – Flores, 22 lutego


Kolejny dzień rozpoczęty bardzo wcześnie – o 4 rano miasto zaczęło budzić się do życia. Nas ze snu wyrwał samochód rozwożący metalowe pojemniki z gazem oraz niesamowicie głośny świergot ptaków. O 6 rano trochę niewyspani wsiadliśmy do busa i udaliśmy się w kierunku przejścia granicznego z Gwatemalą. Po drodze kierowca zatrzymał się w przydrożnej restauracji, w której zjedliśmy smaczne śniadanie.

Jadąc przez Chiapas, łatwo zauważyć, że miejscowej ludności raczej się nie przelewa. Różnica w wysokości dochodów Indian i mieszkańców Mexico City jest ogromna, o wiele większa niż tego typu różnice w Polsce. Cały czas odczuć można napięcie wiszące w powietrzu i będące pozostałością po niedawnym powstaniu. Pewnie dlatego w tej części kraju patrole policyjne i wojskowe spotykane są o wiele częściej; ich głównym zajęciem jest kontrolowanie lokalnych samochodów, szczególnie tych przewożących większą liczbę osób. My sami zatrzymywani byliśmy parę razy i po rutynowej kontroli puszczani dalej.

Na granicy zmuszeni byliśmy zapłacić dodatkowo po 100 N$, okazało się, że karty migracyjne, które otrzymaliśmy na lotnisku w Mexico City, uprawniają nas tylko do jednorazowego wjazdu do tego kraju. Jeżeli chcemy teraz wjechać do Gwatemali a następnie wrócić do Meksyku, musimy uiścić dodatkową opłatę.

Na tym odcinku granica pomiędzy obydwoma krajami przebiega środkiem rzeki, co ciekawe, posterunki graniczne nie znajdują się dokładnie naprzeciw siebie. Po odprawie na stronie meksykańskiej wsiedliśmy do łódek i popłynęliśmy w 20‑minutowy rejs do posterunków gwatemalskich w miejscowości Bethel.



Przy wjeździe do Gwatemali zapłaciliśmy po 10 USD opłaty wjazdowej pobieranej za wydanie karty turystycznej. Pomimo informacji, jakie znalazłem wcześniej w internecie, do wydania karty turystycznej zdjęcie nie było potrzebne (od obywateli UE karta ta nie jest wymagana). Następnie wsiedliśmy do starego autobusu i udaliśmy się w długą drogę do Flores. Sama odległość pomiędzy granicą a Flores nie jest zbyt duża, natomiast droga łącząca te dwa miejsca cieszy się zasłużoną sławą najgorszej w Gwatemali – jest strasznie wyboista i oczywiście nie wyasfaltowana. Przez te parę godzin podróży wytrzęsło nas w autobusie za wszystkie czasy; z powodu wszechobecnego kurzu i pyłu na drodze właściwie przez całą drogę kichałem ;-)

Po drodze mijaliśmy biedne gwatemalskie wioski. W porównaniu z tutejszymi chatami, domki widziane w Chiapas wyglądają jak rezydencje z Konstancina...



Do Flores, a właściwie do St Catharina dotarliśmy przed godziną 16, wykupiliśmy na następny dzień wycieczkę do Tikal (zapłaciliśmy kartą kredytową) i udaliśmy się na poszukanie noclegu. Samo Flores to małe miasteczko mieszczące się na wyspie i składające się w znacznej części z hotelików i restauracji. Z racji swojej bliskości stanowi bardzo dobrą bazę wypadową do znajdujących się ok. 40 km stąd ruin Tikal.

Za nocleg zapłaciliśmy 8 USD za osobę dostając niewielki pokoik z łazienką. Bardzo przydatnym wyposażeniem okazał się być wentylator umieszczony na suficie. W porównaniu z Palenque noce w Gwatemali były o wiele bardziej gorące i duszne. Było jeszcze wcześnie, tak więc udaliśmy się na przechadzkę po St Catharina, chcąc wymienić trochę pieniędzy i zrobić drobne zakupy. Okoliczne kantory były już pozamykane, tak więc jedyną opcją, która nam pozostała było udanie się na niedalekie lotnisko (kurs w tamtejszym kantorze był i tak lepszy od tych w mieście).

W drodze powrotnej do Flores zdecydowaliśmy się także kupić bilety na przejazd do Chetumal (20 USD od osoby), chcąc dostać się z powrotem do Meksyku i zwiedzić Jukatan. Według zapewnień sprzedawcy biletów, autobus nie przejeżdżał przez Belize - zależało nam na tym, żeby ominąć ten kraj i nie płacić za wizy wjazdowe.

Resztę wieczoru spędziliśmy na tarasie naszego hotelu podziwiając widoki w stylu romantic classic ;-)



8. Flores – Tikal – Flores, 23 lutego


Busy łączące Flores z Tikal odjeżdżają wcześnie rano. Jeszcze przed wschodem słońca opuszczamy wyspę i ruszamy przez dżunglę do ruin miasta Majów. Na miejscu jesteśmy dokładnie o wschodzie słońca, dzięki temu możemy obserwować, jak cała okolica budzi się do życia. Z każdą minutą słychać coraz więcej głosów zwierząt. Po wejściu na szczyt piramidy można podziwiać okoliczne budowle kryjące się w porannej mgle. Wcześnie rano nie ma także wielu turystów, co znacznie ułatwia chłonięcie całej atmosfery tego miejsca.



Mi osobiście Tikal podobał się o wiele bardziej niż Palenque, pewnie dlatego, że wydaje się być bardziej autentyczny a jednocześnie ciągle tajemniczy. Ruiny porośnięte trawą, szczyty piramid wystające ponad korony drzew, półdzikie zwierzęta biegające pomiędzy resztkami budowli – to wszystko wywiera niezapomniane wrażenie.

Teren, który pokrywają ruiny, jest dosyć spory. Myślę, że nam udało się obejrzeć zaledwie jego połowę. Około godziny 12 zmęczeni chodzeniem i nasilającym się upałem wsiadamy do autobusu i wracamy do Flores.

Resztę dnia spędzilibyśmy na beztroskim włóczeniu się po miasteczku, gdyby nie to, że przypadkiem zerknęliśmy na mapę Jukatanu. Okazało się, że nie ma drogi łączącej bezpośrednio Gwatemale z Chetumal w Meksyku, jedyna, jaka jest, przechodzi przez terytorium Belize. Zezłoszczeni udajemy się do biura, które dzień wcześniej sprzedało nam bilety do Meksyku, wprowadzając nas jednocześnie w błąd. Panie w biurze z bezczelną szczerością oświadczają nam, że nie zwrócą nam pieniędzy, mogą, co najwyżej w zamian zaoferować nam bilety do Palenque, potrącając dodatkowo po 5 USD od osoby (niby za anulowanie rezerwacji do Chetumal). Nasze pertraktacje z pracownikami biura nic nie dają, nie mając innego wyjścia decydujemy się na powrót do Palenque. Nieprzyjemne wrażenie jednak pozostaje, na szczęście był to jedyny taki zgrzyt podczas całego wyjazdu. Aha, oczywiście autobus do Palenque wyjeżdża następnego dnia wcześnie rano...

Humor poprawiliśmy sobie w małej restauracyjce serwującej przepyszne koktajle owocowe.

9. Flores – Palenque, 24 lutego


Kurcze, co to za urlop, na którym piąty dzień z rzędu wstaję przed wschodem słońca! Obiecuję sobie, że to już ostatni raz i następnego dnia nie dam się obudzić wcześniej niż o 12 w południe. Czas pokaże, że z moich obietnic nic nie wyjdzie...

Drogą znaną nam już sprzed dwóch dni docieramy do Bethel, tam przechodzimy odprawę paszportową. Celnicy gwatemalscy próbują wmówić nam i naszym współtowarzyszom, że przy wyjeździe z tego kraju należy uiścić dodatkową opłatę w wysokości 10 USD. Rozpoczyna się długa dyskusja, z której rozumiemy tylko tyle, że opłata ta ma niby być pobierana tylko na morskich i lotniczych przejściach granicznych, a w Bethel nie ma ani jednego, ani drugiego (w zasadzie jest rzeka, która kiedyś wpadnie do morza... :) W końcu, po półgodzinnej wymianie argumentów celnicy ustępują i wyjeżdżamy z Gwatemali nie płacąc za to ani grosza. Przepływamy łódką na drugą stronę rzeki, dostajemy kolejne pieczątki w paszportach i z powrotem wjeżdżamy do Meksyku.

Wydaje mi się, że gdyby ktoś się uparł, to bez większych problemów przekroczyłby tą granicę w obie strony bez posiadania paszportu ani żadnych innych dokumentów. Po obu stronach odprawa odbywa się w taki sposób, że pasażerowie wychodzą z busa, podchodzą kilkadziesiąt metrów do budynku straży granicznej, pokazują paszporty, załatwiają inne formalności, wracają do busa, podjeżdżają kawałek do rzeki i wsiadają do łódki. Nikt nie sprawdza, czy wszyscy przeszli przez odprawę i mają stempelki w paszporcie, więc teoretycznie można tylko udawać, że załatwiło się wszystkie formalności i bez płacenia wszystkich podatków wjazdowo – wyjazdowych wjechać do drugiego kraju. Ciekawe tylko, co zrobiłaby tamtejsza policja po stwierdzeniu nielegalnego przekroczenia granicy?

Do Palenque dojechaliśmy ok. 16, poszliśmy na dworzec autobusowy i sprawdziliśmy godziny odjazdów autobusów do Meridy. Wybraliśmy ten, który wyjeżdżał o 22 (tym razem był to autobus drugiej klasy). Kupiliśmy bilety, zostawiliśmy bagaże i poszliśmy na ostatni spacer po mieście, odwiedzając po drodze naszą ulubioną pizzerię.

Wieczorem wróciliśmy na dworzec i spotkaliśmy na nim parę Polaków, widzianych kilka dni wcześniej podczas zwiedzania ruin Palenque. Okazało się, że oni też jadą na Jukatan tym samym autobusem, co my. Zawsze to miło podróżować z rodakami, szczególnie, że towarzyszyła nam także butelka margharity ;-)

10. Merida – Chichen Itza – Merida, 25 lutego


Do Meridy dojechaliśmy około 4 nad ranem, zdrzemnęliśmy się na dworcu do 7.00 (no i z obietnicy wyspania się nici...) i poszliśmy szukać niedrogiego miejsca do spania. Znaleźliśmy tani hotelik niedaleko centrum (pomimo przekonywania, że jesteśmy Polakami i pokazywania na zdjęcie papieża wiszące przy recepcji nie udało nam się wynegocjować żadnej zniżki) zostawiliśmy tam nasze bagaże i pojechaliśmy do biura podróży wykupić bilety lotnicze do Mexico City.

Biuro, w którym zrobiliśmy rezerwację, mieści się na dalekich przedmieściach Meridy, a jako że wysiedliśmy z autobusu miejskiego o parę przystanków za wcześnie, zrobiliśmy sobie dosyć długi spacer. Od razu widać, że te rejony są zdecydowanie bogatsze niż Chiapas, co chwila mijaliśmy bogate rezydencje, kluby tenisowe i centra handlowe.
W końcu po godzinie dotarliśmy do biura podróży, zapłaciliśmy za bilety (pomimo pierwotnych deklaracji nie można było zapłacić kartą kredytową, musiałem biegać po okolicznych bankomatach, znaleźć jakiś działający i wypłacić gotówkę) i wróciliśmy do hotelu. Same bilety miały nam być dostarczone następnego dnia rano.

Do centrum Meridy wróciliśmy ok. południa, poszliśmy od razu na dworzec autobusowy (inny, niż ten, na który przyjechaliśmy rano) i udaliśmy się do Chichen Itza.

Chichen Itza to podobno najlepiej zachowane miasto Majów na całym Jukatanie. Z racji bliskości Cancun, wielkiego kurortu meksykańskiego wyglądającego jak blokowisko z wielkiej płyty zbudowane nad morzem, miejsce to odwiedzane jest przez wielu turystów, głównie Amerykanów.

Największą atrakcją tego miejsca jest piramida Kukulcana zorientowana według kierunków świata w ten sposób, że podczas jesiennego i wiosennego zrównania dnia z nocą zachodzące słońce rzuca cień przypominający węża pełzającego w dół po stopniach budowli. Nam niestety nie udało się tego zaobserwować... U stóp piramidy znajduje się wejście do jej wnętrza – wąskie i strome schody prowadzą do samego środka, gdzie zobaczyć można figurkę bożka czczonego przez Majów. Nie jest to jednak wycieczka dla osób cierpiących na klaustrofobię.





W pobliżu piramidy znajduje się także boisko do peloty – narodowego sportu dawnych mieszkańców Jukatanu. Tamtejsi sportowcy nie musieli być chyba specjalnie motywowani do zwycięstwa, zawodnikom przegranej drużyny wyrywano po prostu serca. Ciekawe co na to nasi piłkarze...? ;-)

Na wschód od ruin, szeroką ścieżką dojść można do cenoty – naturalnego zbiornika wodnego o prawie idealnie okrągłym kształcie. Miejsce to, podobnie jak inne tego typu w okolicy, prawdopodobnie wykorzystywane było do celów rytualnych, inaczej trudno jest wytłumaczyć dlaczego znaleziono tam liczne szkielety ludzkie...

Ostatni autobus z Chichen Itza do Meridy odjeżdża o 17.00, dwie godziny później byliśmy z powrotem w naszym hotelu.

11. Merida – Progreso – Merida, 26 lutego


Wstaliśmy rano, zjedliśmy śniadanko i usiedliśmy na tarasie przy recepcji hotelu czekając na kuriera, który miał dowieźć nam bilety. Wykazał się on typową dla południowców punktualnością i zamiast o 9 rano pojawił się dopiero tuż przed południem.

Po odebraniu biletów udaliśmy się na kolejny, trzeci z kolei dworzec autobusowy, tym razem obsługujący autobusy wyjeżdżające w kierunku północnym. Zdecydowaliśmy się na dzień odpoczynku nad Zatoką Meksykańską w Progreso.

Plaża w Progreso szczerze mówiąc nie umywa się do tej np. nad Bałtykiem. Ma ona może z 10 metrów szerokości, tuż za nią znajduje się ulica, oddzielona od plaży niskim betonowym murkiem. Na dodatek woda w tym miejscu jest bardziej brązowa niż niebieska (to z powodu małych ziarenek piasku unoszonych z dna), a z każdego miejsca widać długi betonowy most prowadzący w morze prosto do portu, zbudowanego ładny kawałek drogi od brzegu. Niemniej jednak udało nam się znaleźć w miarę przytulne miejsce i spędzić parę godzin na leniuchowaniu, taplaniu się w wodzie oraz czytaniu książek.

Późnym popołudniem wróciliśmy do Meridy, pospacerowaliśmy trochę po centrum miasta a w końcu wróciliśmy do hotelu. W nocy trochę dokuczały nam komary, polski Autan i inne środki odstraszające jakoś nie bardzo działały.

12. Merida – Mexico City, 27 lutego


Wstaliśmy wcześnie rano (ech, po raz kolejny podczas naszej podróży...) i autobusem miejskim dotarliśmy na lotnisko, leżące na przedmieściach Meridy. Stamtąd, prawie kompletnie pustym samolotem odlecieliśmy do Mexico City. Udaliśmy się do ambasady, odebraliśmy zostawione tam wcześniej dokumenty i karty płatnicze. Z bagażami udaliśmy się ponownie do hotelu, w którym spędziliśmy naszą pierwszą noc w Meksyku.

Na resztę tego dnia zaplanowaliśmy sobie zwiedzenie muzeum Fridy Kahlo oraz Trockiego, znajdujących się w niedaleko leżącej dzielnicy Coyoacan.

Muzeum Trockiego wywołało u mnie trochę mieszane uczucia. Dom zachowany jest w takim stanie i urządzony jest tak samo, jak przed kilkudziesięciu laty. W jednej jego części urządzono wystawę zdjęć i przedmiotów związanych z życiem Trockiego, druga - to pokoje, w których mieszkał i pracował rosyjski rewolucjonista. Całość zrobiona jest trochę tak, jakby Meksykanie chcieli wybielić postać Rosjanina, na wczesnych zdjęciach wygląda on jak młody idealista, na późniejszych jak stateczny profesor uniwersytecki. Nie ma ani słowa o tym, że odpowiedzialny był za śmierć tysięcy ludzi, że był zwolennikiem permanentnej rewolucji i zaostrzenia polityki wobec chłopów oraz że w dużym stopniu przyczynił się do terroru szalejącego w ZSRR.



Widać, że Trocki, przynajmniej przez niektórych, darzony jest w Meksyku sporym szacunkiem, żeby nie powiedzieć uwielbieniem. To pewnie ten sam mechanizm, dzięki któremu Che Guevara obecny jest na koszulkach zachodnioeuropejskiej i amerykańskiej młodzieży – tak długo jak ktoś na własnej skórze nie doświadczy rewolucji socjalistycznej, tak długo uważać będzie ten rodzaj ustroju za lekarstwo na wszystkie niedoskonałości kapitalizmu.

Dom Fridy Kahlo oddalony jest od muzeum Trockiego o kilkaset metrów, wywołuje jednak zupełnie przeciwne odczucia. Całość pomalowana w czerwono – niebieskie kolory, na wewnętrznym dziedzińcu stoją dziwaczne rzeźby z papieru, w pokojach porozwieszane są surrealistyczne obrazy malarki (m.in. jej portret ze Stalinem) oraz zrobione przez nią lalki.



13. Mexico City, 28 lutego


Ostatni dzień w Mexico City zaczęliśmy od spaceru po terenie Uniwersytetu, znajdującego się nieopodal naszego hotelu. Uwagę przykuwa szczególnie biblioteka, której zewnętrzne ściany wyłożone są kolorowymi kamieniami układającymi się w ciekawe mozaiki. Pod biblioteką siedzą młodzi ludzie i sprzedają książki Marksa, koszulki ze znaczkami ZSRR, Che Guevarą itd.

Na deser zostawiliśmy sobie zwiedzenie Muzeum Archeologicznego. Niestety, to co interesowało nas najbardziej, czyli ekspozycje dotyczące kultury Majów i Azteków były w tym czasie chwilowo nieczynne. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się odpuścić sobie zwiedzanie, zostawić sobie pretekst do ponownego odwiedzenia Meksyku i spędzić resztę dnia spacerując po mieście.

Ponownie pojechaliśmy na Zocalo, zerknęliśmy na ruiny starego Azteckiego miasta Tenochtitlan zburzonego przez Corteza, na ruinach którego zbudowane zostało Mexico City (burzenie miasta wykonane zostało dosyć dokładnie - z dawnej stolicy Azteków pozostały tylko niewielkie resztki murów). Tuż przy ruinach paru Meksykanów ubranych w tradycyjne stroje i pióropusze wykonuje przy dźwiękach bicia w bębny stare indiańskie tańce. Przed nimi leży puszka, do której turyści wrzucają drobne... Przypomina to Sienkiewiczowskiego Sachema – symboliczny tryumf cywilizacji zachodniej nad lokalną kulturą ludów amerykańskich...

Po południu wróciliśmy do naszego hostelu, zjedliśmy obiad, zabraliśmy bagaże i metrem pojechaliśmy na lotnisko. Psychoza po 11 września trwała w najlepsze, odprawa była szczegółowa, każdy plecak czy walizka zastały dokładnie przeszukane. Ofiarą kontroli padła między innymi w połowie pusta butelka z alkoholem, którą miałem w moim plecaku – ochrona zabrała mi ją już przy odprawie biletowej argumentując, że może ona wybuchnąć w powietrzu pod wpływem zmiany ciśnienia.

Z niewielkim opóźnieniem wystartowaliśmy w nasz powrotny lot do Europy.

14. Mexico City – Amsterdam – Warszawa, 1 marca


Podobnie jak podczas lotu do Meksyku, także w drodze powrotnej mamy parogodzinny postój w Amsterdamie, który spędzamy spacerując po centrum miasta. Popołudnie to zdecydowanie lepszy czas na zwiedzanie stolicy Holandii niż wczesny ranek – miasto przygotowuje się wtedy do nocnego życia, knajpki pełne są ludzi, wielokulturowy tłum spaceruje po ulicach, jeździ na rowerach, w okolicach coffee shopów roznosi się charakterystyczny zapach, neony w dzielnicy czerwonych świateł rozświetlają niebo, a w oknach stoją przedstawicielki najstarszego zawodu świata (większość z nich do specjalnie pięknych nie należy ;-)



Rozkoszowanie się życiem nocnym Amsterdamu zmuszeni jesteśmy zostawić sobie na kiedy indziej, ok. 19 wróciliśmy na lotnisko, wsiedliśmy do samolotu i przed 22 byliśmy z powrotem w Warszawie.