ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Marsz przez Kamczatkę – zima 2002/2003

Autor: Rafał Sieradzki
Data dodania do serwisu: 2003-05-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Rosja
Średnia ocena: 6.41
Ilość ocen: 199

Oceń relację

17 grudnia, po nieprzespanej nocy spędzonej na pakowaniu sprzętu, wsiadamy w pociąg i udajemy się w stronę Terespola. Przez Polskę podróż przebiega bez komplikacji. Z Terespola jedziemy pociągiem do Brześcia, a potem do Moskwy. Już w trakcie przekraczania granicy polsko-białoruskiej czujemy przedsmak Azji. W pociągu niezbyt wiele osób, większość to przemytnicy. Światła są wygaszone, co skwapliwie wykorzystują „mrówki”, aby we wszelkich możliwych schowkach ukryć butelki z alkoholem. Wzbudzamy szerokie zainteresowanie wśród współpasażerów ze względu na wiezione przez nas sanki. Podróż do rosyjskiej stolicy mija bardzo przyjemnie, gdyż umilamy ją sobie miejscowym piwkiem oraz Krupnikiem, który dostaliśmy od naszych PTTK-owców na pożegnanie.
Do Moskwy docieramy o 16.01. I tu pojawia się pierwszy problem. Nie mamy, gdzie spędzić nocy. W końcu lokalizujemy parafię rzymsko-katolicką i lokujemy się w podziemiach kościoła na całe trzy noce. W tym czasie zwiedzamy miasto i kupujemy bilety lotnicze na Kamczatkę.
Po niezłych perypetiach z bagażem na lotnisku w końcu odlatujemy do Pietropawłowska Kamczackiego. Lot potrwa całe osiem godzin. W samolocie wywiązuje się całkiem niezła impreza, przez co prawie nie śpimy. Około godziny 14 dolatujemy na miejsce. Jesteśmy diabelnie zmęczeni, postanawiamy więc rozbić w okolicach lotniska namiot i idziemy spać.
Następnego dnia wsiadamy w autobus jadący do – położonego już w sercu Kamczatki – Esso. Po dziewięciu godzinach jazdy jesteśmy na miejscu. Niestety, jest późno i słońce już się schowało za horyzontem. Nie mamy żadnego noclegu i pozostaje nam tylko opcja rozbicia namiotu. Dziś termometr wskazywał tylko -17°C, więc to nie zimno jest problemem, ale wygoda! Jutro musimy załatwić sporo spraw i dlatego namiot nie jest najlepszym rozwiązaniem. Idziemy do jedynego we wsi baru, aby spokojnie siąść i przemyśleć sprawę. Tam opowiadamy pani barmance o naszych planach na następny miesiąc, co wywołuje u niej lekkie przerażenie. Próbuje nas odwieść od tego zamiaru, mówi, że nam się nie uda i że na pewno zamarzniemy. Staramy się panią uspokoić, a ona w międzyczasie w trosce o nasze zdrowie załatwia nam nocleg w poczekalni na lotnisku. Warunki są komfortowe. Śpimy na podłodze, mamy światło, stolik i trzy ławki. A do tego jest ciepło. I to wszystko za darmo!


Beskresne równiny Kamczatki. Na pierwszym planie karłowata roślinność.

Na lotnisku staramy się dowiedzieć czegoś na temat lotów do Ust-Hajriúzowa, który leży nad brzegiem Morza Ochockiego i jest miejscem startu naszego marszu. Helikopter lata tam mniej więcej raz na tydzień, ale kiedy będzie najbliższy lot – tego nikt nie wie. Nie zostaje nam nic innego, jak czekać.
Staramy się wykorzystać spędzany tu czas, jak tylko się da. Wstajemy rano, przed wschodem słońca, biegamy na nartach, chodzimy na basen termalny, uczymy się rosyjskiego rozmawiając z miejscowymi i tak nam mija cały tydzień. W międzyczasie temperatura spada do - 34°C. Jasiu wykorzystując ten fakt, szokuje miejscowych porannymi kąpielami śnieżnymi. W Esso nikt już nie ma wątpliwości co do tego, że jesteśmy nienormalni. W końcu nadchodzi upragniony dzień odlotu. Pakujemy nasze sanki, idziemy na płytę lotniska i czekamy, aż obsługa załaduje helikopter rozmaitymi towarami po same brzegi. Kiedy wydaje się, że przyszła na nas kolej, pilot mówi, że nie jest w stanie nas zabrać, bo helikopter jest już przeładowany, a do tego pogoda jest nie najlepsza. Zdenerwowani na Rosję, stwierdzamy, że pójdziemy do miejsca startu na nartach. Czeka nas do przejścia dodatkowe 265 kilometrów! Po wyjściu z lotniska łapiemy stopa, który nas podwozi 25 kilometrów do najbliższej wioski – Anawgaj. Tam śpimy u jednego z miejscowych i następnego dnia z rana wyruszamy w drogę. W sumie to dla nas pierwszy dzień marszu z sankami i jesteśmy ciekawi, jak się będzie szło.
Jesteśmy bardzo optymistycznie nastawieni, jeżeli chodzi o bagaż. Idzie się dobrze, a sanki zachowują się doskonale w terenie. Czasami zdarzają się wywrotki, ale generalnie nie ma z nimi problemu. Pod wieczór docieramy do pierwszej chałupy na naszej trasie. Jest to zwykły barak z piecem i czterema pryczami służący za noclegownie dla ekipy łącznościowców, dbających o przechodzący w tym miejscu kabel telefoniczny. W środku nikogo nie ma. Jest trochę drewna, więc rozpalamy ogień, jemy i idziemy spać.


Dymiący wulkan Kluczewska Sopka (4850 n.p.m.)

Następnego dnia wstajemy przed wschodem słońca i zaraz po zjedzeniu śniadania wyruszamy na trasę. Idzie się dużo ciężej niż wczoraj. Teren jest bardziej górzysty i często musimy robić podejścia, co wypompowuje z nas dużo energii. Idziemy cały dzień i nie udaje nam się dotrzeć do następnego baraku. Po zmroku kontynuujemy marsz, ale w końcu robi się tak ciemno, że nic nie widać. W obawie o narty decydujemy się zatrzymać i rozbić namiot. Śpimy w totalnej dziczy. Nic tylko my i góry. Przez cały dzień nie spotkaliśmy nawet zwierząt. Co za odmiana po zatłoczonej Moskwie. Dzisiaj jest noc sylwestrowa, więc na chwilę odlatujemy naszymi myślami w kierunku Polski i zastanawiamy się, jak będą się bawić nasi znajomi. No, ale to dopiero za jedenaście godzin. O 22.00 idziemy spać. Był to z pewnością najlepszy sylwester w moim życiu.


A tak spędzaliśmy sylwestra. Temperatura -22 C


Namiot natundrze po sylwestrowej nocy

Następnego dnia ruszamy dalej. Idzie się nieco lepiej, bo teren się trochę wypłaszcza. Jednak nie jest to żadna rewelacja. Odnajdujemy ślad skutera śnieżnego, co nam trochę pomaga, gdyż w tym miejscu śnieg jest bardziej ubity i nie zapadamy się w nim głęboko. Pod wieczór spotykamy myśliwego – Ewena1, który przeszedł już samotnie 80 kilometrów prawie bez jedzenia i idzie w kierunku Anawgaju, skąd wyruszyliśmy. Jak ekstremalizm to ekstremalizm! Dajemy mu trochę cukru i herbaty, robimy pożegnalne zdjęcie i udajemy się każdy w swoją stronę. Po przejściu następnych 6 km docieramy do baraku, gdzie nocujemy. Niestety, nie ma drewna, więc w nocy testujemy nasze śpiwory.

Tak mijają kolejne dni. Szóstego dnia marszu pogoda nas nie rozpieszcza. Jest trochę wietrznie, a temperatura powietrza spada w dzień do -27°C, a w nocy do -30°C. Po całym dniu marszu oraz kilku godzinach kluczenia w ciemnościach nie udaje nam się dotrzeć do następnej chałupy. Rozbijamy więc namiot. Śpi się całkiem nieźle. No, może jest trochę ciasno, ale przecież jadąc tu nie liczyliśmy na żadne wygody.
Następnego dnia spotykamy łącznościowców jadących czymś w rodzaju czołgu. Oferują nam podwiezienie do Ust-Hajriúzowa, ale dopiero wieczorem. Nauczeni doświadczeniem postanawiamy przez cały dzień kontynuować marsz i umawiamy się z nimi na trasie pod wieczór. Podczas marszu mamy pecha. Jasiu zatrzymuje się na chwilę, żeby się obejrzeć i się przewraca. Efekt tego jest taki, że łamie kijek. Niestety, ze względu na ograniczenie masy, nie zabraliśmy ze sobą żadnego zapasu. Jednak nie ma to jak zaradność. Zwykły olchowy kij jest prawie tak samo dobry jak aluminiowy. O zmierzchu docieramy do baraku. Tu chcemy szybko rozpalić ogień, bo wszyscy mamy problemy z naszymi palcami u rąk. Mnie dodatkowo bolą dwa palce u prawej nogi, a Jasiu nie czuje połowy prawej stopy. Rozpalamy ogień, jednakże zaraz przyjeżdżają chłopaki i nas zabierają. Jedziemy 40 kilometrów do następnego miejsca noclegowego. Jemy do syta i idziemy spać. Rano zbieramy się i docieramy do samego Ust-Hajriúzowa. Zostajemy gratisowo ulokowani w domu, który jest swoistego rodzaju hotelem robotniczym. Poznajemy tam Saszę, który cyklicznie przez miesiąc mieszka w Pietropawłowsku Kamczackim, a przez miesiąc pracuje tutaj. Spędzamy tu cztery dni. Psychicznie przygotowujemy się do marszu i leczymy odmrożenia. Nie ma jednak czasu na kompletne wyleczenie i tak – 9 stycznia – żegnamy się z Morzem Ochockim, Ust-Hajriúzowem, i wyruszamy w naszą trasę.


Początek marszu. Morze Ochockie w okolicy Ust-Hajriuzowa

Po kilkudniowym odpoczynku idzie się wyśmienicie. Jest ciepło i nie ma wiatru. Tak jakby Kamczatka zapraszała nas do przejścia jej bezkresnych i dzikich obszarów. Tego dnia pokonujemy 34 kilometry zamiast zaplanowanych 20 i docieramy do Hajriúzowa, gdzie w celu oszczędności czasu śpimy w Urzędzie Gminy. Następnego dnia wyruszamy w drogę o wschodzie słońca czyli o godzinie 9.00. Temperatura powietrza spadła do -20°C, ale jest bezwietrznie. Idziemy powoli, ale przez cały czas. Pokonujemy 20 kilometrów i docieramy do następnego baraku, w którym śpimy. Tak mijają kolejne dni. W końcu docieramy do miejsca, gdzie rozstajemy się ze znaną nam już drogą. Stajemy przed największym wyzwaniem naszego przemarszu – pokonaniem pasma górskiego.


Przerwa podczas pierwszego dnia marszu

Świeci słońce, ale temperatura powietrza cały czas utrzymuje się na poziomie -20°C. Do tego wieje północny wiatr. Na początku pokonujemy 6 km podejścia, co wypompowuje z nas trochę energii. Jasiu zmienia buty, bo dzień wcześniej wpadł jedną nogą do wody, przez co ma teraz w nim wyściółkę lodową, która go trochę chłodzi. Później mały zjazd i już jesteśmy w śniegu kopnym aż po pas. Prawie nie da się iść. Zakładamy więc narty i od razu widać różnicę – zapadamy się tylko po kolana. W końcu wychodzimy na otwarty płaskowyż, który jest dość mocno wystawiony na działanie wiatru. Śnieg w tym miejscu jest wywiany i twardy. Idzie się dobrze. Robimy małe – około stumetrowe – podejście i w nagrodę zarządzamy dziesięciominutową przerwę, podczas której upajamy się widokiem szpiczastej góry – Anaunu. Dalej idziemy znów po płaskowyżu. Wiatr nie ustaje. Znów mały zjazd i dalej po płaskim. Straciliśmy trochę wysokości, więc zaczynają się pojawiać różnorakie krzaki i karłowate drzewa, które dodatkowo utrudniają marsz. Nie da się iść prosto, tylko zygzakiem i dodatkowo trzeba się przez nie przedzierać. Jednak i z tym problemem sobie radzimy i docieramy do kolejnego podejścia. Zaczyna się psuć pogoda. Niebo zachodzi chmurami i wzmaga się wiatr. Temperatura cały czas utrzymuje się poniżej -20°C. Zaczynam z Jasiem podchodzić na „krechę” do góry. Śnieg jest wywiany. Maciek jest tuż za nami i od kilku chwil walczy z dopiero co przez nas pokonanymi krzakami. Idziemy do przodu, co jakiś czas oglądając się za siebie. Wychodzimy na kolejny płaskowyż i okazuje się, że Maćka nie ma z nami, ani go nie widać! Ja zostaję z sankami, a Jasiu wyrusza na poszukiwania. Piję herbatkę i jem czekoladę. Jednak po chwili zaczynam powoli zamarzać. Temperatura i wiatr wyraźnie dają się we znaki. W końcu słyszę jakieś krzyki. Nie wiem, czy to Jasiu, czy też Maciek, bo nie dość, że nie mogę rozróżnić głosów, to krzyki te dochodzą od strony pobliskiej góry, więc muszą być tylko echem. Po chwili pojawia się Maciek wychodząc zupełnie z innej strony, niżby się można było go spodziewać. Okazało się, że zamiast pójść za nami prosto pod górę postanowił ją obejść (!) i zgubił nasze ślady. Jasia cały czas nie ma. Ja cały trzęsę się z zimna. W końcu pojawia się. Zapinam sanki i z całych sił biegnę z nimi do przodu, żeby się rozgrzać. Po półgodzinie wraca mi krążenie krwi.


Przerwa na herbatkę. W tle kamczacka tundra

Powoli zaczyna robić się ciemno. Cel naszego marszu – źródło małego potoczku – nie powinien być już daleko. Idziemy dalej i o zmroku osiągamy go. Postanawiamy iść dalej po ciemku, ponieważ nie ma w tej okolicy dobrego miejsca na biwak. W końcu śnieg robi się tak kopny, że postanawiamy rozbić namiot. Tego dnia zrobiliśmy 20 km, co w tych warunkach było naprawdę niezłym wyczynem.
Rano budzi nas słońce. Trochę zaspaliśmy. Jemy śniadanie, zwijamy namiot i pełni entuzjazmu ruszamy w dalszą drogę. Śnieg jest bardzo głęboki. Idąc na nartach, zapadamy się po kolana. Podążamy wzdłuż częściowo zamarzniętego strumyka. Brzegi czasami są tak strome, że trzeba zdejmować narty. Wtedy zapadamy się głębiej niż po pas. Pojawiają się też powalone drzewa, które trzeba przekraczać. Wszystko to opóźnia marsz. Musimy zmieniać się na prowadzeniu i wtedy, gdy jeden toruje drogę, pozostała dwójka siedzi na sankach i oddaje się egzystencjalnym rozważaniom w stylu: „ Po jaką cholerę myśmy tu przyjechali?” .
Idziemy dziewięć godzin w tempie 500 metrów na godzinę. Tak pobiliśmy nowy rekord na naszej trasie. Podczas całodniowego marszu zrobiliśmy tylko 4,7 km! Rozbijamy namiot na małej rzecznej wysepce i idziemy spać.
Początek kolejnego dnia to prawie dokładna powtórka poprzedniego. Jednakże wieczorem udaje nam się wejść na ślad skutera śnieżnego, co przyspiesza marsz. Na sam koniec dnia pokonujemy prawie kilometrowej długości podejście. Rozbijamy namiot w tajdze na wzgórzu i zapadamy w twardy sen. Temperatura tylko -18°C. Śpi się wyśmienicie. Kolejnego dnia czeka nasz prawdziwa nagroda – dwudziestokilometrowy „zjazd” na nartach. Prawie bez podejść. Nic dziwnego, że mija nam on błyskawicznie. Tego dnia znowu dochodzimy do wsi Anawgaj, którą opuściliśmy ponad dwa tygodnie wcześniej. Wszyscy się cieszą, że udało nam się pokonać wrogie pustkowia Kamczatki. Śpimy we wsi i kolejnego dnia ruszamy w dalszą drogę. Czeka nas jeszcze jakieś 300 kilometrów marszu. Jednakże po pokonaniu grzbietu górskiego, to już łatwizna. Idziemy po ubitej drodze, praktycznie bez podejść. Nic nie może nas już zatrzymać. Po kilku dniach dochodzimy do przeprawy przez rzekę Kamczatkę. Od stróża dowiadujemy się, że tydzień wcześniej temperatury w tym rejonie spadły do –39°C! My mamy szczęście. Jest bardzo ciepło, tylko -8°C, co powoduje, że podczas marszu bardzo się pocimy. Dowiadujemy się jednak, że udało nam się wstrzelić w okres ocieplenia. Za dwa dni temperatury mają znów spaść poniżej –20°C i tendencja spadkowa ma się utrzymać. W ten sposób dostajemy skrzydeł. Staramy się uciec z tego obszaru jak najszybciej w kierunku Oceanu. Każdego dnia robimy na nartach z sankami maraton. Po kilku dniach – 27 stycznia – już w minus dwudziestostopniowym mrozie docieramy do Kluczy, miejscowości o strategicznym znaczeniu wojskowym, ze względu na bazę i poligon wojsk rakietowych. Idziemy na posterunek milicji celem rejestracji naszej obecności w tym terenie. Tam niespodzianka. Milicjanci mówią, że już na nas czekali. Oświadczają, że jest to specjalna strefa wojskowa i dalej iść nie możemy. Do Oceanu brakuje nam 168 km łatwego marszu. To tylko 4-5 dni. Jednak panowie są nieubłagani. Mówią, że możemy jechać do Pietropawłowska i załatwić pozwolenie. W praktyce jednak wiemy, że to już koniec. W Rosji biurokracja zabija absolutnie wszystko. Śpimy u przypadkowo poznanych kłusowników i następnego dnia udajemy się na stopa do Pietropawłowska. Po ponad godzinie czekania na trzynastostopniowym mrozie zatrzymuje się ciężarówka z nadbudówką autobusu i zabiera nas prosto do celu. O 22.00 jesteśmy na miejscu.


Finał marszu nad Oceanem Spokojnym

Szukamy jakiegoś miejsca noclegowego, ale nic nie uda się znaleźć. W końcu przygarnia nas stróż na budowie i śpimy w jego baraku. Następnego dnia idziemy do Federalnych Służb Bezpieczeństwa (byłe KGB), aby załatwić pozwolenie. Trudności narastają do tego stopnia, że decydujemy się zrezygnować z całej tej papierkowej roboty. Następnego dnia udajemy się na nartach nad Ocean Spokojny i w ten sposób symbolicznie kończymy nasz marsz.
Mieszkamy u naszego znajomego z Ust-Hajriúzowa – Saszy – prawie tydzień. Pomagamy mu przy przeprowadzce, zwiedzamy miasto i kupujemy bilety lotnicze.
2 lutego Jasiu odlatuje z sankami i nartami do Moskwy, skąd jedzie pociągiem do Polski. Natomiast ja z Maćkiem, odlatuję 3 lutego do Władywostoku, gdzie zaczynamy kolejną część naszej podróży po Azji. Zwiedzamy Mongolię, Chiny, Laos, Kambodżę i Tajlandię. Do Polski wracamy 9 kwietnia po prawie czterech miesiącach podróżowania.

Rafał Sieradzki

ravs77@yahoo.com
ravs@poczta.fm