ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

MONGOLIA – na tropach Lemienia

Autor: Małgorzata Mastalerz
Data dodania do serwisu: 2004-12-16
Relacja obejmuje następujące kraje: Mongolia
Średnia ocena: 5.94
Ilość ocen: 617

Oceń relację

(Miejsca oznaczone w tekście „*”, jak też inne, których opisu brak w relacji, a które mogą być przydatne ewentualnym następcom, opisujemy na końcu tekstu. Podane namiary GPS wykonaliśmy odbiornikiem Garmin Vista z dokładnością ok. 10-20 m. W przypadku budynków współrzędne dotyczą najczęściej wejścia).
Tekst zaznaczony inną czcionką jest komentarzem (czasami złośliwym!:) współtowarzyszki podróży – Gosi.
LEMIEŃ = według Gochy: Lemień = Tajmień + Lenok + Lipień + wszystkie inne atrakcyjne ryby, które można złapać i zjeść ;)

Prolog
O tym, że nie będzie to banalna i nudna wyprawa przekonał nas już pan kierowca rejsowego PKS-u z Opola do Warszawy, który w każdym mieście krążył, szukając przystanku i pytając o dalszą drogę. No cóż – pomyśleliśmy – jeżeli „tam, gdzie jedziemy” jest bardziej „dziwnie i dziko”, to można się wszystkiego spodziewać.
Ile mieliśmy racji, okazało się niebawem. Dworzec Zachodni w Warszawie przywitał nas brakiem jakiejkolwiek informacji na temat naszego autobusu do Moskwy. A autobus miał być „nie byle jaki”, bo firmy Eurolines. Z tego, co widzieliśmy na folderach – miał to być pojazd pełen luksusu i nowoczesności na czterech (a nawet więcej) kółkach. A okazało się... O tym za chwilę. Obchodząc któryś z kolei raz teren dworca, dostrzegliśmy niepozorny mały mikrobusik z napisem „MOCKBA” starannie wykaligrafowanym długopisem na kawałku kartki. Nawet nie przyszło nam do głowy, że „to właśnie to”. Nasze wątpliwości rozwiał „złotousty” kierowca, który potwierdził – Eurolines? Da, da!Okazało się, że mamy być jedynymi pasażerami, więc firma przysłała „cudowne dziecko rosyjskiej myśli technicznej” (zerżnięte chyba z Forda Transita) - samochód „Gaziel”.

Nie było źle. W środku zasłonki, stoliczek, a nawet telewizor (na szczęście nie działał), no i tylko nas dwoje (nie licząc kierowcy). Ale sielanka trwała zaledwie do Białegostoku, kiedy okazało się, że nie byliśmy jednak jedynymi pasażerami oczekującymi na „autobus”. W efekcie po kilku godzinach podróży znaleźliśmy się w punkcie wyjścia i nieco z przerażeniem zobaczyliśmy pokaźną grupę „pokaźnych” osób czekających na dworcu. Całe szczęście, że z nami miały jechać tylko dwie z nich. Po pierwszym falstarcie dalej poszło już gładko. Gładko, bo tych kilku napraw po drodze, pchania, holowania przez TIR-a na najbliższą stację benzynową (no cóż, jeżeli z zasady nie wyłącza się silnika, bo później nie można go uruchomić – to dosyć szybko ubywa benzyny – a na granicy stoi się, oj stoi...).


Moskwa
Po wielu mrożących krew w żyłach, nowych doświadczeniach (droga do Moskwy miała dwa pasy w jedną stronę, ale samochody jechały czterema, zajmując m.in. pobocze!) dotarliśmy do Moskwy. Tam, dzięki uprzejmości naszej współpasażerki i „pani w okienku” w Aeroporcie, znaleźliśmy nocleg w akademiku*(ul.Kocnevskij prochod - stacja metra Aeroport – „Gostinica Kamelia”). Warunki przyzwoite „akademikowe” (Mnie urzekła czysta gazeta, rozłożona w kuchni na stole zamiast obrusa tudzież ceraty. G.), za 400 Rb/os. Polecamy.

Rano ruszyliśmy w miasto. Do odlotu mieliśmy pół dnia, który postanowiliśmy wykorzystać na zwiedzanie Moskwy. Wybraliśmy „Wariant pierwszy podstawowy - dla tych, co po raz pierwszy w Moskwie”: Plac Czerwony, Sobór Wasyla Błogosławionego, Kreml – z zewnątrz i Arbat (rozczarowanie!). Jednak najbardziej z Moskwy utkwiły nam w pamięci chwile, kiedy przechodziliśmy przez jezdnię, a niestety czasami byliśmy do tego zmuszeni :( Jeżeli ktoś poszukuje silnych wrażeń to polecam: „daroga szirokaja mnogo maszinow” zielone światło króciutkie, dwa razy mignie, a ofiara/y stoi na środku jezdni i nie wie, w którą stronę teraz, bo wszyscy już jadą... Straszne! Zresztą Moskwa nie jest w tym odosobniona. W Ułan-Bator było jeszcze gorzej!

No i jeszcze jedna moskiewska niespodzianka: coś tam do jedzenia w formie hot-doga (słojka, chyba. G.) z nadzieniem pt. kurica. Cenowo: z górnej półki, więc musi być coś ekstra. Pierwszy raz w (byłej) stolicy światowego komunizmu, więc nie będziemy sobie żałować! Całe szczęście, że ugryzłem raczej delikatnie, bo inaczej mogłem stracić zęby. Była to cała kurza noga zapieczona w cieście. (Odtąd „O ku...wa noga!” stało się naszym ulubionym hasłem wyjazdu. G.) Po „rozebraniu” dało się zjeść. Trochę tylko zadumaliśmy się nad kolejami rzeczy, jakie sprawiły, że ta noga tam trafiła... (I ile ta kura musiała przejść, żeby tam trafić! G.)
Potem jeszcze tylko poszukiwanie dojazdu na lotnisko (z opisywanego w przewodniku Bezdroży miejsca nie było żadnego połączenia!), odprawa, opłata za nadbagaż (mimo nałożenia na siebie swetra, polara, kurtki, ciężkich buciorów etc. przy kilkudziesięciu stopniowym upale! Żeby było lżej oczywiście. G.) i już siedzieliśmy sobie wygodnie i komfortowo w Tupolewie. Co prawda komfort trwał tylko do uruchomienia silników (mieliśmy miejsce zaraz obok!), ale za to blisko ubikacji. (Dla następców: na lotnisko Domodiedovo odjeżdża tzw. Aeroekspres, czyli pociąg podmiejski, z Dworca Paweleckiego G.

Irkuck
Po 5 godzinach („zegarkowych godzin” przybyło 10 – różnica czasu +5 godzin) byliśmy w Irkucku. I tylko chyba „zamroczeniu” po przekroczeniu tych kilku stref czasowych należy przypisać to, że daliśmy się naciągnąć jakiemuś „taksówkarzowi” na podwiezienie nas do dworca kolejowego*. Skasował nas za to na 120R (i to jeszcze po wielkim rozdzieraniu szat, że to najtaniej, że z torbami pójdzie, itd.) Jak się później okazało marszrutka kosztuje za to samo 16R...

Irkuck – nazwa kojarzyła nam się z czymś bardzo odległym i egzotycznym. Z ciekawością rozglądaliśmy się dookoła. GPS pokazał, że to już przeszło 5 tys. km od domu. Więc musi być inaczej. I było. Drewniane (piękne, ale już zniszczone przez czas) budyneczki zapadnięte po okna w wieczną zmarzlinę, obok zabytkowe (i ładne) budynki murowane – pozostałość po czasach carskiej świetności, kiedy było stolicą guberni. Wszystko to poprzetykane „osiągnięciami” socjalizmu w postaci „blokopodobnych” budowli. Trzeba jednak przyznać, że miasto ma „klimat” i raczej nie przypomina europejskich metropolii. W drodze powrotnej również spędziliśmy tam jeden dzień. Ale warto byłoby poświęcić więcej czasu na jego poznanie.



Z informacji praktycznych: Fajna „knajpka*” z „pierogopodobnymi” wyrobami i piwem, a także, co najważniejsze, przyzwoitą (ekskluzywną jak na tamtejsze warunki), darmową toaletą (no i pysznym kebabem za jedyne 30R. G.) jest przy ul. Urickiego (Rynok, po lewej stronie idąc w kierunku placu targowego).
Bardzo dobrze zaopatrzony jest sklep* ze sprzętem turystycznym (m.in. butle z gazem Coleman - duże 370 Rb, Campingazu jednak – brak), wędkarskim: róg ul. Lenina i Timirjazewa – obok przystanek tramwajowy linii 1 i 2 – odjeżdżających spod dworca. Polecamy kawiarenkę internetową* przy ul. Lenina 19 (róg Marksa) – schodzi się wprost z ulicy niepozornym schodkami. Klimatyzowane wnętrze, szybki transfer, cena: 1 Rb/min. We wszelkiego rodzaju owoce i warzywa (i nie tylko) można zaopatrzyć się na rynku (Rynok).

Z Irkucka, wyruszyliśmy nad Bajkał – do Listwianki. Na Awtowagzał* przybyliśmy przed samym odjazdem autobusu. Bilety do kupienia są jedynie w kasie, bo do autobusu wpuszcza pani „kontrolerka”. A w kasie ... kłębi się tłum kupujących w kilku kolejkach. Powiem szczerze: spasowałem! Nie mam daru kupowania „na wkręta”: „ - ja tu przecież stałem!?! ” Zresztą i tak nie wiem, jak to jest po rosyjsku. Ale sprawę w swoje ręce wzięła Gosia. (Gdzie diabeł nie może... G.) I co? Bez komentarzy typu: „ - nam wszystkim się śpieszy”, „- każdy by tak chciał”, itp. Tłum się rozstąpił, kupiła bilety i zdążyliśmy na autobus. (Chyba urzekłam ich swoim łamanym rosyjskim. G.;-)



Wkrótce też po raz pierwszy zobaczyliśmy Bajkał. Piękny i niezapomniany widok!

Niestety nie na długo było nam dane napawać się nim. Zbliżał się wieczór (a właściwie już noc) i musieliśmy pomyśleć o noclegu. Dzięki pośrednictwu pani w informacji turystycznej znaleźliśmy kwaterę. Było to jedno z najdziwniejszych miejsc noclegowych, w jakich spaliśmy. Chociaż to nie miejsce jako takie było dziwne, ale raczej jego gospodarze. Do dzisiaj nie bardzo wiemy jaki np. cel miała wizyta gospodyni o 23-ej w naszym łóżku (dokładnie na łóżku), kiedy już byliśmy „roznegliżowani” (i czytaliśmy książki – żeby nie było niedomówień :). Rozmowa zaś dotyczyła pracy, dzieci (jej), itp. (A w czasie rozmowy pani głaskała nas po rękach i sprawiała wrażenie, że ma ochotę wskoczyć do nas pod kołdrę. Koszmar. G.) Może to po prostu taka rosyjska gościnność? W każdym razie z niejaką ulgą opuściliśmy to miejsce.

Zanim to jednak nastąpiło spędziliśmy cały dzień na jeziorem (przepraszam - morzem jak nazywają je Buriaci). Na targu zaopatrzyliśmy się w omule, arbuza, piwo i ... „tuszonkę z Ułan-Ude”.



Wiele dobrego czytaliśmy o tuszonce z Ułan-Ude. Podobno jest to: jedyna, najlepsza, prawdziwa supertuszonka! I tak rzeczywiście jest! Mieliśmy później okazję spróbować innych tuszonek – nie umywają się! Pamiętajcie: tylko tuszonka z Ułan-Ude! Reszta to proteina sojowa w mięsnopodobnym sosie. Blee! (I ja byłam przez kilka lat wegetarianką. Jak to możliwe? G.)
Woda w Bajkale doskonale nadaje się do chłodzenia piwa, kąpiel zaś, mimo słonecznej pogody raczej tylko dla „morsów”. (No i rybek podobno nie było wcale, bo pewien osobnik – to niby ja – nic nie złapał!G.)

W „Transsybie”
Z Listwanki wróciliśmy do Irkucka, a tam wsiedliśmy w końcu do legendarnego „Transsyba”. Podróż do Ułan-Bator trwała co prawda tylko półtorej doby (w tym praktycznie cały dzień postoju w Nauszkach), ale pozostawiła niezapomniane wrażenia. Międzynarodowa wakacyjno-urlopowo-włóczęgowa atmosfera udzielała się wszystkim współpasażerom. A za oknem coraz to inne krajobrazy. Jaka to była sensacja, kiedy w końcu dostrzegliśmy pierwszą jurtę!

Przed odjazdem z Nauszek została „dokwaterowana” do naszego wagonu grupa Chińczyków. Początkowo myśleliśmy, że to jakaś drużyna sportowa (na pewno nie koszykówki :). Okazało się jednak, że byli to nielegalni emigranci, którzy teraz wracają do kraju. Nie wydawali się tym specjalnie zmartwieni. Wesoło pluli na podłogę.
Kontrola graniczna trwała, i trwała, i trwała... Ale takie to już uroki podróżowania na wschód. Bez problemów jednak znaleźliśmy się w Mongolii. Z ciekawością rozglądaliśmy się po Suche-Bator. Pierwsze osoby ubrane w del(rodzaj długiego luźnego płaszcza przewiązanego pasem – szarfą z materiału. Pierwsze termosy z sute-cajem (herbata z mlekiem podawana na słono), i ajrakiem (kumysem). Jeszcze nie mieliśmy odwagi spróbować.
Tylko kilka godzin jazdy i byliśmy w Ułan-Bator. Osiągnęliśmy kolejny cel naszej podróży.

Ułan-Bator
Na dworcu* odbyła się „łapanka” pasażerów niczym w Zakopanem. Na nas, dzięki wcześniejszemu kontaktowi mailowemu czekał Idre - gospodarz Idre’s Guest House*. Wkrótce wylądowaliśmy na trzecim piętrze bloku, wśród rozespanych (była 7 rano) jeszcze współmieszkańców. Warunki bez zarzutu. Dwie łazienki, kuchenka, Internet, fax, pralka, no i oczywiście wygodne łóżko. Wszystko, co strudzonemu podróżnikowi potrzebne do szczęścia. Po krótkim powitaniu, śniadaniu i rozpakowaniu bambetli, wyruszamy w miasto, którego byliśmy strasznie ciekawi.

Najpierw jednak obowiązki: wymiana pieniędzy, kupno biletów powrotnych i nieco nerwowe poszukiwanie kas międzynarodowych* (mieszczą się w ogromnym budynku, gdzie porobionych jest kilkadziesiąt kas, ale tylko jedna czynna, a w niej dwie panie, z których jedna przekłada kartki kalką, a druga wypisuje bilety i biega na drugi koniec budynku, żeby zainkasować za nie pieniądze. Niech żyje dobra organizacja pracy i dbałość o cenny czas klientów! Ale, jak się później wielokrotnie przekonaliśmy, w Mongolii „czas” to pojęcie względne i już nam to przestało przeszkadzać. G.). Potem już tylko uważnie przyglądamy się otoczeniu. Miasto sprawia wrażenie jakby ciągle było budowane (odgłosy budowy słyszeliśmy nawet w środku nocy), ale nigdy niczego nie zdołano dokończyć. Może za kilka lat zobaczymy (?) efekty. A może to kwestia mentalności – jeżeli z samego centrum stolicy widać położone na okalających wzgórzach jurty i pasące się zwierzęta (to już dla posiadaczy bardziej sokolego wzroku), to może zbudowanie czegokolwiek innego „murowanego” przestaje być takie ważne i naglące? W każdym razie patrzcie uważnie pod nogi – wykopy rzadko kiedy są zabezpieczone.


Najbardziej interesujący byli ludzie. Mam wrażenie, że czasem zbyt nachalnie się im przyglądaliśmy. Trudno było się jednak powstrzymać. Kolorowe stroje mnichów (bardzo fotogeniczne – żółto-czerwone), dziwnie kontrastowały wśród ubranych wg zachodniej mody „yuppies”. Pomiędzy tym tradycyjnie (tak się nam laikom wydawało) ubrani mieszkańcy stolicy. Często widać egzotyczne dla nas zestawienia: mnich rozmawiający przez telefon komórkowy, motocyklista w tradycyjnej czapce „ze szpicem” ciemnych okularach, del i dżinsach itd. itp.

Do tej pory nie przypuszczaliśmy nawet, że można grać w bilard, ot tak sobie na chodniku (bardzo popularne zajęcie w całej Mongolii), że rolę budek telefonicznych spełniają panie (najczęściej) z bezprzewodowymi telefonami obstawiające róg każdej ulicy, że niesłychanie popularnym zajęciem może być skup (tak to przynajmniej wyglądało) butelek.

Później przekonaliśmy się, że to nic niezwykłego, a tylko nasze wyobrażenia nie dorosły do rzeczywistości. Wszystko to sprawiło, że mimo wszechobecnego kurzu, spalin i smogu miasto w pamięci pozostało kolorowe i sympatyczne (i pełne kontrastów, co widać na zdjęciu. G.).



Dla „poszukiwaczy map”: bardzo dobrze zaopatrzony w różne mapy jest „Map Shop”* położony niedaleko Gana Guest House* (wychodząc od Gany, przechodzimy przez mostek, na drugą stronę ulicy. Sklep mieści się na parterze, nieco cofniętego od ulicy bloku. W pobliżu znajduje się posterunek policji). Uważajcie tylko żeby nie wpaść w mały amok zakupowy, bo wybór, w porównaniu w krajem, jest duży, ale ceny wysokie (np. mapa topograficzna 1:200000 - 5500T).

Jednak to nie dla Ułan-Bator przejechaliśmy tych parę tysięcy kilometrów. Chcieliśmy w końcu zobaczyć ten pusty, bezkresny step, dzikie góry, egzotyczne zwierzęta, skosztować prawdziwego kumysu, dosiąść konia, zamieszkać w jurcie i złapać taaaaaaakie ryby (Niestety oglądałam je tylko na targowisku lub łapane przez miejscowe dzieciaki, ale nie na swojej patelni, świeżo złowione przez pewnego Szalonego Wędkarza. G. – To niby o mnie chodzi!). W ciągu następnych dwóch tygodni udało nam się prawie wszystko zrealizować. Póki co, byliśmy jednak jeszcze w „JuBi” (jak angielskojęzyczni młodzi Mongołowie nazywają swoją stolicę) i nie bardzo wiedzieliśmy, jak się z niej wydostać.
Zanim rozstaniemy się z Ułan Bator muszę jeszcze wspomnieć o bardzo sympatycznym spotkaniu z rodakiem: Panem Bolesławem Urynem, specjalistą od „survivalu”, wędkarstwa i „spraw mongolskich” oraz jego przyjacielem Mongołem z pochodzenia, mieszkającym w Polsce Murunem (przepraszam jeżeli źle piszę). Byli oni w trakcie organizowania którejś z kolei wyprawy w najdziksze mongolskie ostępy – na północ kraju w „Czerwoną Tajgę” w poszukiwaniu Ałmasa (mongolskiego Człowieka Śniegu), a także bardziej przyziemnych, realnych (?!) doznań wiążących się np. z holowaniem do brzegu kilkudziesięciokilogramowego tajmienia. W każdym razie otrzymaliśmy bardzo dużo cennych wskazówek (DZIĘKUJEMY!), które później przydawały nam się w podróży po kraju. Zainteresowanym tematem polecam książki Pana Uryna. Podobno niektórzy nazywają go już Booleebaatar. Nie bez przyczyny!

Podczas gdy nasi nowi przyjaciele mieli już plan podróży zapięty na ostatni guzik, my ciągle nie wiedzieliśmy, co dalej. Był to chyba najgorszy okres w całej naszej podróży. Ale to tylko chwilowe załamanie. Jak na rasowych podróżników przystało, następnego dnia rano spakowaliśmy plecaki i powiedzieliśmy sobie, że za nic w świecie nie wrócimy do Guest House’u, musimy się wyrwać z UB, choćby tylko o rzut kamieniem. Udało się znacznie dalej.

Mongolskie drogi i bezdroża
Obładowani jak wielbłądy (a raczej jak juczne konie) wkroczyliśmy na pobliski plac pełniący nieformalnie (chyba) funkcję przystanku (dworca, postoju?), na którym, w każdym razie, stało kilkadziesiąt samochodów UAZ i UAZ-opodobnych. Kiedy tylko pojawiliśmy się na horyzoncie, ruszyła w naszym kierunku grupa „szoferów” obiecujących nas zawieźć, gdzie tylko nam się zamarzy, za śmiesznie małe pieniądze i w ogóle musimyskorzystać z tej jedynej i niepowtarzalnej okazji. Co prawda początkowo bardziej się tego wszystkiego domyślaliśmy niż rozumieliśmy, ale za pomocą kartki papieru i „łamanego” rosyjskiego, w końcu dobiliśmy targu.

Podobną metodę „wystawiania się z plecakami” stosowaliśmy i później. Zawsze skutkowało. I obie zadowolone strony ruszały w drogę: my, bo jedziemy, oni, bo złapali „jelenia” tzn. turystę, który zapłaci o wiele więcej niż miejscowy.



W tym przypadku, jak się później okazało naszym kierowcą został weterinarnyj wrac (czyli Pan weterynarz) ajmaku (odpowiednik naszego województwa). Czy to była prawda? – nie wiemy. Faktem jest, że w drodze, kiedy psuł się samochód podjeżdżał po pomoc (i kumys z wódeczką) do swoich podwładnych (?) z somonów („powiatów”).
W towarzystwie jego syna (studenta weterynarii) i pani „o bliżej nie znanym znaczeniu” dojechaliśmy w środku nocy do Kakakorum - Charchorin* (w XIII w. stolica imperium mongolskiego). Dla mnie, poza wspaniałymi widokami, w pamięci pozostanie boczna szybka z samochodu, którą otrzymałem (dosłownie!) kiedy zaczął padać deszcz – na szczęście przelotny. Za pomocą taśmy klejącej przykleiłem ja do ramy okiennej i już było mi „czysto, sucho i przyjemnie”.
Po drodze Pan Kierowca zaserwował nam rodzaj rosyjskiej ruletki. W nocy po prostu nie włączał świateł – aż do ostatniej chwili, kiedy samochód jadący z przeciwka był już całkiem blisko. A że było to już blisko miasta, wiec ruch był całkiem spory. Żeby było ciekawiej, „ci z przeciwka” też najczęściej oszczędzali światła.
Ponieważ na miejsce przyjechaliśmy ciemną nocą nie bardzo widzieliśmy, gdzie się rozbijamy. Rano okazało się, że spaliśmy na „pastwisku” (bo „tam to wszędzie pastwisko”! - jakieś 100 m od głównej bramy wejściowej na teren klasztoru. Ale nikomu to nie przeszkadzało.

Sam klasztor Erdeni Dzu – stojący na miejscu dawnej stolicy zrobił na nas duże wrażenie.



Może to przez kontrast z otaczającym zewsząd stepem? A może dzięki egzotycznej „chińskiej” (dla nas laików tak to wyglądało) architekturze? Na pewno dzięki kolorom, którymi mieniły się budynki. W połączeniu z intensywnie niebieskim niebem i górami na horyzoncie sprawiało to niesamowite wrażenie. Na zwiedzaniu spędziliśmy całe przedpołudnie. W tym czasie nasz kierowca z pomocą „sił fachowych” (elegancka starsza pani w kostiumie), jak zwykle naprawiał samochód.



Dzięki zastosowaniu najnowszej techniki typu klucz (nr na oko 24), który służył także jako młotek, i śrubokręta, równie potężnego, wkrótce byliśmy znowu w drodze. Nie na długo, co prawda, ale za to w trakcie kolejnego postoju pierwszy raz mieliśmy okazję skosztować kumysu (można się przyzwyczaić). Ponieważ jednak kumys (a właściwie ajrak) służył tylko do zapijania ruskiej wódki, a na „zagrychę” były cukierki, dalsza podróż upłynęła (bardzo wesoło. G.) pod znakiem śpiewów. Śpiewali nasi mongolscy gospodarze, śpiewaliśmy i my. Zaczęliśmy, zdaje się od „Poszła Karolinka”, a skończyliśmy na „Wlazł kotek na płotek”. Po drodze były chyba nawet jakieś kolędy. W każdym razie reszta podróży upłynęła już szybko (Tylko głowa bolała następnego dnia. G.).

Wkrótce przyjechaliśmy do Cecerleg*.



Szybko pożegnaliśmy się, a ponieważ pora była już dosyć późna, poszukaliśmy miejsca na kolejny biwak. Z tym szukaniem to może nie całkiem tak, ponieważ mongolskie miasta (a raczej „miasta” - według naszych standardów) nie są zbyt gęsto zabudowane. My właśnie znaleźliśmy się na takim śródmiejskim pastwisku i niewiele się namyślając, założyliśmy tam swój obóz. Jak było do przewidzenia, niezbyt długo pozostaliśmy niezauważeni. Wkrótce podjechał do nas pasterz na koniu, zaganiający pasące się w pobliżu jaki. Za chwilę dołączyło dwoje jego kumpli. „Pogadaliśmy” chwilę. Niestety zauważyli butelkę wódki, która nieopatrzne wysunęła się z plecaka (oczywiście mięliśmy ja tyko „dla zdrowotności” np. do dezynfekcji ran ;). Nie było wyjścia musieliśmy gości poczęstować. Dzięki radom uzyskanym w Ułan-Bator wiedzieliśmy, że Mongołowie są wyjątkowo nieodporni na wódkę i szybko im uderza do głowy. A potem mogą stać się nieobliczalni. Później mieliśmy okazję oglądać (na szczęście z daleka) takie przypadki. Smutne.

Tymczasem nam nie pozostało nic innego, jak puścić w obieg kubek z wódką. Czując powagę sytuacji i niechybne zagrożenie wziąłem na siebie ciężar odpowiedzialności i wypijałem podwójne porcje! (Cóż za niesłychane poświęcenie! G.) Dzięki temu nasi nowi znajomi opuścili nas, tylko lekko, zawiani. Co prawda dwóch z nich wróciło potem jeszcze z flaszką, ale że nie byliśmy zainteresowani, poszli szukać kumpla. Straciłem tylko opakowanie po wódce, pochodzące z rumuńskiej Palinki, które jako plastikowe wziąłem w podróż. Jej zalety docenili też nasi goście. No cóż, nie byłem małostkowy (a poza tym w domu pozostało jeszcze jedno... Noc minęła spokojnie.

Rano udaliśmy się do centrum, (czyli na targowisko) szukać transportu. Tutaj zdarzyła nam się jedna z bardziej nieprzyjemnych, pozostawiających niesmak sytuacji. Otóż zaczepiła nas miła młoda pani, mówiąca po angielsku, oferując swoje usługi w znalezieniu transportu. I faktycznie tak się stało, tylko, że za chwilę pani zażądała dosyć bezczelnie 3000T (ok. 3$) za swoje usługi. (Nie chodzi o sam fakt, że chciała za to kasę, ale pieniędzy zażądała z takim specyficznym uśmieszkiem typu „Ale ich zrobiłam na szaro”! G.) Powinna to zrobić na wstępie – nie byłoby problemu. Pomijam fakt, że był to stosunkowo najdroższy transport, który znaleźliśmy. A co najgorsze, traktowaliśmy później wszystkich chętnych do pomocy ludzi jak potencjalnych naciągaczy. Wkrótce jednak opuszczaliśmy Cecerleg (najładniej położona miejscowość, w której byliśmy) w kierunku Terchijn Cagaan Nuur. Znane nam z opisów jezioro i pobliski wulkan miały stanowić prawdziwą atrakcję. Po całym dniu podróży, mijając po drodze głęboki kanion rzeki (którego trudno się było spodziewać w tej raczej płaskiej i pozbawionej wód okolicy) dotarliśmy nad jezioro położone na wysokości przeszło 2000 m n.p.m. Poczuliśmy się jak na pikniku. Słoneczko miło grzało, piasek pod stopami i gdyby nie jaki u wodopoju i widoczne w oddali jurty trudno byłoby sobie wyobrazić, że jesteśmy jednak w Mongolii.



Następcom na kemping polecamy piaszczysty cypel „pod wiszącą skalą”*. Z zestawienia wysokości (na końcu tekstu) widać, że byliśmy już rzeczywiście na wysokości powyżej 2000 m n.p.m!
Następny dzień spędziliśmy, zwiedzając okolicę, zdobywając wulkan* (taki „prawdziwy” jak sobie wyobrażaliśmy – z kraterem, blokami lawy i popiołu). Można go obejść wkoło, podziwiając różnokolorowe odcienie skał wewnątrz krateru i widoki, jakie rozpościerają się na okoliczne góry.

Ten dzień był także dniem mojego „największego triumfu wędkarskiego” w czasie całej wyprawy. Trzeba, bowiem wyjaśnić, iż skuszony taaakimi rybami – „lemieniami,” targaliśmy ze sobą dosyć duże ilości sprzętu wędkarskiego. Ryby miały dla nas stanowić podstawę wyżywienia przez długie dni wędrówki... Nawet wieźliśmy ze sobą folię do pieczenia i duże ilości przyprawy do ryb! Niestety, wszystkie możliwe problemy obiektywne sprzysięgły się przeciwko mnie jako wędkarzowi i, mimo niewątpliwego kunsztu :), największym sukcesem okazał się ...20 cm (15 cm. G.) szczupaczek, niewiele większy od błystki. Z ryb mieliśmy więc tylko szproty w puszce. Niestety okolice, przez które przejeżdżaliśmy, nie zaliczały się do najrybniejszych, a my nie mogliśmy się zatrzymywać w najbardziej atrakcyjnych wędkarsko miejscach. Obiecuje sobie jednak, że kiedyś tam wrócę i powalczę z taaakimi lemieniami! (Tu tylko moja mała dygresja, bynajmniej niezłośliwa: miejscowe chłopaki łowiły w tym czasie metrowe szczupaki. G.) Zainteresowanym polecam lekturę książek Pan Uryna.
Po wylegiwaniu się na plaży przyszedł czas na przeprawę przez góry. Naszym celem było jezioro Hovsgol i położona nad jego brzegiem miejscowość Hatgal. Opierając się na opisie z przewodnika, byliśmy pełni obaw, czy uda nam się znaleźć transport. Droga przez góry opisywana była jako trudna i, zgodnie z relacją, ciężko było znaleźć kierowcę chętnego do jej pokonania. Okazało się jednak, że nie ma większego problemu. Pomocni okazali się przewodnicy z pobliskiego Ger-Campu. Bardzo uczynni i mili! Załatwili nam samochód, tym razem bez żadnej prowizji (Chłopak był wręcz oburzony, gdy spytaliśmy się jak możemy się odwdzięczyć! Opieka i pomoc turystom to dla większości mieszkańców Mongolii jeszcze jeden element ich przewspaniałej gościnności. G.) W drogę zabraliśmy się z dwójką Słoweńców. Nieco dziwnych (tak naprawdę to większość spotykanych podróżników tym się charakteryzowała – my chyba też) i kapryśnych niestety. Ale to wyszło na jaw dopiero u celu podróży, kiedy zaczęli szukać hotelu.
Sama droga rzeczywiście zasłużyła na swoją „sławę”. Podobnie zresztą jak samochód marki UAZ. Nie wyobrażam sobie, żeby można było tam przejechać inną „maszyną”. Raz tylko zdarzyła się niebezpieczna sytuacja: wpadliśmy w poślizg. Jak dalece była ryzykowna, świadczy reakcja naszego kierowcy, który najbliższe Owoo (święte miejsce, w formie kopca kamieni, ozdobione wstążkami) obszedł trzy razy dokoła i opłacił się bóstwom, wtykając miedzy kamienie pieniądze.
Po drodze „wpadliśmy” jeszcze na wesele, gdzie mogliśmy skosztować, prócz znanych już specjałów typu sute-caj, wódki pokrytej grubym kożuchem tłuszczu (trzeba było mieć niezły refleks, żeby w odpowiednim momencie dmuchnąć i odsunąć od siebie widmo połknięcia tego „rarytasu”). Chętnie posiedzielibyśmy dłużej, ale kiedy wniesiono zimną płytę, czyli zimnego barana z głową, która na pewno nie była z cukru, choć tak wygadała, zrezygnowaliśmy. Tego byśmy już nie znieśli.



Późnym wieczorem (a właściwie już nocą) dotarliśmy do Moron - stolicy ajmaku Chubsuguł. Do Hatgal i samego jeziora pozostało jeszcze ok. 100 km. W tych warunkach nie było sensu pchać się dalej. Tym bardziej, iż nasi Słoweńscy przyjaciele i tak planowali podróż tylko do Moron. Rozpoczęło się wspomniane już poszukiwanie hotelu. Niestety, albo był za brudny, albo nie było miejsc... W końcu zniecierpliwiony kierowca zabrał nas do swojego kumpla (mieliśmy wrażenie, że tu wszyscy we wszystkich miejscowościach mają swoich krewnych, przyjaciół z wojska, znajomych itp.). Wyobraźcie sobie, że o 11 w nocy ktoś dobija się do waszych drzwi i w końcu zwala wam się do domu czwórka zupełnie obcych ludzi! Tam nie było to, jak widać, takie dziwne, bo dostaliśmy do naszej dyspozycji pokój i materace (a przez ścianę mogliśmy posłuchać mongolskiej telewizji – jakiś balet wojskowy chyba).
Ciekawą konstrukcję mają miejscowe wychodki – są one bardzo głębokie (nie cierpię raczej na lęk wysokości, ale spojrzenie w głąb miejscowych wychodków przyprawiało mnie każdorazowo o dreszcz emocji. Wygląda na to, że mają one jeszcze służyć następnym kilku pokoleniom, bo są głębokie chyba na 10 m, a przykrywające to deski nie wzbudzały zaufania. G.).

Rano, już tylko w dwójkę, nie licząc kierowcy i jego pomocnika, dotarliśmy do Hatgal. Wcześniej, jeszcze w Moron, mieliśmy niejasne uczucie, że nasi kierowcy usiłują nas „sprzedać” do jakiegoś innego pojazdu jadącego nad jezioro – żeby mogli wcześniej wrócić do domu. Nie udało im się to jednak. Później chyba nie żałowali, bo już w Ger-Campie (MS Guest House* – polecamy!) załapali się na „mongolski grill”. W gorące, rozgrzane w ognisku kamienie wrzuca się bańki po mleku, razem z mięsem, wszystko to podgrzewa się i w rezultacie otrzymujemy gotowane mięso i kamienie pokryte tłuszczem – podobno cudowne lekarstwo na wszelkie dolegliwości. (O naiwności! Pewnie się nieźle uśmiali z turystek smarujących sobie twarz cudownym lekarstwem na poprawę cery. G.). My wyjątkowo nie skorzystaliśmy z zaproszenia. Wyglądało niezbyt apetycznie. Nad jezioro, które było naszym celem podróży (tak zaplanowaliśmy jeszcze w Polsce) dotarliśmy równo w dwa tygodnie od wyruszenia z kraju. Naszym ambitnym zamierzeniem było wejście na najwyższy szczyt wschodnich Sajanów Munku Sardyk (Mönch Saridak) 3491 m n.p.m. Niestety, żeby tylko dotrzeć do jego podnóża, potrzebowalibyśmy 10 dni konnej jazdy. A my w całości mieliśmy ich ok. 5-6. Później musiał nastąpić odwrót. Z lekkim bólem serca (lekkim, bo i tak byliśmy już zadowoleni z tego, co zobaczyliśmy) zrezygnowaliśmy. Nie odpuścilismy jednak konnej wyprawy w tajgę. Przygotowywaliśmy się do tego w kraju od kilku miesięcy, biorąc lekcje jazdy konnej (To może trochę zbyt wiele powiedziane: łaziliśmy w kółko stępa, a jak się koń znudził to kłusem. Ale i tak się przydało. G.). Co prawda anglezowanie niespecjalnie się sprawdza na mongolskich twardych siodłach, ale pozostałe wiadomości – owszem. Przyjemnym zaskoczeniem był „wzrost” mongolskich koników. Wprawdzie wiedzieliśmy, że są niższe od naszych, ale... okazały się jeszcze mniejsze. Szybko przekalkulowaliśmy, że ewentualny upadek, (gdyby koń np. poniósł G.) nie będzie taki bolesny. Jak się później okazało i te obawy były bezpodstawne. (moja „klaczka” np. okazała się być mało skłonną do figli 17-letnią „staruszką”, reszta koni była w podobnym przedziale wiekowym. G.).

Dzięki pośrednictwu obsługi Ger-Campu wynajęliśmy dwa konie dla nas (po 5$ sztuka) i konia jucznego (5$). Nad wszystkim czuwał nasz przewodnik Pudżi (za 8$). Jak się później okazało, studiował w Ułan-Bator. Ponieważ chętnych na jazdę konna było więcej, a poprzedniego dnia padał deszcz i nikt nie wyruszył, przed campem zgromadził się tłumek ok. 30 osób. Wyglądało to trochę tak, jakby miała zaraz wyruszyć mała wyprawa wojenna. Jazda konna jest chyba najbardziej „właściwym” i przyjemnym sposobem podróżowania i poznawania Mongolii. Pomijając poobijany zadek (do wszystkiego można się w końcu przyzwyczaić) i ew. koszty, (chociaż nieporównywalnie mniejsze niż wynajęcie konia w Polsce) ma on same plusy. Uświadamialiśmy to sobie za każdym razem, kiedy musieliśmy objuczyć naszego konia. Teoretycznie to my mogliśmy to wszystko „tachać” na naszych grzbietach... A tak sobie jedziemy, podziwiamy krajobrazy, wypatrujemy grzybów (niespecjalnie się trzeba było wytężać – bo to raj dla grzybiarzy!) i słuchamy śpiewu naszego przewodnika – cały czas tej samej piosenki! Ale że śpiewać umiał, a poza tym piosenka była całkiem ładna (podobno o matce), wiec nie było tak źle. W ogóle to pocieszny był ten nasz Pudżi. W zasadzie z angielskiego znał dwa słowa: packhorse i to sleep. Przy czym ten drugi wyraz był przez niego zdecydowanie częściej używany. Próbował nas naciągnąć na rozbicie obozu i nocleg już w połowie dnia. Leniuszek! Co prawda trudno mu się dziwić – całe lato woził turystów tą samą drogą, a pieniądze liczyły się i tak za dobę. Bardzo niechętnie przebywał też sam, bez swoich pobratyńców. Dlatego też korzystał z każdej okazji, aby się zatrzymać, wstąpić do jurty. A my nie omieszkaliśmy skorzystać z okazji i zobaczyć, jak ludzie żyją i mieszkają.
Ponieważ jednego dnia złapał nas paskudny deszcz, całe popołudnie spędziliśmy w przygodnej jurcie, gdzie mogliśmy się przypatrzeć „niepodrobionemu” na potrzeby turystów „życiu jurtowemu”. Zostaliśmy poczęstowani kolacją w postaci ryżu na słodko i sute-cajem (na szczęście w wersji neutralnej – bez soli. Ukradkiem wsypywaliśmy do niego cukier – wydawało nam się to nietaktem). My odwdzięczaliśmy się cukierkami i naszą herbatą, a także fajką. Największą jednak furorę zrobiły nasze czołówki, dzięki którym pani domu mogła dokończyć robótek ręcznych i w rekordowym tempie wykonała „papućki” dla najmłodszej latorośli. W jurcie spędziliśmy cały wieczór i noc. Rano okazało się, że w górach, parędziesiąt metrów wyżej było już biało. Spadł śnieg.



Niewiele czasu nam pozostało. Jeden dzień „tam”, a później już powrót. W tym ostatnim dniu dotarliśmy na skraj „cywilizacji jurtowej”. Dalej były już tylko góry i tajga. Bardzo zazdrościliśmy grupie przygodnie spotkanych Polaków, którzy jechali dalej. My wracaliśmy.

Przed Hatgal była jeszcze jedna jurta. Ciepła i gościnna jak wszystkie. Niestety nie wszyscy goście wiedzą, jak się zachować! Do jurty wszedł „obcy” (narodowości nie zdradzę, bo tak naprawdę nie ma to nic do rzeczy, a może skrzywdzić innych) i nie zwracając uwagi na gospodynię, obcesowo spytał, czy my tu śpimy. Ponieważ i tak mieliśmy zamiar spać w namiocie, wiec odpowiedzieliśmy, że nie – To my tutaj śpimy - usłyszeliśmy w odpowiedzi. Trochę nam się zrobiło głupio, bo to nie hotel i gościnność gościnnością, ale nie można komuś tak „z butami włazić” do jego domu! Późniejsze zachowanie tych „gości” tylko potwierdziło nasze obawy. Widzieliśmy jeszcze tylko, jak korzystają z czarek do herbaty jako misek do cebuli i... wyszliśmy. Mamy tylko nadzieję, że nie na wszystkich padnie odium i gość - turysta nie będzie kojarzył się z gburem bez wychowania.

Następnego dnia byliśmy już w Hatgal, w naszym ulubionym Ger-Campie. Trudno go było nie lubić, skoro obsługa przychodziła co rano do jurty rozpalać ogień w piecyku, przynosiła gorącą wodę w termosach czy grzała na zamówienie wodę w prysznicu. Słowem – pełny luksus. Brzmi to może nieco snobistycznie, ale tak naprawdę atmosfera była bardzo sympatyczna. Dzięki pośrednictwu obsługi znaleźliśmy także transport do Moron, a później do UB. Okazało się, że razem z nami, na uczelnię, wraca nasz dzielny przewodnik Pudżi Tuslip – jak w międzyczasie zdążyliśmy go ochrzcić. Na pierwszym przystanku spotkał co prawda jakiegoś swojego kumpla, i „ululał się” na cacy. Ale tylko na tym wygrał, bo połowę drogi powrotnej przespał w dziwnej pozycji nieosiągalnej dla zwykłego, trzeźwego osobnika, wsunięty pomiędzy sterty bagaży.

Powrót odbywał się „rejsowym autobusem”. Słowo „rejsowy” oznacza w tym przypadku tyle, co przepełniony. W tym dniu ostatecznie przekonaliśmy się, że nie należy naszych europejskich norm przykładać do mongolskiej rzeczywistości. Do autobusu („autobusowa” wersja UAZ-a) wsiedliśmy jako jedni z pierwszych pasażerów. Było chyba koło 11 rano. Później trochę pokluczyliśmy po mieście. Parę osób wsiadło, parę wysiadło. W końcu, kiedy wydawało nam się, że jest już komplet pasażerów i zaraz ruszymy w drogę, utknęliśmy na dobre, na czymś, co chyba pełniło rolę lokalnego dworca autobusowego*. Wtedy zaczęła się najbardziej tajemnicza część naszej podróży. Ludzie przyjeżdżali, odjeżdżali, wsiadali, wysiadali. W miejsce, tak na oko trzy razy za małe, próbowano upchnąć jakieś paki, które nie miały szans się tam zmieścić. W pewnym momencie kierowcy wsiedli w samochód i gdzieś sobie pojechali... Początkowo zirytowani i nierozumiejący sytuacji, powoli przywykaliśmy i w końcu było nam już wszystko jedno. Nie mogliśmy jednak stracić czujności! Co i rusz ktoś próbował nam wsunąć pod nogi jakieś paczki, worki, torby... Wyjście z samochodu wiązało się z tym, że po powrocie znajdowaliśmy na siedzeniu jakieś obce bambetle! Chociaż to i tak jeszcze dobrze, zawsze mogliśmy tam znaleźć jednego z małych Mongołków, szczelnie wypełniających wnętrze autobusiku. W końcu – a była już chyba dziewiętnasta, kiedy wszystkie miejsca zostały, co najmniej, podwójnie zajęte (na 11 miejsc podróżowało 21 osób + niezliczona ilość bagaży) wyruszyliśmy na dobre. Czekała nas prawie 24 godzinna podróż. Mimo, iż byliśmy „zaprawieni w bojach” droga dała nam się nieźle we znaki. Obiecaliśmy sobie, że już nigdy nie będziemy narzekać na polskie drogi i publiczny transport.

Z ciekawszych wydarzeń, niewątpliwie integrujących pasażerów, należy wyliczyć wspólne wyciąganie „maszyny” z błota. Gdzieś tak koło północy zagrzebaliśmy się po osie w jakimś okresowym rowie i to tak skutecznie, że trzeba było przeprowadzić kompleksowe prace odwadniające. W końcu, dzięki komendzie: na trzy ciągniemy! po mongolsku oczywiście, „wyciągnęliśmy się” z opresji. Nie chcę nawet opisywać, jak wyglądało wnętrze naszego pojazdu, kiedy załadowali się do niego wszyscy ubłoceni pasażerowie. (Nie wspomnę oczywiście o nocnej wymianie paska klinowego i wymianie koła o poranku. Były to zresztą jedyne momenty, kiedy nie trzęsło i można było choć na chwilkę zapaść w drzemkę, bez obaw rozbicia głowy o oparcie, sufit, skrzynkę etc. G.).

Ułan Bator po raz drugi
Następnego dnia wieczorem – a zaczął się wtedy czwarty tydzień naszej podróży – byliśmy znowu w Ułan Bator. Coraz częściej docierało do nas, że to już powrót. Smutno nam się zrobiło nawet wtedy, kiedy opuszczaliśmy na dworcu autobusowym*, tak znienawidzone jeszcze niedawno, wnętrze naszego autobusiku. Szybko pożegnaliśmy się z Pudżim i resztą pasażerów i już siedzieliśmy w taksówce wiozącej nas do Guest House’u. To, co jeszcze niedawno wydawało nam się tak egzotyczne, było teraz zwyczajne i swojskie. Wieczorem wyszliśmy „na miasto”, ot tak, jakbyśmy tu zawsze mieszkali. Nasze wyjście nie było jednak podyktowane tylko chęcią zaczerpnięcia świeżego powietrza (o które zresztą w Ułan Bator raczej trudno). O nie! My po prostu realizowaliśmy swoje marzenia. Marzenia o jedzeniu, w które nie trzeba się ciągle wpatrywać, wyszukując zjadliwych i bezpiecznych (jak na nasze europejskie gusty) kawałków. Jedzeniu, po którym nie trzeba poruszać się jak po polu minowym! Doszliśmy do wniosku, że taką potrawą, z braku kurczaka z grilla, może być tylko pizza. Nawiasem mówiąc, drobiu tam nie uświadczysz. Na nasze pytanie: dlaczego? - ktoś z tubylców (brzydkie słowo) odpowiedział, że zna nawet jedno (!) miejsce, gdzie hodują kurczaki! (Śmialiśmy się, że to była jedyna wzorcowa kurza ferma w Mongolii, o której uczyły się dzieci w szkołach i pisano w przewodnikach Lonely Planet. G.) Szukaliśmy więc pizzerii. Pizza była taka sobie, natomiast cena kosmiczna, jak na tamtejsze warunki (ok. 6000 T). Obfity posiłek – dla porównania – to z reguły ok. 1000 T.

Ostatni dzień w UB poświęcony był zakupom. Pojechaliśmy na największe targowisko w mieście zwane DZACH (ZAX na autobusach) ew. Narantul*. Początki były niewinne: buty – podróba Salomona. Szukaliśmy właściwie tylko spodni. Przez dłuższy czas kręciliśmy się w kółko, nie bardzo wiedząc, gdzie „uderzyć”. Kiedy jednak dotarliśmy w „rejon goretexowy” szaleństwo zakupowe opanowało nas bez reszty! Ale trudno chyba się dziwić, gdy „The North Face’owy” goretex kosztuje 30$. Nie chcę podawać pełnej listy naszych zakupów (ta relacja i bez tego jest zdecydowanie długa), ale jedynymi 100% oryginalnymi rzeczami, które kupiliśmy, były juki (to tak a propos naszych planów konnych podróży) i wędzidło z uprzężą (jako prezent). Na tym targowisku – praprzodku wszelkich hipermarketów ostatecznie wróciliśmy do cywilizacji.
Potem był znowu dworzec w UB, granica, Bajkał – tym razem w pełnej krasie dnia, rozczarowanie, kiedy na peronie w Sludiance nie pojawiły się panie sprzedające omule, Irkuck. (A tak liczyłam na te pyszności. G.) Pierwsze wieści z „cywilizowanego świata”: znowu wysadzono w powietrze dwa samoloty, zamach w metrze, w Biesłanie terroryści opanowali szkołę... Jakże to było odległe od tego, czym żyliśmy przez ostatni miesiąc. Chyba dopiero wtedy zaczęliśmy rozumieć pogodę ducha i wszechobecny uśmiech na twarzach naszych mongolskich gospodarzy.

Póki co jednak, my mieliśmy swoje własne problemy. Z ekranów wyświetlaczy na irkuckim lotnisku zniknął nasz lot, na kilka godzin przed planowanym odlotem. Okazało się (na ile zrozumieliśmy sytuację), iż nasze linie lotnicze zbankrutowały i ma nas zabrać inny samolot. Tego nam tylko brakowało! Mieśmy już wykupione bilety na pociąg z Moskwy do Lwowa, które w tym wypadku okazały się bezużyteczne. Na domiar złego nasz nowy lot kilkakrotnie był przesuwany. Nie były to z całą pewnością najprzyjemniejsze chwile naszej podróży (Tu wkradła się mała nieścisłość: dla mnie to były nieprzyjemne chwile, Erwin ten „zły czas” spędził w stanie „upojenia alkoholowego”, bo w ramach odchudzania naszego bagażu, który musiał skurczyć się o 10 kg wypił naszą wódkę „prezentową”, bo przecież nie może się zmarnować i później musiałam go holować przez odprawę. Koszmar. G. - Jestem zmuszony się wtrącić: to, że w niezliczonej liczbie kieszeni zapodziały się gdzieś nasze dokumenty, to jeszcze nie świadczy że byłem wstawiony!)

W końcu wylądowaliśmy w Moskwie - permanentnie kontrolowanej po ostatnich zamachach. Z uczuciem ulgi opuściliśmy to miasto.

Bez problemów przekroczyliśmy pociągiem granicę rosyjsko-ukraińską. Po wizycie celników, zostaliśmy przez pana z dolnej pryczy (Ukraińca zresztą) poczęstowani na śniadanie koniaczkiem i winkiem, a „na zagrychę” „prawdziwym” chlebem z kiełbasą i papryką. Miłe zwyczaje, nie powiem! Potem był Lwów. I tu mieliśmy szczęście. Po niedługim oczekiwaniu złapaliśmy autobus do Przemyśla. Początkowo wydawało nam się, że podróż minie szybko i przyjemnie. Niestety nic z tego. Wkrótce okazało się, że to typowy autobus przemytniczy. Niedługo po wyjeździe z miasta zaczął się on zapełniać pasażerkami. Wkrótce też dały się słyszeć odgłosy odwijanej taśmy klejącej i tajemnicze szelesty. Na granicy każda z pań wyglądała jak żeński kanciasty „robokop”, szeleszczący zresztą przy każdym ruchu. Oczywiście nasze „dzielne służby graniczne” niczego podejrzanego nie widziały, więc po chamskim „zmieszaniu z błotem” naszych ukraińskich współpasażerek/-ów (co było widocznie wliczone w cenę) wróciliśmy do kraju.

W porównaniu z tak niedawno poznanymi miastami, Przemyśl wydał nam się ponurą dziurą, z dworcem zamkniętym w nocy na „cztery spusty”. Pierwsze polskie gazety ze starymi/nowymi aferami sprawiły ze wróciliśmy do naszej polskiej rzeczywistości. Byliśmy już jednak prawie w domu. Jeszcze tylko kilka godzin i dotarliśmy do kresu naszej podróży – po dokładnie 4 tygodniach i 3 godzinach...

Autorzy: Gocha „Mycha” Mastalerz, Erwin „Żwirek i Wigurek” Peschka


***

Namierzone, ciekawsze miejsca z podróży:

Rosja – Moskwa:
Waypoint AKADEMIK N55 48 27.8 E37 32 41.4 171m
Rosja - Irkuck:
Waypoint IK STACJA N52 17 01.5 E104 15 32.8 447m
Waypoint IK KNAJPA WC N52 17 04.8 E104 17 24.2 449m
Waypoint IK TUR SKLEP N52 16 35.7 E104 17 12.9 436m
Waypoint IK I-CAFE N52 16 47.4 E104 16 58.2 433m
Waypoint IK AUTOWAGZAL N52 17 23.0 E104 18 13.8 417m

Mongolia – Ułan Bator
Waypoint UB IDRE GH1 N47 54 36.8 E106 53 48.7 1287m
Waypoint UB STACJA N47 54 29.8 E106 53 01.6 1280m
Waypoint UB I-TICKET N47 54 36.8 E106 52 53.8 1265m
Waypoint UB MAPY N47 55 00.5 E106 53 48.0 1282m
Waypoint UB GANA GH N47 55.140 E106 53.825 1288m
Waypoint UB AWTOWAGZAL N47 54 40.1 E106 49 13.0 1278m
Waypoint UB NARANTUL N47 54 36.7 E106 57 01.3 1281m

Mongolia
Waypoint CHARCHORIN N47 11 58.5 E102 50 32.5 1459m
Waypoint CECERLEG N47 28 23.0 E101 27 24.8 1671m
Waypoint TERCHIN CN N48 10 50.2 E99 47 35.7 2057m
Waypoint WULKAN N48 11 11.3 E99 51 15.5 2186m
Waypoint MORON N49 38 14.0 E100 09 32.4 1281m
Waypoint MS GUESTHO N50 26 02.2 E100 09 42.0 1660m
Waypoint AWTOWAGZAL1 N49 38 49.3 E100 09 59.2 1300m