ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Marokańskie impresje

Autor: Tomasz Chrapek
Data dodania do serwisu: 2006-08-21
Relacja obejmuje następujące kraje: Maroko
Średnia ocena: 5.04
Ilość ocen: 102

Oceń relację

Pośród lodowców Spitsbergenu narodziła się w nas potrzeba wygrzania wreszcie przemarzniętych kości. Wybór padł na Maroko - kraj tak różnorodny, że każdy z pewnością znajdzie tam coś dla siebie. Przygotowania rozpoczęliśmy na początku 2004 roku. E-mail po sponsoring słał się gęsto. Ostatecznie swoją pomoc oferowała nam firma Interfoto, dbając o zaplecze fotograficzne naszej wyprawy.

Im dalej w las, tym ciemniej - wraz z upływem czasu piętrzyły się organizacyjne trudności. Najpierw postanowiliśmy podzielić się na dwie ekipy: jedni jadą samochodem, drudzy stopem (ze względów finansowych i ideowych;-). Kolejną przeszkodą była wiza. Pracując na wysokościach w Warszawie zarabialiśmy na wyprawę oraz nawiedzaliśmy często marokańską ambasadę. Pierwsza ekipa załatwiła sprawę wiz dość gładko, jednak w dwa tygodnie później zmieniły się przepisy i trzeba było przedstawić bilet na wjazd i wyjazd oraz rezerwację hotelu na cały okres pobytu w Maroku. Dla nas - jadących stopem i śpiących gdzie popadnie obostrzenia takie zamykały (teoretycznie) drogę do Afryki.

Niebagatelny był wysiłek włożony przez nas w wykoncypowanie sposobu na przedarcie się przez bramy urzędnicze. Poprzez pisma do Ambasady RP w Maroku, zaświadczenia i pieczątki z uczelni, stanęło w końcu na rozwiązaniu najprostszym, w iście polskim stylu: otóż dokonaliśmy faksem fikcyjnej rezerwacji w hotelu oraz przedstawiliśmy zieloną kartę samochodu, który nawet nie opuścił Polski. Tym sposobem bestia biurokracja była syta i my-owce cali. Na podróż przez Europę dodatkowo podzieliliśmy się na "dwójki" aby szybciej znaleźć się na miejscu. Po tygodniu życia w drodze, po pokonaniu 4 tys km przez Czechy, Niemcy, Francję i Hiszpanię stanęliśmy wreszcie na ostatnim stałym lądzie Europy - dojechaliśmy do Tarify. To małe miasteczko jest oazą surferów, kite-sufrerów oraz uciekinierów z Afryki, którzy przepływają cieśninę Gibraltarską.

Znanym prawidłem jest, że dziewczyny mają większe szanse na przejazd autostopem. Tak było i w tym przypadku - dojechaliśmy z Agnieszką o 2 dni wcześniej niż chłopaki, którzy określili swoją drogę jako "ciężka praca". Natomiast my czekaliśmy na nich biwakując na zmianę nad Oceanem Atlantyckim i Morzem Śródziemnym, a arbuz kupiony w markecie za 2,50 Euro dwukrotnie przewyższył nasze koszty dostania się tutaj.

Z Tarify widać już Brzegi Afryki. Zakup biletów na prom do Tangeru był dla nas chyba największym wydatkiem podczas całej wyprawy. Stopy na afrykańskiej ziemi postawiliśmy po godzinnej podróży szybkim promem. Od razu w nozdrza nasze wdarł się specyficzny zapach charakterystyczny dla Afryki. Ulice pełne samochodów trąbiących wściekle bez powodu oraz różnych cwaniaczków próbujących wcisnąć nam taksówkę lub oprowadzić po mieście za pieniądze - wszystko to sprawiało wrażenie szalonego tygla, w którym miesza się Europa i Afryka.

Oszołomieni lekko panującą tu atmosferą zaczęliśmy iść w stronę dworca kolejowego. W zamiarze mieliśmy przedostanie się od razu do Marrakechu, a stamtąd w góry. W pociągu od razu padliśmy łupem naciągacza - okazało się że nie można ufać w bezinteresowną pomoc Arabów w Tangerze.
Przez całą noc jechaliśmy przez Maroko. Przespaliśmy m.in. Casablankę i stolicę Rabat. W godzinach rannych zjawiliśmy się w Marrakechu - legendarnym mieście będącym ongiś ostoją dla wszelkiej maści włóczęgów i "dzieci kwiatów". Dziś klimat ten ma wielu nabywców, zatem komercjalizację wszystkiego widać na każdym kroku.
Zaczęliśmy poszukiwania jakiegoś taniego lokum. Włóczęga w pełnym słońcu i w temperaturze ok. 45st. C szybko wycisnęła z nas wszystkie soki. Na szczęścia na legendarnym placu Dżemaa el-Fna znaleźliśmy tani hotelik za 160 Dirhamów (1DH równa się ok. 0,42zł) na cztery osoby. Po ogarnięciu się i odpoczynku wyszliśmy na miasto. Chaos jaki panował na ulicach był niesamowity. Znów wściekłe klaksony i motorowerzyści jadący nieraz z całymi rodzinami, wciskający się w najmniejsze uliczki lawirując między ludźmi. Setki razy odmawialiśmy ludziom oferującym najróżniejsze usługi. Raz samozwańczy przewodnik uczepił się nas z taką nachalnością, że mimo sprzeciwów szedł dalej z nami pokazując palcem różne budowle i miejsca. Kiedy w końcu chcieliśmy wejść do któregoś ze sklepików, człowiek ten zażądał zapłaty za oprowadzenie nas po mieście - byliśmy w szoku. Obrazu miasta dopełniają dzieci sprzedające, żebrające i wciskające różne suveniry turystom.

Najgorsza była świadomość, że mimo naszego skromnego budżetu, mimo partyzanckiego sposobu przemieszczania się i spania, ostatecznie mimo tego, że jesteśmy z Polski dalej traktowano nas jako bogatych turystów z Zachodu. Po części mogli mieć rację; zapewne odsetek ludzi takich jak my jest tu wyjątkowo niski, ponieważ na każdym kroku spotykaliśmy turystów z Anglii, Francji czy USA kupujących pamiątki po cenie takiej, jaką podyktował im sprzedawca lub targujących się tylko kurtuazyjnie. Dla nas targowanie się nawet o ciastko było koniecznością.

Poprzez kontakt z poprzednią ekipą dowiedzieliśmy się jeszcze w Polsce, że dobrze mieć ze sobą jakieś rzeczy na wymianę. Zatem przez 4tys km wieźliśmy ze sobą 3kg jedwabnych koszul z lumpeksu. Targowanie stało się wtedy naszą pasją. Kilka razy zaproszeni na zwyczajową herbatkę w celu dogadania ceny jakiejś pamiątki pomniejszonej o wymianę barterową naszych koszul, spędzaliśmy na takich targach ponad godzinę wychodząc potem z niczym.
Niemałe kłopoty mieliśmy także z aparatami. Uzbrojeni po zęby w sprzęt foto od razu byliśmy kategoryzowani jak "japońscy turyści", a co bardziej bojaźliwe kobiety i dzieci chowały twarze na sam nasz widok.

Fotografowanie ludzi nie jest tam dobrze widziane dlatego raz ledwo wykręciliśmy się od zapłaty 50DH za zrobione zdjęcie. Po 3 dniach w Marrakechu należało rozpocząć wreszcie akcję górską. Lokalny, najtańszy autokar (zrezygnowaliśmy z łapania stopa w Maroku bo i tak musielibyśmy płacić) dowiózł nas do Asni, a stamtąd w 9 osób jechaliśmy pod górę starym, osobowym Peugeotem 504, którego silnik przegrzał się po drodze i kierowca wylał na niego kilka litrów wody. Nasz następny przystanek - Imlil było już ostatnią wioską do której można dojechać samochodem.
Wreszcie zrobiło się trochę chłodniej i górskie powietrze zaczęło wypełniać nam płuca. Spotkany wśród tłumu nagabujących nas przewodników Francuz udzielił nam kompletnych informacji o naszym główny celu - najwyższym szczycie Atlasu Wysokiego - Jebel Toubkal. Jednocześnie para Chińczyków zaufała naszemu górskiemu wyglądowi i przyłączyli się do nas. Francuz zaprowadził nas do Berbera (tamtejsi ludzie gór), u którego nocował, gdzie mogliśmy złożyć nasze plecaki na kilka dni biorąc tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Powiedzieliśmy Chińczykom, że będziemy biwakować po drodze; widząc jak byli wyposażeni (półbuty i luźne, cienkie ubrania) nie wróżyliśmy im sukcesu.

Biwak założyliśmy w przepięknej dolince po 3 godzinach marszu. Zielona trawa, strumyczek w dole i monumentalne góry dookoła to wręcz archetyp idealnego biwaku. Czynności kulinarne poszły nam dość sprawnie; Chińczycy kupili za naszą namową kilogram kaszy kuskus, więc kolację mieliśmy wspaniałą. Kłopot pozostawał jeden: nasi towarzysze nie mieli ani namiotu ani śpiworów. No cóż obdarowaliśmy ich płachtą biwakową i kilkoma ciepłymi ciuchami ? poszli spać w dobrych humorach. Ranek był cudowny. Niestety nie dla wszystkich; Coco i Chris (bo tak mieli na imię nasi chińscy przyjaciele) trzęsąc się na całym ciele, wydobyli się z płachty i szczękającymi zębami wydusili prośbę o herbatę. Trochę było nam ich żal, no ale w końcu zgodzili się na własną odpowiedzialność. Po szybkim złożeniu biwaku ruszyliśmy w górę.

Kamienista ścieżka uczęszczana głównie przez osiołki prowadziła przez małą wioskę - Chamaruoch. Berberowie próbujący wcisnąć nam najróżniejsze pamiątki na wieść o tym, że jesteśmy z Polski powiedzieli po polsku: "Za darmo" i "nie mam dirhamów". Dopiero w Polsce okazało się, że to nasi koledzy Adrian i Szczepan miesiąc temu wpoili im takie słownictwo. Tamtego dnia planowaliśmy dojść co najmniej do bazy pod Tubkalem - Refuge (3200m).
Nasi towarzysze po lekkich kłopotach żołądkowych, zgodnie stwierdzili, że muszą wracać, gdyż nie zdążą na samolot do Anglii. Po biwaku w otoczeniu chodzących samopas osiołków i muzyki berberskiej, postanowiliśmy zdobyć trochę aklimatyzacji. W tym celu chcieliśmy dotrzeć do jeziorka znajdującego się po drugiej stronie góry i wrócić. Na wysokiej przełęczy (3700m) musieliśmy się rozdzielić ponieważ nadwyrężona jeszcze podczas podróży przez Europę noga Michała dokuczała mu coraz bardziej. Zatem w trójkę udaliśmy się w dół do jeziorka, a Michał został sam na sam z widokami roztaczającymi się z przełęczy. Zejście w dół niesamowitą doliną ze strzelistymi, 900-metrowymi ścianami po obu stronach zajęło nam 3 godziny.
Jeziorko znajdowało się na wysokości 2300m, tak więc różnica wzniesień była niebagatelna, zwłaszcza, że czekała nas jeszcze droga powrotna. Kąpiel w czystej, ciepłej wodzie była jak katharsis po trudach drogi.

Z powrotem na przełęczy zaleźliśmy się, gdy zapadał już zmrok. Na tych szerokościach geograficznych zachód słońca do całkowitej ciemności dzieli tylko chwila. Zdążyliśmy jedynie zejść z przełęczy na znajdujące się 400m niżej plateau, gdzie schroniliśmy się w kolibie (rodzaj jamy z kamieni).
Po krótkim śnie czekało nas zejście z powrotem do bazy w Refuge, a następnie już konkretny atak szczytowy na Jebel Tubkal. Podczas wejścia zgubiliśmy szlak i darliśmy po obsuwających się kamieniach. Jednak wkrótce ludzie wyznaczali nam dalsza drogę. Na wysokości ok. 4000m zaczęliśmy odczuwać wysokość. Zwłaszcza Błażeja ogarnęła przemożna senność. Sam szczyt mimo swojej wysokości (4167m) nie sprawia dużych trudności technicznych. Wieńczy go metalowy trójkąt do ostatniej chwili ukrywający się przed naszymi oczami.
Godzinka na szczycie, podczas której robiliśmy dużo zdjęć i podziwialiśmy widoki Błażejowi upłynęła na słodkim śnie. Po jakimś czasie doszła do nas myśl o konieczności jak najszybszego zejścia, gdyż chcieliśmy zrobić za jednym zamachem od razu drogę do Imlil, gdzie zostawiliśmy rzeczy. Z obolałymi stopami i "na ostatnich nogach" dowlekliśmy się do wioski. Oczywiście było już po zmroku, a my niezbyt jasno pamiętaliśmy miejsce do którego mieliśmy dotrzeć. Po godzince poszukiwań i próbach tłumaczenia miejscowym o co nam chodzi znaleźliśmy naszego gospodarza. Od razu zgodziliśmy się na nocleg z wyżywieniem u niego. Rano pyszny chleb z masłem i oliwką z oliwek dał nam siły na zwiedzanie miasteczka i kolejne próby targowania się o drobnostki.
Po dwóch dniach byliśmy już rozpoznawani w Imlil.

Następną częścią naszej podróży miały być tereny pustynne zaczynające się od Ouarzazate. Musieliśmy wrócić się do Marrakechu i przesiąść się tam w odpowiedni środek transportu. Za każdym razem byliśmy praktycznie jedynymi turystami w lokalnych autobusach. Długa podróż przez masyw Atlasu doprowadziła nas w końcu do Ouarzazate - miasta położonego całkowicie na pustyni. Niedaleko znajdują się też wielkie wytwórnie filmowe kręcące filmy z motywami pustynnymi (m.in. Gladiator). Oszczędzaliśmy pieniądze śpiąc na tarasach i na jednym z takich tarasów spotkaliśmy Polaków, którzy wybierali się do doliny Róż. Naszym celem były niedalekie dolinki Dades i Todra, słynne z niesamowitych formacji skalnych.
Taksówką (oczywiście po tęgich negocjacjach ceny) dotarliśmy do Boumalne, które stanowiło bramę do doliny Dades. I tu znowu ujawniła się kontuzja Michała. Trzy dni "restu" na miejscu miały mu pomóc, tak więc w trójkę zapakowaliśmy się do minibusa, który zawiózł nas na sam koniec owej dolinki. Minibusy te warte są wspomnienia choćby ze względu na pojemność - nie ma tam ograniczeń w liczbie pasażerów, zatem ludzie siedzą wszędzie jak się da. Dach samochodu również jest zagospodarowany. Pod czas jazdy 11-letni chłopiec przeciskał się między ludźmi, wchodził na dach i schodził z powrotem zbierając pieniądze za przejazd. Następnego dnia rozpoczęliśmy zejście. Szliśmy wzdłuż rzeczki, na brzegach której zieleniły się gaje owocowe. Po drodze można było skosztować świeżych fig, granatów czy owoców kaktusa (nigdy nie zrywajcie gołymi rękami!). W wioskach byliśmy witani bardzo żywiołowo, zwłaszcza przez dzieci. Po południu skorzystaliśmy z gościny Mohameda, który spotkał nas na drodze i spędziliśmy u niego noc.
Następnie wspaniałe formacje "Monkey fingers" przyciągnęły nas jak magnez, zmuszając do nadłożenia drogi byle tylko "powłóczyć" się między nimi. Oczywiście nie bez przygód znaleźliśmy się z powrotem na naszej drodze do Boumalne. Agnieszka jako blondynka budziła w mieszkańcach Maroka płci męskiej nieskrywane zainteresowanie (raz zjedliśmy obfity posiłek dzięki jej adoratorowi).

Z Boumalne już w komplecie ruszyliśmy do Tinerhir - kolejnej bramy, tym razem do doliny Todra. Tam spotkaliśmy człowieka, który zaopiekował się nami, dając nam dach nad głową i jedzenie. Postanowiliśmy wypożyczyć rowery na cały dzień i za jednym zamachem zwiedzić całą dolinę.
300-metrowe skały dające możliwość cudownego wspinania wzbudziły w nas wyrzuty sumienia, że nie zabraliśmy ze sobą sprzętu, ech.

Kolejny etap podróży miał nas doprowadzić do serca gorącej Sahary i tak też się stało. Przez małe miejscowości przebijając się czym się da dojechaliśmy wreszcie do Rissani - pierwszej, historycznej stolicy Maroka. Tamtejszy targ jest jedyny w swoim rodzaju - można tam dostać wszystko. W tym czasie pojawiły się u nas pierwsze problemy żołądkowe, zwłaszcza Błażej doświadczył ich dobitnie. Po tygodniu picia tylko i wyłącznie wody butelkowanej postanowiliśmy przestawić się na zwykłą, gdyż "obycie" z tamtejszą florą bakteryjną już jakieś mieliśmy.
Nie dla wszystkich widocznie taka zmiana była korzystna; Błażej na każdym postoju leciał do toalety. W Rissani na targu znaleźli się ludzie, którzy zobowiązali się mu pomóc metodami tradycyjnymi. Masaże, napary i maście kosztowały w ostateczności 100DH, czyli kupę forsy. Zdegustowani chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w Merzudze - oststniej miejscowości, do której dojeżdża komunikacja samochodowa, dalej już tylko Sahara.

Merzuga to mała wioska położona na pustyni, z niskimi, glinianymi budynkami. Niedaleko przebiega szlak rajdu Paris-Dakar. Oczywiście od razu udaliśmy się w stronę wydm na biwak pozostawiając schorowanego Błażeja w oberży.
W wyschniętej studni obok namiotu kłębiły się olbrzymie skarabeusze, co przyprawiało Agnieszkę o dreszcze. Jednak śniadanie z daktyli, po które trzeba było wywspinać się na palmę ukoiło wszelkie niedogodności.
Całe południe i popołudnie spędziliśmy w oazie, leżąc baz sił w cieniu palm. Na wydmy o tej porze nie można było wyjść ze względu na temperaturę ok. 50st. C. Wieczorem jednak oddaliśmy się beztroskim igraszkom, urządzając konkurs skoków z tamtejszymi dziećmi oraz robiąc fikołki i tocząc się w dół. Widok z najwyższej diuny na morze piasku był niesamowity. Jednak nie dane nam było tej nocy zasnąć spokojnie pod gwiazdami. Najpierw lekki wiaterek zamienił się w wichurę porywającą nam namioty i siekącą piaskiem niemiłosiernie. Gdy już w miarę przywykliśmy do huku wiatru nastąpiła kolejna zmiana - ulewa, jaką rzadko spotyka się nawet w polskich Tatrach. Rano, gdy wszystko wyglądało tak jak wczoraj, bez śladu jakiejkolwiek nawałnicy zastanawialiśmy się czy to wszystko nie przyśniło nam się tylko.

Dokonując ostatnich zakupów i wymieniając się z dziećmi za niezwykłe kamienie czekaliśmy na transport, który do tej miejscowości zagląda tylko kilka razy dziennie. Powrót do Risani, skąd mieliśmy autokar do Azru odbywał się znowu w ciasnej taksówce. W Azru i lasach okalających to miasto żyją małpy na wolności - chcieliśmy je zobaczyć. Lasy te bardzo odbiegały od wszystkiego do czego przyzwyczaiło nas Maroko, czyli pustynno - górzystych terenów ze skąpą roślinnością. Tutaj, wśród cedrów i zielonych dębów mogliśmy poczuć się częściowo jak w domu. Gdy dotarliśmy do małpek, które nie zwracając uwagi na ludzi skakały z drzewa na drzewo, zawarliśmy jeszcze jedną, niezwykłą znajomość. Tym razem był to człowiek żyjący w tymże lesie w chatce zbitej z desek, który przejechał na rowerze 60000 km dookoła świata oraz przeszedł 10000 km przez całe Maroko. Właśnie trenował do maratonu i przebiegał dziennie 15 km. Niesamowite przygody, którymi nas raczył przez całą prawie noc (zaprosił nas do swojej chatki) mogłyby starczyć na pokaźnych rozmiarów książkę.

Ostatecznie musieliśmy zwrócić się ku Europie. Zaczęliśmy odwrót w stronę Tangeru, gdzie czekał na nas prom. Kursując nocnymi autobusami aby zaoszczędzić na noclegu i na czasie, oraz dosypiając na dworcach różnej maści, zużyliśmy się lekko, a nasze ubrania na pewno nie reprezentowały już szczytów europejskiej mody. W drodze powrotnej udało nam się zwiedzić jeszcze miasto Meknes oraz słynną grotę Herkulesa niedaleko Tangeru, której wejście od strony oceanu wyglądem przypomina kształt Afryki, chociaż zostało stworzone przez Fenicjan ok. 4000 lat temu. Noc na dworcu w tym mieście uświadomiła nam jak bardzo "kontaktowa" jest kultura marokańska; gdy spaliśmy na ziemi na karimatach dosiadł się do nas człowiek, który następnie ułożył się wygodnie na Błażeju i zasnął. Gdybyśmy nie byli na końcu naszej podróży to takie zdarzenie z pewnością zszokowałoby nas bardziej.

Odprawa na prom i ostatnie próby wyłudzenia z nas jakichkolwiek pieniędzy to było nasze "pożegnanie z Afryką". W Tarifie z powrotem musieliśmy przestawić zegarki o 2 godziny i powoli zbierać się do "autostopowania". Został nam jeszcze tylko jeden wspólny biwak, W drodze na plażę spotkaliśmy parę Nimców, Brazylijczyka i Amerykankę, którzy z chęcią (no może oprócz Amerykanki) się do nas przyłączyli. Międzynarodowy biwak okraszony odrobiną taniego, hiszpańskiego wina natchnął nas atmosferą tego miejsca i sprawił, że nie chciało się stamtąd wracać. Jednakże rankiem po ostatnim wspólnym posiłku przyszedł czas koniecznego podziału na "dwójki" i stanięcia z wyciągniętym kciukiem na drodze do Polski.

Całą droga zajęła nam nieco ponad 3 dni, podczas gdy chłopaki po ciężkich przeprawach dotarli po dniach dziewięciu. W międzyczasie z Agnieszką pobiliśmy chyba rekord jadąc jednym samochodem bezpośrednio z Tarify pod granicę włosko-austriacką 2500 km. Długi dystans pokonaliśmy także z polskim TIRem, który wiózł nas z owej granicy. Ogólnie w samym Maroku byliśmy trzy tygodnie, jednak wraz z przejazdem przez Europę wyprawa ta nabrała rozmachu czasowego. W domu byliśmy 20-go września.

Zapach Afryki, zupełnie inna kultura, piękne przestrzenie i krajobrazy no i ludzie, z którymi utrzymujemy kontakt sprawią, że przechowamy tą wyprawę jeszcze długo w pamięci.