ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Literackie miniatury globtrotera czyli Smaki Świata

Autor: Wilhelm Karud
Data dodania do serwisu: 2004-09-09
Relacja obejmuje następujące kraje: Portugalia, Szwecja, Norwegia, Bułgaria, Grecja, Chorwacja, Rumunia, Uzbekistan, Słowenia, Turkmenistan, Niemcy, Ukraina, Czechy, Mołdawia, Austria, Francja
Średnia ocena: 5.97
Ilość ocen: 6560

Oceń relację

Prezentujemy Państwu cykl niezwykłych wspomnień z podróży. Dotyczą one jednego z najprzyjemniejszych aspektów wędrowania (i nie tylko), jakim jest poznawanie smaków i zapachów egzotycznych dla nas potraw z różnych części globu.

Część I: Jak Navojka bliny smażyła


W napisanej w XIX stuleciu Złotej Gałęzi James George Frazer wspomina o odwiecznych wierzeniach Portugalczyków. Związani od zamierzchłych czasów z wybrzeżem atlantyckim tubylcy byli przekonani, że ludzie rodzą się podczas przypływów, umierają zaś podczas odpływów. Te naturalne zjawiska wyznaczały rytm życia, determinowały przez wieki ludzkie zachowania, dzieliły codzienność na fazy radości i smutku. Ocean jest też kreatorem łagodnego klimatu Portugalii. Tymianek, lawenda i migdałowce dojrzewają tu wyśmienicie i odznaczają się wyjątkowym bukietem zapachowym. Oliwki z Algarve należą do najszlachetniejszych na świecie. Dąb korkowy wywindował Portugalię na pierwsze miejsce w świecie w produkcji korka. Winiarskie tradycje nad Duero rozwinęły się dzięki cudownej wegetacji winnej latorośli na północy kraju, a porto doczekało się miana symbolu narodowego. Sami Portugalczycy wypijają go rocznie ponad 100 litrów na głowę, a w świecie jest jednym z najbardziej cenionych dionizjaków.

Narodowych symboli ten iberyjski kraj ma wielokroć więcej i wcale nie trzeba tu pozostawać w kręgu trzech "f": fado - Fatima - futbol. Sam bowiem António Lobo Antunes - jeden z najwybitniejszych żyjących pisarzy portugalskich - proponuje demitologizację historii własnego narodu.

Szukając więc mniej popularnych specjalności znad Tagu pragnę wspomnieć o manuelino - stylu dekoracyjnym w architekturze i rzeźbie nie mającym odpowiednika w innych rejonach Europy. Jego rozwój za podstawę miał tradycje późnego gotyku, a wykształcił się w okresie panowania Manuela I Szczęśliwego (1495-1521). Styl cechuje się soczystym bogactwem orientalnej plastyczności i nowymi zdobniczymi treściami. Wykorzystuje baśniowo-naturalistyczne detale, liny żeglarskie, muszle morskich stworów czy korale i łączy je z gotycką, mauretańską a nawet indyjską ornamentyką. Manuelino jest kwintesencją bujnego rozwoju kontaktów ze światem zapoczątkowanego przez księcia Henryka Żeglarza, inspiratora wielkich wypraw morskich i ojca kolonialnej potęgi państwa. Jednym z najokazalszych zabytków typowych dla tego stylu jest dos Jerónimos w Belem, bardzo starej dzielnicy Lizbony. Właśnie Klasztor Hieronimitów z początku XVI stulecia wyjątkowo udanie połączył w sobie strzelistość ascetycznego gotyku z łagodnością hiszpańskiego renesansu i mauretańską ornamentyką. To prawdziwe kamienne arcydzieło wzniesiono tuż po udanej ekspedycji Vasco da Gamy - grobowiec jednego z twórców morskiej potęgi Portugalii znajduje się wewnątrz klasztoru. Manuelino obecne jest w elementach dekoracyjnych dziesiątków obiektów sakralnych i świeckich w całym kraju. Kilka z nich znalazło się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Reminiscencją wszystkiego, co najciekawsze w architekturze Półwyspu Iberyjskiego jest perełka portugalskiej Estremadury, Óbidos. Początki osadnictwa sięgają tu neolitu. Potem teren ten penetrowali Celtowie, Rzymianie, Wizygoci i Arabowie. Miasto wybudowano w dwunastym stuleciu a to, co dziś możemy podziwiać, kształtowało się przez następne wieki. Zachowano jednak średniowieczny schemat grodu - wysoki mur obronny, zygzakowaty układ brukowanych uliczek, biel ścian budynków mieszkalnych i błękitno-żółte zdobnictwo. Co krok napotykamy kamienne schodki, studnie, nisze z ławkami i pręgierze. Kilkuset obecnych mieszkańców Óbidos ma do dyspozycji osiem kościołów, każdy wzniesiony na polecenie innej królowej, bo to one rezydowały w tym bajkowym miasteczku. Rzecz jasna, część owych sakralnych obiektów przeznaczono teraz na inne potrzeby. Służą jako sale koncertowe, miejsca okazjonalnych wystaw lub jako pousadas, czyli pensjonaty. Nad miastem góruje okazały zamek króla Dinisa - ten władca zapoczątkował zwyczaj darowania grodu monarszym małżonkom. Z daleka widzimy solidne baszty z blankami, groźne otwory strzelnicze i białe ściany rezydencji królowych. Kilkaset lat temu miasto pełniło funkcje jednej z ważniejszych fortec portugalskich od strony Atlantyku. Elementy renesansu obserwujemy w architekturze kościoła Santa Maria, barok w malowidłach ściennych innych kościółków, a błękit płytek azulejos towarzyszy nam prawie wszędzie. Wiele okien i bram w obiektach grodu wykończono w stylu manuelińskim. Nigdzie nie znajdziemy asfaltu, dzikich przybudówek czy anten satelitarnych. Wszystkie ewentualne zmiany architektoniczne obwarowane są srogimi przepisami chroniącymi naturalny wygląd średniowiecznego miasta.

W czasie jednego z jesiennych tygodni Óbidos pachnie kakao. W bieżącym roku odbywa się tutaj druga edycja Międzynarodowego Festiwalu Czekolady, na który z całego świata zjeżdżają profesjonalni cukiernicy i znawcy tego szlachetnego produktu. Przez kilka dni listopada mają oni zaprezentować najwymyślniejsze wyroby swego rzemiosła - słodycze, lody, napoje i ciasta. Zasadniczym warunkiem jest nowatorstwo w wykorzystaniu czekolady. Wydawałoby się, że w tej branży wszystko już wymyślono od czasu, gdy ponad sto lat temu Szwajcarzy podarowali smakoszom mleczny wariant tego specjału. Ale nie. Ubiegłoroczne popisy finalistów owej słodkiej imprezy dowiodły, że inwencja w branży czekoladowej nie ma granic. Renomowane kawiarnie Wiednia, Rio i Tokio czekają na takie wynalazki i obok swych tradycyjnych deserów chętnie serwują coś absolutnie nowego. Niektóre ubiegłoroczne receptury znalazły się więc w menu niejednego lokalu na świecie. Festiwalowi w Óbidos towarzyszy kilka dodatkowych imprez, które przyciągają do tego urokliwego miasteczka rzesze turystów, smakoszy i dzieci. Artyści-rzeźbiarze tworzą z czekoladowej masy plastyczne dzieła biorąc udział w osobnym konkursie i pokazach swej twórczości. Teren wystawowy zarezerwowano dla znaczących firm branży czekoladowej z całego świata, które prezentują tu własne najciekawsze wyroby. Specjalne otwarte seminarium ma za zadanie edukować zwiedzających w dziedzinie odczuwania smaków kulinarnych, sztuki podawania potraw i obyczajowości związanej ze spożywaniem posiłków. Inny z kilku festiwalowych obiektów przeznaczono na degustację porto, zagryzane oczywiście czekoladowymi specjałami. Profesjonalne szkoły branży czekoladowej zjeżdżają tu ze specjalnym polowym laboratorium i demonstrują proces produkcji lodów, napojów oraz kilku gatunków wyrobów z kakao. Dziecięcy Czekoladowy Dom stworzono zaś w celach edukacyjnych. Latorośle z cukierniczą pasją pod okiem profesjonalistów uczą się brabiania słodkich surowców, przygotowując dania wymyślone przez siebie. Na terenie obiektów i między nimi spotkać można wszędobylskiego Misia Obi. Ta oficjalna maskotka festiwalu hojną ręką rozdaje napotkanym zwiedzającym czekoladowe smakołyki i lody.

Terminem czekolada określa się produkty z ziarna kakaowego, którego ojczyzną jest Ameryka Południowa. Chodzi tu głównie o napoje i słodycze. Sama masa powstaje w wyniku procesów oczyszczania, mieszania i prażenia ziaren kakao, a następnie łączenia ich z cukrem, masłem kakaowym i produktami mlecznymi. Narkotyzujący napój czekoladowy znany był od stuleci Aztekom, a do Europy - około roku 1500 - dotarł na statkach hiszpańskich i portugalskich eksploratorów. Picie czekolady było bardzo modne w siedemnastowiecznej Anglii i innych krajach Starego Kontynentu. Mleczną czekoladę po raz pierwszy wyprodukowali w 1876 roku Szwajcarzy i od tego czasu rozpoczął się jej triumfalny pochód przez cały świat. Największe czekoladowe targi odbywają się co roku w Paryżu, a kilka krajów rywalizuje między sobą o prymaty jakościowe w jej produkcji. Kilka miesięcy przed festiwalem w Óbidos ogłaszany jest konkurs na recepturę nowego dania, którego głównym składnikiem winna być czekolada. Konkurs jest otwarty i biorą w nim udział amatorzy z całego świata. Każdy może wysłać przepis dania własnego pomysłu w języku angielskim na adres organizatora. Specjalna komisja ocenia to biorąc pod uwagę kreatywność autora i atrakcyjność propozycji. Wybranych zostaje dziesięcioro finalistów, którzy na koszt komitetu organizacyjnego zapraszani są do Portugalii, aby zaprezentować swój przepis przed publicznością i międzynarodowym jury. Mając do dyspozycji wszystkie urządzenia kuchenne i wyszczególnione w przepisie produkty, finalista dysponuje dwoma godzinami czasu na pokaz. Jego obowiązkiem jest także odpowiadanie na pytania publiczności i udostępnienie receptury wszystkim zainteresowanym. W ubiegłorocznej edycji festiwalu zwyciężyła pewna Hiszpanka, której deserowy pomysł nosił miano Pudding czekoladowy z francuską polewą sabayon i kremem. Przepis zawierał 13 składników, a pokaz trwał 115 minut! Pozostali finaliści - z Austrii, Brazylii, Holandii, Szwecji, Portugalii i Stanów Zjednoczonych - zaprezentowali nie mniej wyszukane dania, ale pierwsze miejsce jest, niestety, tylko jedno.

Moja własna słodka propozycja ma bardzo krótką nazwę, Chocobabel, a atmosferę towarzyszącą jej powstaniu zabrałem z sobą tu, do Óbidos, w którym pobyt ma coś z baśni, snu i niesamowitych opowieści fantasty.

* * *

Lekko ranny w jakiejś potyczce na bałkańskiej prowincji ocknąłem się leżący na otomanie, przykryty skórami niezmiernie potężnego zwierza. Z paleniska obok pachniało dymem jakiegoś owocowego drewna. Białe i rubinowe płatki, piwonii chyba, porozrzucane dekoracyjnie dookoła, też roznosiły swój intensywny zapach nad mą pościelą. W oddalonej nieco, otwartej kuchni, jakaś postać krzątała się zgrabnie, przyrządzając posiłek. Widziałem jej nieśpieszne, acz płynne ruchy, a zapach smażonych blinów przywoływał wspomnienia chwil beztroskiego dzieciństwa. Navojka - tak miała na imię moja opiekunka - zjawiła się wkrótce obok mego posłania z dużym słojem konfitury z zielonych pomidorów, której miodowy zapach i smak też czułem wyraźnie, mimo tylu woni dookoła. Po chwili siedzieliśmy razem przy niskim, szerokim stoliku, gdzie obok ciepłych placuszków i konfitury dymił kamionkowy sagan z gorącą czekoladą. Navojka układała na talerzykach bliny, dekorowała je porcją miodowo-zielonej masy i całość polewała aromatycznym czekoladowym płynem. Było mi tak nieopisanie cudownie, ciepło, pachnąco i smacznie. Chciałem od razu o tym komuś napisać, opowiedzieć...

* * *

Opisałem to wczesnym rankiem, tuż po tym, jak mój pies zbyt głośno upomniał się o spacer. Dodałem kilka szczegółowych informacji na temat przygotowania ciasta na bliny, do czekolady zaproponowałem kieliszek śliwowicy, a kwestię nadzienia poszerzyłem o dżem z maliny moroszki. Element biblijnej Wieży Babel pomógł mi zaakcentować międzynarodowy charakter dania i po przetłumaczeniu receptury na angielski posłałem ją tego samego dnia do Óbidos. Właśnie za chwilę mam się dowiedzieć, co sprawiło, że znalazłem się na Festiwalu Czekolady w Portugalii - idę na galę powitania finalistów. Pokaz mam pojutrze. Szkoda tylko, że Navojka nie dostała portugalskiej wizy. To przecież ona robi najlepsze Chocobabel na świecie.

Wilhelm Karud
listopad 2003, korespondencja z Óbidos

Część II: Kolory miedzi i kwaszony śledź


Tę ekscytującą podróż odbyłem kilkanaście lat temu w Skandynawii. Jechałem samochodem ponad 800 km, z Västervik w Szwecji do Trondheim w Norwegii bez wizy tego drugiego kraju, a były wtedy wymagane. Przejścia graniczne na Półwyspie były wprawdzie symboliczne, ale dotyczyło to jedynie obywateli państw członków Rady Nordyckiej. Auto z symbolami Europy Środkowo-Wschodniej kojarzyło się różnie i mogło być niezłą ciekawostką dla znudzonych funkcjonariuszy norweskiego odpowiednika WOP. Rodzina szwedzka, u której gościłem na podstawie zaproszenia i wizy, była zdziwiona moimi obawami przed podróżą do Norwegii. „Mając wizę jednego kraju skandynawskiego możesz poruszać się po wszystkich” – twierdzili. Zdałem się na ich znajomość realiów, choć niepokój pozostał i na wszelki wypadek granicę postanowiłem przekroczyć nocą. Jako że była połowa czerwca, nie doczekałem się ciemności i – niczym prawdziwy obywatel świata – przemknąłem obok maleńkiego leśnego baraczku stojącego w miejscu, gdzie spodziewałem się granicy. Ten niby kiosk, niby stróżówkę widziałem potem w przewodniku turystycznym z podpisem „Welcome to Norway”...

O białych nocach uczono mnie w szkole, ale to cudowne zjawisko kojarzyło się jedynie z pewnym miastem nad Newą, które kilkakrotnie zmieniało nazwę. Jakoś nikt nie wspominał o tym, że słońce ma podobne zwyczaje w Dalarna, Oppland i na Alasce. Ba, w tych dziewiczych rejonach Północy uświęcono to nawet specjalną kilkudniową celebrą, jak choćby szwedzkie „Midsommar”.

Trasa moja, którą potem pokonywałem w różnych wariantach wielokrotnie, obfituje w miejsca ważne i ciekawe dla obieżyświatów. To tędy, ze szwedzkiego Falun do norweskiego Röros, ciągnął przed wielu laty tabor górników miedziowych. Wspólne tradycje wydobywcze i przetwórcze do dziś symbolizuje kolor elewacji domów skandynawskiej prowincji powszechny od Blekinge po Finnmark. Coraz więcej Polaków uczestniczy w narciarskim superdługim „Biegu Wazów”, mającym metę w Mora. Zbliża się 80. rocznica tej forsownej imprezy sportowej. Koczownicze plemiona samów przybyły przed setkami lat w rejon Jeziora Femund i dlatego dziś można tu spotkać stada reniferów. To najdalej na południe wysunięty teren, gdzie zwierzęta te występują dziko. W okolicach Drevsjø wytyczono symboliczny, norweski biegun zimna – temperatura spada tu niekiedy do -50 stopni.

W Drevsjø pozwolono mi zwiedzić specjalny ośrodek dla azylantów. W Norwegii podobnych jest kilkadziesiąt. Ten niewielki ludnościowo kraj, biedny jeszcze w połowie ubiegłego stulecia, dziś udziela się humanitarnie jak żaden inny. Jak twierdzą działacze polonijni z Oslo i Bergen, Norwegia najhojniej pomogła Polakom w okresie batalii antyustrojowej. Niestety, obecnie wśród imigrantów naprawdę potrzebujących pomocy humanitarnej pojawia się coraz więcej zwykłych kombinatorów i naciągaczy, szczególnie z państw poradzieckich. Wspomniany ośrodek gości ponad setkę banitów, przedstawicieli kilkunastu nacji. Obok Afgańczyków, Czeczenów i Irakijczyków można spotkać Mołdawian, Ukraińców i Rosjan. Ci ostatni traktują pobyt w Norwegii jako przygodę i pretekst do podratowania kondycji materialnej.

Sporą ciekawostką było dla mnie spotkanie z Polakami w Lom. Jako najemni pracownicy norweskiego cyrku przemierzali w ciągu lata całą Skandynawię zajmując się techniczną stroną przedsięwzięcia. Pracowali legalnie, choć umowy sporządzono wyjątkowo niekorzystnie, zaliczając naszych rodaków do grupy przyuczających się do zawodu. To przyuczanie trwa już kilka lat i polega na codziennym stawianiu bądź składaniu cyrkowego namiotu. Po potrąceniu należności za posiłki i nocleg robotnikowi zostaje dziennie około 90 koron. W Norwegii można za to kupić dwie paczki papierosów średniego gatunku.

W czasie jednego z pobytów w Trondheim poznałem obywatela Szwecji polskiego pochodzenia, Pana Tadeusza Głowackiego. Ten były marynarz „Gromu”, potem szwedzki przedsiębiorca i działacz polonijny zatrzymał się na kilka godzin nad fiordami w drodze do Narviku. Od wielu już lat corocznie odwiedza symboliczny cmentarz, miejsce wiecznego spoczynku jego towarzyszy broni. Sam internowany w jednym z bałtyckich portów, o tragedii niszczyciela pod Narvikiem dowiedział się z komunikatów wojennych w maju 1940 roku. Teraz jechał na północ kontynentu, aby kolejny raz rzucić wianek na zimne wody oceanu. Pan Głowacki obdarował mnie serią niezależnych wydawnictw polonijnych, kilkoma egzemplarzami „Paryskiej Kultury” i fotografiami. Po latach dopiero dowiedziałem się o Jego zaangażowaniu w niesienie pomocy prześladowanym działaczom antypeerelowskiej opozycji, o sponsorowaniu wydawnictw poświęconych pamięci ofiar Katynia i wielu innych akcjach wsparcia. Dwa lata temu otrzymałem wiadomość o Jego śmierci. Zmarł w Sztokholmie, a urnę z prochami tego patrioty złożono w podkrakowskim Prokocimiu, czego życzył sobie za życia.

Turystyczną atrakcją Trondheim jest największa i najcenniejsza katedra gotycka w północnej Europie. Największe sanktuarium Norwegów zbudowano w końcu XI stulecia. Ma 102 metry długości i 50 szerokości. Bogaty gotycki wystrój zewnętrznych ścian katedry przyciąga rzesze wielbicieli architektury z całej Europy, Stanów Zjednoczonych i Japonii. Miasto jest ważnym portem, potężną bazą rybołówstwa morskiego i ośrodkiem przemysłu stoczniowego. Restauracje miejskie specjalizują się w serwowaniu dań rybnych i innych tradycyjnych specjałów.

Kulinaria skandynawskie nie mają renomy podobnej kuchniom basenu Morza Śródziemnego, ale mogą zaszokować kilkoma oryginalnymi potrawami. To głównie dania rybne, choć także baranina, sery i wędzonki. W Trondheim miałem okazję zjeść kwaszonego śledzia przygotowanego według szwedzkiej tradycji ludowej. Na święto Surströmmingspremiären, obchodzone głównie na północ od prowincji Dalarna, gospodynie domowe preparują śledzie przez kilkanaście dni. Małe, łowione w Bałtyku osobniki soli się obficie i poddaje przez dłuższy czas kontrolowanemu procesowi gnicia, tudzież fermentacji. Tajemnicą każdej rodziny jest rozpoznanie momentu, w którym należy przejść do następnego etapu receptury. Wtedy to należy umieścić śledziowy specjał w szczelnej puszce i obserwować jej pęcznienie do czasu aż zdaniem pani szwedzkiego domu będzie nadawał się do konsumpcji. Otwarcie puszki stanowi wielkie przeżycie dla amatorów tego dania i całkiem odmienne reakcje u tych, którzy niekoniecznie je uwielbiają (to tak, jak z naszym zgliwiałym serem albo flakami). Jako dodatki podaje się tunnbröd – cienkie wiejskie podpłomyki, mandelpotatis – maleńki gatunek ziemniaków w kształcie migdałów oraz specjalne gatunki serów i przyprawy. Jedni piją do tego piwo, inni aquavit, jeszcze inni preferują mleko.

„Święto Kwaszonego Śledzia” obchodzone jest w trzeciej dekadzie sierpnia, a wiąże się z tradycjami rybackimi i handlowymi. W południowych regionach Szwecji podobne tradycje celebruje się jedząc raki, langusty i homary. Pieczona gęś i svartsoppa przy okazji Dnia Świętego Marcina to pretekst do tego, aby do smaków Szwecji powrócić raz jeszcze...

Wilhelm Karud
Vastervik-Trondheim, 2003

Część III: Trifon Zarezan kontra Święty Walenty


Przygodą życia nazwaliśmy trzy tygodnie spędzone na dzikiej plaży w okolicach Warny. Z kempingu w Złotych Piaskach zabrał nas emerytowany kapitan żeglugi wielkiej, Pan Gienkow. Zaproponował tanie lokum, dowóz pitnej wody i owoce w nieograniczonych ilościach gratis. Wywiódł naszą paczkę na całkowite pustkowie, które kilka lat wcześniej było daczowiskiem zamożnych mieszkańców Warny. Po trzęsieniu ziemi tylko jego letni domek nadawał się do użytku. Zadbał więc o niego, wyposażył i wynajmując turystom, dorabiał do skromnej żiwkowowskiej emerytury.

To miejsce oszałamiało od pierwszego momentu. Bezpańskie sady i winnice pełne były dojrzewających pachnących dobroci. Kamienista plaża zapewniała kameralność i egzotykę. Małże, samodzielnie łowione w morzu i wzorem miejscowej tradycji - pieczone na zwykłej blasze, smakowały wybornie. Zamiast hałaśliwej muzyki kurortu, upajaliśmy się wieczorami szeptem czarnomorskiej przyrody. Pan Gienkow zjawiał się dwa razy w tygodniu ze świeżym, bialutkim, wiejskim pieczywem, kilkoma bukłaczkami słodkiej wody i zajmująco opowiadał o swojej miłości do słonych wód.

Swym pysznym urokiem Zatoka Warneńska wabiła przybyszów od tysięcy lat. Tu kwitła kultura Traków, zanim cokolwiek działo się w Mezopotamii. Grecy, koczownicy celtyccy i Rzymianie penetrowali owe tereny na długo przed narodzeniem Chrystusa. We wczesnym średniowieczu miały miejsce najazdy Gotów i Hunów, a wkrótce potem pojawili się Słowianie i zakaukascy Protobułgarzy. Właśnie sojusz tych ostatnich nacji przeciwko Bizacjum skutkuje powstaniem pierwszego państwa bułgarskiego w 681 roku. Siedzibą władcy, chana Asparucha, zostaje niedaleka Pliska. Późniejsze burzliwe dzieje całej Bułgarii zachęcają do szperania w literaturze historycznej, przewodnikach turystycznych i wywołują przemożną ochotę na wytyczanie coraz to nowych tras do zwiedzania.

Zaledwie kilka kilometrów od centrum Warny polski turysta powinien, choć przez chwilę, zadumać się nad fragmentem naszych dziejów. W jednym ze starych kurhanów trackich, już siedemdziesiąt lat temu urządzono mauzoleum poświęcone królowi Polski i Węgier, Władysławowi III. Nazwany potem Warneńczykiem, dwudziestoletni władca poległ w czasie krucjaty antytureckiej w 1444 roku. Do wojny przeciwko wyznawcom Allacha nawoływał chrześcijan papież Eugeniusz VI. W Polsce zaś sprzyjał temu kler z wpływowym wówczas biskupem Zbigniewem Oleśnickim na czele. Dowodzonym przez Jana Hunyadiego, polskim i węgierskim wojskom nie powiodło się oblężenie potężnej twierdzy warneńskiej. Fanatycznie walczący podkomendni sułtana Murada II, zadali chrześcijanom druzgocącą klęskę , a wraz z synem Władysława Jagiełły polegli liczni polscy rycerze. Jednak warneńska bitwa, jak się potem okazało, opóźniła zdobycie przez Turków Konstantynopola (1453r.).

Całe Bałkany fascynują specyficznym folklorem, co w Bułgarii przejawia się bogactwem strojów ludowych, tradycyjną muzyką i różnorodnością obrzędów, zwyczajów oraz prastarych świąt. Surowakane, Łazaruwane czy Kukerski Igri to wesołe ludowe święta okresu witania nowego roku, przedwiośnia i karnawału. Swoje uroczystości celebrują hodowcy owiec, pasterze i rybacy.

Osobny zwyczaj, wywodzący się ponoć jeszcze z greckich dionizjów, to Trifon Zarezan – święto plantatorów winorośli. Jedna z legend mówi, że z woli Olimpu Dionizos miał objąć patronat nad jednym z tutejszych miast. Pewnego ranka, po kilku dniach straszliwej burzy, na brzegu morskim w pobliżu dzisiejszego Bałcziku znaleziono posąg greckiego boga ekstazy i wina. Miastu nadano nazwę Dionizospol i od tej pory hucznie zaczęto czcić nowego boga – rolnictwo i uprawa winnej latorośli miały tam już bogate tradycje. Chrześcijańskie wcielenie Dionizosa, św. Trifon Zarezan (skaleczony podczas przycinania pędów winorośli) ma do dziś swoje święto 14 lutego. To wczesne witanie wiosny i rozpoczęcie rolniczego sezonu, nie boi się konkurencji młodzieżowego walentynkowego szału. Sprzedawcy okazjonalnych gadżetów robią więc interes, hołubiąc obu świętych jednakowo.

Dobrego bułgarskiego wina i specjałów narodowej kuchni skosztować można w wielu restauracjach w Złotych Piaskach. Najczęściej odwiedzałem jednak tę, wymienianą na pierwszym miejscu, położoną na wysokiej skarpie - ludową karczmę Trifon Zarezan. Nie można zapomnieć smaku podawanych tam duszonych mięs, urozmaiconych macierzanką, koprem i dziką miętą. Nigdzie indziej nie zachwycałem się tak jagnięciną, czy gołąbkami nafaszerowanymi podrobami z barana. Wszędobylska sałatka szopska nabiera tam wyjątkowej oryginalności za sprawą, sprowadzanego aż z Rodopów, specjalnego gatunku białego, solonego sera. Starty na cienkie wiórki - wabi oko, cieszy nozdrza i pobudza kulinarną chuć. Nie przepadam za słodyczami, ale tureckiego pochodzenia rewane i bakława na deser – podlane gęstym, słodkim syropem, zawsze wyśmienicie komponowały się z daniami głównymi.

Jednak nikt nie wymyślił tego nagle. To naturalny efekt przenikania się nigdy niezliczonych wpływów dziesiątków nacji i tradycji – wszak Bałkany to odwiecznie kipiący tygiel różnorodności, także kulinarnej.
Mimo, że mussaka znana jest na całych Bałkanach i Bliskim Wschodzie, proponuję jedną z bułgarskich wersji tej zapiekanki. Podstawą jest bakłażan, mięso i smakowe dodatki powszechnie dostępne także w Polsce. Dwa średnie bakłażany kroimy na plastry o półcentymetrowej grubości, solimy i odstawiamy na godzinę. Na łyżce oleju delikatnie smażymy dwie pokrojone cebule średniej wielkości i kilka ząbków zmiażdżonego czosnku, posypując wszystko lekko pieprzem. Następnie dokładamy do tego 75 dag mielonego, chudego wołowego mięsa i solidniej przyprawiamy solą, pieprzem i ostrą papryką. Odlewamy nadmiar tłuszczu.Plastry bakłażana obtaczamy w mące i na osobnej patelni smażamy na oleju, tak by uzyskać złotawy kolor. Wkładamy następnie połowę tych bakłażanów na dno żaroodpornego naczynia, a na nie dajemy warstwę mięsa. Pozostałe bakłażany układamy na samym wierzchu, przykrywamy naczynie i w temperaturze 180 stopni pieczemy ok. 30 min. następnie z trzech małych pojemniczków naturalnego jogurtu, połowy szklanki mleka i 4 roztrzepanych żółtek, tworzymy masę spajającą. Wlewamy ją do zapiekanki i już bez przykrycia pieczemy około 15 minut.

W karczmie Trifon Zarezan degustowałem też zupę z midi, dorodny kiszony czosnek i kilka gatunków winogronowej rakiji . O renomę lokalu wspaniale dbała wtedy, niepospolitej urody Jovanka Spasowa, kontynuatorka kulinarnych tradycji rodu Wandżełowów. Nie wiem, co się tam jada teraz, ale wkrótce wybieram się na ponowne odkrywanie tych miejsc. A przy okazji chcę sprawdzić, czy bułgarscy kelnerzy nadal rozcieńczają alkohole, aby dorobić do skromnych pensyjek ...


Wilhelm Karud, 2003

Część IV: Nie tylko dingacz i langusty


Melchior Wańkowicz, niezmiernie ciekawy świata reporter i gawędziarz, poświęcił opisom Chorwacji wiele miejsca w swoich podróżniczych dziennikach. Jednego razu zdarzyło mu się witać dalmatyński brzeg od strony Adriatyku. Uczestnicząc w 1936 roku w dziewiczym rejsie Batorego, płynął z Triestu do Dubrownika i już z daleka zachwycał się bielą brzegu, widokiem setek wysp i wysepek, mnóstwem skał i raf. Nazwał miasto: jedno cudo rzezane w kamieniu, księga wieków, rozwarta pod pióropuszami palm nad błękitnym morzem. Kiedy pasażerowie Batorego zeszli na ląd, cieszyli się, że z tubylcami mogą rozmawiać bez tłumaczy. Smakowali langusty i świetne rybki złoto-różowe, a nade wszystko byli pod wrażeniem degustacji dingacza – doskonałego miejscowego czerwonego wina.

Być może kilka tysięcy lat wcześniej inny statek pruł wody Adriatyku w odwrotnym kierunku. Zgodnie ze starogreckimi przekazami, to właśnie w tym zakątku Morza Śródziemnego chrobrzy Argonauci poszukiwali złotego runa. Według legend ich korab dotarł ponoć aż do Istrii, a opisywane Polai to niechybnie dzisiejsza Pula.
Odkąd człowiek po raz pierwszy odważył się wykorzystywać morze do przemieszczania się, cały obszar śródziemnomorskiego akwenu pulsował żeglarskim życiem. Najpierw nieznane nam ludy prehistoryczne próbowały wodować swe pierwsze prymitywne tratwy. Potem Fenicjanie, Kartagińczycy, Grecy, Ilirowie i setki innych, często bezimiennych, starożytnych plemion penetrowało obszar pomiędzy dzisiejszą Hiszpanią a Bliskim Wschodem. Średniowiecze „zapisało” następne karty żeglarskiej epopei wiosłami Portugalczyków, Arabów, weneckich dożów i dubrownickich kupców - a Adriatyk należał do miejsc najbardziej ruchliwych. Na przestrzeni ostatnich dwóch tysięcy lat, wielu możnych lokowało swe letnie siedziby wzdłuż jego baśniowych brzegów. Wszystkie kultury minionych wieków zostawiły tu swoje ślady i to one między innymi stanowią o wyjątkowo bogatych krajoznawczych walorach całego regionu.
Chorwacja zawsze leżała na styku kultur. Tu Wschód graniczył z Zachodem. Krąg północny i środkowoeuropejski zahaczał o południowo-śródziemnomorski, a kościoły zaczynały ustępować miejsca cerkwiom i meczetom. Słowianie od czasów wędrówki ludów i przez całe następne stulecia otoczeni byli całkowicie innymi żywiołami – włoskim, węgierskim, albańskim i greckim. To nie przeszkodziło jednak Chorwatom w budowaniu swej państwowości – od IX do XII wieku istnieli już jako księstwo, a następnie samodzielne i suwerenne królestwo. Pierwszy władca, książę Trpimir, utrzymywał kontakt z papieżem, a król Zvonimir z końca XI stulecia prowadził dyplomację z wieloma europejskimi władcami. Przez następne wieki Chorwacja utrzymywała swą państwowość, choć pod berłem węgierskich i austriackich dynastii, a pełną suwerenność osiągnęła w 1990 roku.

Od kilku dni jestem na dalmatyńskim wybrzeżu. Początek czerwca to niezłe warunki do pogodzenia wypoczynku z aktywną turystyką. Nie zwiedzę prawie sześćdziesięciu tysiącetnich kamiennych kościółków, rozsianych wzdłuż adriatyckich brzegów Chorwacji, ale kilka ważnych miejsc udało mi się jednak spenetrować. Monumentalny pałac Dioklecjana z IV wieku, przebudowany na miasto średniowieczne w Splicie, obejrzałem przedwczoraj. Wczorajszy wieczór minął pod znakiem innych rzymskich pozostałości, tym razem w Puli. Wspaniale zachowany Amfiteatr, łuk Sergiusza i świątynia Augusta uczyniły to istryjskie miasto mekką wielbicieli starożytnej architektury. Wypad do Zagrzebia i dwudniowy pobyt w Dubrowniku zostawiam na potem, a dziś od rana smakuję bizantyjski urok Poreča . Przed południem było pochmurno, więc mozaiki w bazylice Eufrazego - pójdę pooglądać jeszcze raz.

Poreč, kiedyś bogata rzymska kolonia Julia Parentium znany jest głównie z bazyliki Eufrazego (Eufrasian, Eufrazije) - biskup o tym imieniu wybudował ją w połowie VI wieku. Obiekt należy do najznamienitszych zabytków sztuki wczesnobizantyjskiej, a znajdujące się w jego wnętrzu mozaiki, porównywane są do tych z Rawenny. Sama trzynawowa bazylika imponuje swymi osiemnastoma kolumnami o rzeźbionych kapitelach, bogato zdobionym atrium i ośmiokątnym baptysterium. Barwa, połysk i fantazja, z jaką wykonano mozaiki, stawiają je w rzędzie zabytków najwyższej klasy, a Poreč zyskuje popularność wśród turystów szukających w Chorwacji nie tylko słońca i wina ... .

Półwysep Istria jest jedną z kilku historycznych żupanii i zarazem turystycznym regionem Chorwacji. Dla Polaków stanowi najbliższy punkt kontaktu z Morzem Śródziemnym, bo to tutaj, po kilkunastu godzinach jazdy samochodem możemy oddać swe ciało wpływom ozdrowieńczego klimatu. To tu możemy nasycić naszego wrażliwego ducha tajemniczym powiewem dziejów starożytności i średniowiecza, pysznym tchnieniem orientu i otwartością serc południowych Słowian. Słońce, które świeci na Istrii niemal 3000 godzin w ciągu roku, nie czyni naszej skórze takich szkód, jak to w Grecji, na Cyprze czy w Andaluzji. Upalny klimat Półwyspu łagodzony jest świeżymi wietrzykami z gór interioru, a bujna zieleń wybrzeża styka się miejscami z falami Adriatyku. Plaża w Poreču to często po prostu trawnik, rzadko tylko porośnięty niską rozłożystą sosną, parasolowatymi modrzewiami lub dębami. O tym, że jesteśmy w śródziemnomorskiej strefie klimatycznej, przypominają nam od czasu do czasu pióropusze palm przy podjazdach do eleganckich hoteli, kwitnące migdałowce, bambusy, oliwne gaje, a nawet pnącza kiwi. I oto przed chwilą, Borislava, właścicielka pensjonatu, w którym goszczę, ostrzegła mnie przed natarczywością trzmieli buszujących w gęstwinie tych krzewów. Przełom maja i czerwca to okres kwitnienia kiwi.

Robiąc przerwę w pisaniu, degustuję wino domowe. Okazuje się, że oprócz wspomnianego wcześniej dingacza, piwnice miejscowych gazdów chronią niesamowitą ilość innych, równie sławnych dionizyjskich smaków. Są więc czerwone: opolo, merlot, plavanac. I białe: malwazija, kujundzusza, muszkat. Zdaniem wielu archeologów wino jest tak stare jak znane nam cywilizacje. Winorośl była najpewniej jedną z pierwszych uprawianych przez człowieka roślin, a początkami sięga 4 tysięcy lat przed Chrystusem. Dość zgodnie sądzi się, że ojczyzną tego romantycznego napoju jest rejon Kaukazu, choć pierwsze wzmianki o nim pojawiły się kilkanaście stuleci później w piśmiennictwie starożytnej Mezopotamii.Do rozpowszechnienia trunku w całym basenie Morza Śródziemnego przyczyniły się żeglarskie narody Fenicjan, Greków i Rzymian. Od tysiącleci opiewano zatem napój w literaturze wielu nacji, w pieśniach i ustnych przekazach. Ponadto Chorwaci twierdzą, że dębowa beczka na wino to bezspornie ich wynalazek, podobnie zresztą jak krawat czy wieczne pióro. Interesując się przez jakiś czas fascynującą wiedzą z zakresu enologii, doszedłem jednak do wniosku, że wychowany na Północy, w krainie żyta i kartofli, nie mam prawa rozpisywać się więcej na temat win. No, chyba że zdołam utrzymać w ręku pióro po tym, co właśnie niesie Borislava.

Jest późne popołudnie. Po jasnych kamiennych ścianach sąsiedniego domostwa pełzają seledynowe jaszczurki. Kosy w ogrodowych chaszczach żegnają dzień swoim wielowątkowym wyrazistym pieniem i walczą z sójkami o strefy wpływów. Pod potężną czereśnią, zajmującą większą część ogrodu innych sąsiadów, postawny młodzieniec wykonuje jakieś skomplikowane, lecz płynne ruchy. Przez zbyt gęsty żywopłot z winorośli widzę jedynie fragmenty tej zagadkowej gimnastyki. Co robi ten młody Chorwat od ponad godziny? Pojawiająca się od czasu do czasu Borislava, tłumaczy mi, że syn sąsiadów jest członkiem folklorystycznego zespołu tanecznego i przygotowuje się do kolejnego występu.

Bogactwo folkloru narodów bałkańskich jest jednym z fenomenów ich kultury a stroje, muzyka i południowosłowiańskie tańce rozpoznawane są nie tylko przez koneserów. Niemałą zasługą w popularyzacji folkloru Bałkanów jest muzyczna działalność Gorana Bregovicza, który kilka lat temu przybliżył nam koloryt swoich stron rodzinnych. W Chorwacji najpopularniejsze są ludowe tańce zespołowe o prastarej nazwie kolo. W odróżnieniu od pląsów bośniackich czy macedońskich, kobiety i mężczyźni są tutaj równorzędnymi partnerami na parkiecie. Występy ludowych tancerzy odbywają się często przy akompaniamencie strunowej tamburicy, przyśpiewkach, a nawet recytacji poezji ludowej. W trakcie innych odmian kola usłyszeć możemy tupot kierpców, dźwięki lutni, cymbałów i fletni pana, a także pobrzękiwanie metalowych cekinów, stanowiących część stroju tancerek. Oryginalna melodyka utworów z Istrii związana jest ze stosowaną specyficzną skalą muzyczną, zwaną sopele. W Chorwacji, tak jak w pozostałych bałkańskich krajach, turyści mają nieograniczone możliwości posmakowania regionalnego folkloru i cenią to sobie od dziesiątków lat.

Podobnie jest z tutejszą kuchnią. Pomimo wyraźnych wpływów węgierskich, włoskich, austriackich i tureckich, na stołach możemy znaleźć całkiem bogate menu rodzimego pochodzenia. Dziesiątki oryginalnych gatunków sera, dalmatyński prszut – pyszna wędzona szynka, kulen – ostra sławońska kiełbasa, czy indyk z mlinci, bałkańską odmianą blinów. Wielkie tradycje mają południowi Słowianie w przyrządzaniu mięsa jagnięcego, koziego i dziczyzny. Osobną dziedziną kulinarnych doświadczeń nie tylko Chorwatów, są potrawy z ryb i innych morskich stworzeń. Szczególnie dotyczy to obszarów wzdłuż adriatyckiego wybrzeża. O ile większość dań z owoców morza przyrządza się i smakują podobnie, jak we Włoszech, Grecji czy Hiszpanii, to sałatkę z sipy odebrałem jako coś bardzo oryginalnego.

Wyłowioną harpunem lub na specjalną błystkę kałamarnicę oczyszczamy wstępnie z ciemnego barwnika i myjemy. Siekamy na średniej grubości paseczki i smażymy na kilku łyżkach oliwy z oliwek do uzyskania wymaganej twardości. Drobno siekamy dwie małe ostre papryczki, nieco marchewki i brokułów, blanszując je. Mieszamy wszystko, dodając dwa zmiażdżone ząbki czosnku, dobrą łyżkę soku z cytryny i przyprawy do smaku. Podajemy z pie-
czywem jako przystawkę lub jako danie główne z kluskami z polenty (to taka włoska mamałyga). Lekko schłodzona malwazija ugruntuje nam z pewnością całe kulinarne doznanie.


Moja druga wizyta w Bazylice owocuje kolejnym, tym razem nieoczekiwanym, duchowym przeżyciem. Pod łukiem wejściowym do apsydy, na skromnym przenośnym podium, trwa występ chrześcijańskiego włoskiego chóru. To Coro Polifonica„S.Elena Imperatrice” z Treviso. Z dostojnym śpiewem i ascetycznymi strojami artystów kontrastuje wielobarwne, chciałoby się powiedzieć - mozaikowe odzienie słuchaczy. To głównie turyści, którzy na co dzień odpoczywają, bawią się i hałasują w konobach, potrafią czasem jednak oddać się ucztom duchowym, uciechom umysłu i smakowaniu kultury. Cieszy to, że coraz więcej Polaków swoje wakacyjne wojaże umiejętnie łączy z intelektualną i duchową przygodą. Przełamując kompleks spóźnialskiego, wślizguję się bezgłośnie w okolice ostatniej z dziewięciu kolumn oddzielających nawę główną od bocznej. Jeszcze przez kilkanaście minut oddaję się nastrojowi renesansowego chorału, błądząc myślami po najdalszych zakątkach realnego i duchowego świata religii chrześcijańskiej.
Ponad głowami śpiewaków Jezus Chrystus trzyma otwartą księgę z napisem „Ego sum lux vera”. Po obu stronach towarzyszy mu zastęp dwunastu apostołów w majestatycznych pozach, ustalonych przez srogie bizantyjskie kanony. Kopuła apsydy jest we władaniu Matki Boskiej z Dzieciątkiem na tronie, aniołów i paru jeszcze innych postaci w żywych, kontrastujących z sobą szatach, z rekwizytami. Już wcześniej gdzieś czytałem, że jest wśród nich biskup Eufrazy – fundator świątyni, a także św. Mauro – wcześniejszy administrator kościelny Poreča, który zginął ponoć męczeńską śmiercią w okresie antychrześcijańskich pogromów Dioklecjana. Teren jego kościelnych włości dwa wieki później zwożono olbrzymie bloki marmuru aż znad Bosforu i stawiano Bazylikę. Z tamtych też okolic przybyli na Istrię mozaikowi mistrzowie, natomiast materiał do barwnych wizerunków sprowadzono prawdopodobnie z jakiejś okołoweneckiej wysepki. Odrestaurowane pieczołowicie przed kilkudziesięciu laty mozaiki z Poreča wpisano na niedawno listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO i od tego momentu wabią swą renomą jeszcze większe rzesze turystów z całego świata.

Borislava jest rozmowną starszą panią, która cały swój czas poświęca domowi, pielęgnacji niewielkiego ogródka i wczasowiczom. Jako wdowa po znanym miejscowym działaczu komunistycznym z okresu Tito, cieszy się wielkim szacunkiem wśród mieszkańców gminy. Z dumą opowiada o prawości byłego męża, którego mimo zmian ustrojowych uhonorowano poprzez nadanie jednemu z nadmorskich deptaków jego imienia. Nie jest drobiazgowa, kiedy opowiada o mentalności narodów bałkańskich i środkowoeuropejskiego pogranicza. Nacje te dzieli na dwie zasadnicze grupy. Do szarego, określmy to kolorami, worka, wrzuca Słoweńców, Austriaków, Czechów i Niemców, narody które nie grzeszą zbytnią fantazją, otwartością duszy i familiarnym sposobem bycia. Chorwatom, Serbom, Bośniakom, Polakom i Słowakom z odrobinką pychy przeznacza zaś obszerniejszy i wielobarwny mieszek. Tu, w „pikantnym sosie”, współżyją ze sobą ludy z huraaa na ustach, miodem w sercu i lekkim dymkiem, unoszącym się nad głową. Mimo bliskiego sąsiedztwa, nie wyrobiła sobie zdania ( albo nie chciała go eksponować) o Węgrach, Bułgarach, Rumunach i Albańczykach. Cóż, nie tylko segregacją mentalnościową człowiek żyje.

Pijemy więc wino z huraaa na ustach, bo dziś znowu gospodyni uraczyła mnie półtoralitrową butelką tego napitku. Tym razem jest to kujundżusza z winnicy któregoś z jej licznych szwagrów – bowiem moja gospodyni miała jeszcze jednego męża. W odróżnieniu od piekielnie drogiego, czerwonego dingacza, dzisiejszy trunek należy do win białych. Zamówiłem po kilka bukłaczków rozmaitych smaków z chorwackich plantacji.

Za kilka dni przekonam się, czy to prawda, że przez unijne granice można przewieźć bez cła 90 litrów boskiego napoju na głowę. Nawet wówczas, gdy jest to głowa leciwej staruszki.



Wilhelm Karud, Istria, 2004

Część V: Choriatiki Salata nad zatoką Mirabello


Czarterowy lot z Poznania do Heraklionu trwał nieco ponad trzy godziny. Nad rumuńskimi Karpatami trochę nami potelepało, a potem już całkiem sielankowo syciliśmy oczy cudownym widokiem Bałkanów z wysokości jedenastu tysięcy metrów. Wyraźna, szarawa nić Dunaju, różnozielone fałdki Rodopów, strzępiasty kształt Półwyspu Chalcydyckiego i usiany dziesiątkami wysepek lazur północnych partii Morza Śródziemnego. Mimo, że każdy następny lot przeżywam ze sporym niepokojem, to obserwowanie Ziemi z powietrza zawsze rekompensuje mi ten dyskomfort. Kolejny więc raz jestem zafascynowany kształtami i kolorami wszystkiego, nad czym przed chwilą przelatywaliśmy. Szczególnie długo pamiętam kolory. Aż do momentu odprawy paszportowej towarzyszą mi wszystkie te miedzie, brązy i cynamony, seledyny, szafiry i błękity, ochry, morele ... .

Wielu Greków, także tych od pokoleń mieszkających w Salonikach czy Atenach twierdzi, że prawdziwa Grecja zaczyna się na wyspach. Kraj posiada ich około 1300, z czego zamieszkałych jest ponad 250. Każda z nich ma swą historię, sięgającą czasem kilku tysięcy lat, swoją krajobrazową specyfikę i swoje indywidualne kulturowe osobliwości. Kefalonia w archipelagu Wysp Jońskich ma skalistą linię brzegową, ale to właśnie tu są najpiękniejsze greckie plaże. Istnym cudem natury jawi się natomiast Santorini na Morzu Egejskim – jest wierzchołkiem ogromnego, zanurzonego w morskiej otchłani wulkanu a 5000 lat temu kwitła na niej wysoko rozwinięta cywilizacja. Inną perełką Cykladów jest Tinos, na której jeszcze w latach osiemdziesiątych roznegliżowanych turystów straszono kamieniami, a obecnie kwitnie tu wakacyjne życie. Lesbos przed dziesiątkami stuleci pokochali mistrzowie poezji, a Safona na niej właśnie tworzyła swe pełne perwersyjnych uniesień erotyki. Korfu, Rodos, Karpathos czy Delos oferują obieżyświatom bogactwo swej historii utrwalone w budowlach, malowidłach, słowie pisanym i ludowej muzyce. Wszystkie to greckie wyspy, ale każda z nich prezentuje nieco inną greckość. Tylko oliwki, feta i ouzo na każdej z nich smakują podobnie – wszak to najbardziej uniwersalne symbole całej Hellady.

Do zapachu i smaku oliwek trudno mi było przekonać się przez całe lata, pomimo oczywistej wiedzy o ich wspaniałych dietetycznych właściwościach. To przecież one, te maleńkie, mięsiste, owalne owoce często kilkusetletnich drzew i tłoczony z nich olej są tajemnicą długowieczności Kreteńczyków. To nimi karmiono maleńkiego El Greco, a być może jadali je o wiele wcześniej Ariadna i Tezeusz, a może jeszcze wcześniej synowie Gai i Uranosa. Mieszkańcy największej greckiej wyspy twierdzą, że bez oliwek nie byłoby prawdziwego życia, zdrowia i prawdziwej miłości.

Ja uwierzyłem w to kilkanaście lat temu w Agios Nicolaos – niewielkim kameralnym miasteczku nad zatoką Mirabello, we wschodniej części Krety. Wraz z kilkunastoma innymi wolontariuszami miałem tam bazę wypadową na płaskowyż Lasithi, gdzie szukaliśmy śladów obecności orłosępa (Gypaetus barbatus), zagrożonego wyginięciem drapieżnego ptaka. Po kolejnych dniach forsownych górskich wędrówek, zachodziliśmy na posiłek zawsze do tej samej tawerny. Zanim przygotowano nam solidne danie, mieliśmy do dyspozycji całkiem obfite czekadełka, których stałym elementem były oliwki, paszteciki z sardynek i pokrojony w kostki owczy ser w solankowej zalewie. Pijąc bardzo dobre, mimo że bez nazwy, czerwone wino z beczki, pogryzaliśmy te powszednie greckie dary natury. Oczywiście były także pomidory, kilka gatunków papryki i dużo białego pieczywa. Jednak Michaelis, nasz przewodnik z Greckiego Towarzystwa Ornitologicznego zapewniał, że to oliwki są sprawcami rosnącego nam z minuty na minutę apetytu.

W starożytnej Grecji za ścięcie drzewa oliwnego karano śmiercią lub wygnaniem. Ogrody oliwne stanowiły miejsca romantycznych spotkań, a poeci pisali na ich cześć poematy. Od zarania dziejów oliwki stanowiły ważny składnik diety Fenicjan, Rzymian i mieszkańców Luzytanii, czasem wystarczały za jeden posiłek całego dnia. Nic dziwnego. Te niepozorne owoce zawierają w sobie istne bogactwo dobroczynnych dla organizmu człowieka cząsteczek. Aminokwasy, tłuszcze, olejek eteryczny i cała masa mikroelementów sprawiają, że po ich spożyciu uaktywniają się wszystkie pozytywne funkcje ludzkiego ciała. Najlepszą jakościowo oliwę powinno tłoczyć się na zimno 24 godziny po zerwaniu owoców. Jest wtedy pełna zasadniczych wartości potrzebnych do walki z tzw. złym cholesterolem, zapobiega astmie i niszczy wiele alergenów.

Oliwki wszystkich gatunków są doskonałym składnikiem rozmaitych przekąsek, sałatek i wielu dań znanych w całym basenie Morza Śródziemnego. Na Krecie jadłem je w dziesiątkach kulinarnych konfiguracji, a po powrocie do kraju brakowało mi ich nawet w tradycyjnym polskim rosole. Miał rację Michaelis, kiedy przy wspólnych kreteńskich biesiadach powtarzał:Siga, siga ... – pojedziesz do Polski i zaraz na drugi dzień zaczniesz szukać składników do „choriatiki”.

Dziś znowu jestem w Agios Nikolaos, lecz zapamiętana kameralność miasteczka daje się odszukać dopiero w jego peryferyjnych zaułkach. Sława malowniczego jeziora Wulismeni i atrakcyjne wypady na Spinalongę ściągają nad zatokę Mirabello coraz to nowe rzesze turystów. Przed moją tawerną działają natrętni naganiacze, oferując najlepsze w mieście wino, najsmaczniejsze kreteńskie gatunki fety i najtańsze w okolicy choriatiki. Mnie nie mogą omamić. Po atmosferę prawdziwej Krety jadę na płaskowyż Lasithi, gdzie w małych górskich wioskach szukam naturalnej greckości. A orłosępy? Od niedawna trwa realizacja specjalnego projektu ochrony tych ginących drapieżników. Michaelis odpowiada za jego powodzenie.

Wilhelm Karud, 2003

Choriatiki salata (horatiki, sałatka grecka, sałatka chłopska)

- 3 czerwone, jędrne pomidory,
1 ogórek,
1 duża cebula,
2 zielone lub żółte papryki,
200 gr. sera feta,
10-15 czarnych oliwek,
oregano, sól, pieprz,
garstka drobno posiekanej natki pietruszki
oliwa z oliwek

Pomidory, ogórek oraz cebulę pokroić w niezbyt grube plastry.
Paprykę „julienne” (gruszkowatą) wyczyścić z owocników i błon, pokroić w krążki.
Umieścić warzywa w misce i delikatnie wymieszać, dodając sól, pieprz oraz oregano. Na wierzch sałatki dać pokrojony w grubą kostkę ser i udekorować całość oliwkami. Posypać danie posiekaną natką pietruszki i skropić oliwą z oliwek według gustu.
Spożywać, oczekując na dania główne lub podać jako dodatek do dań mięsnych, drobiu, ryb i dziczyzny.

Część VI: Sentymentalna podróż do Rumunii


Pokoje gościnne Domny Szamii nie spełniają wymogów trzygwiazdkowego hotelu, ale też nie przyjechaliśmy tu po to, aby przesiadywać w pokojach.

A jechać trzeba było daleko. Samochodem z Wrocławia na rumuński Litoral – wybrzeże Morza Czarnego – jest około 1800 km. Jadąc przez Słowację, Węgry i całą Rumunię, napotykamy na niezłe drogi, choć wybierając skróty, można trafić na przykre niespodzianki. Coś takiego spotkało nas na odcinku pomiędzy Ploeszti a Urziceni, gdzie droga nie nadawała się do jazdy. W tym kraju należy trzymać sięgłównych traktów, które są zadbane i wbrew obiegowym opiniom bezpieczne. Nie ma problemów z tankowaniem, a Łukoil, Shell i miejscowe koncerny prześcigają się w doganianiu europejskich standardów. Wszystkie paliwa są wyraźnie tańsze niż w Polsce, a i ci, co używają LPG też zostali wzięci pod paliwową opiekę. Na trasie można dobrze zjeść, za nieduże pieniądze napić się szlachetnego wina, a schludność przydrożnych lokali częstokroć przewyższa to, co spotykamy w naszym kraju.

Domna Szamii i jej małżonek Aldir są Tatarami i przed laty przybyli do Rumunii przez turecką Anatolię. W sezonie cały swój czas poświęcają obsłudze wczasowiczów, z czym wspaniale sobie radzą. Rozbudowując sukcesywnie niewielką posesję, mogą obecnie zakwaterować i nakarmić dwadzieścia osób jednorazowo. Ci, którzy spędzają tu lato, mają ciepłą wodę, lodówkę, pralkę oraz wystarczająco obszerny aneks jadalny na powietrzu. Schodząc ze skarpy, trafia się bezpośrednio na piaszczystą plażę, gdzie wakacyjne zachcianki nie są dla Polaka znaczącym wydatkiem. Zimne piwo z europejskich browarów przynoszą nam pod parasol za przysłowiową złotówkę. Za dużą porcję kebaba płacimy 6 PLN, a jedno mici – kotlecik z grilla – kosztuje 70 groszy. Niezły obiad z piwem lub winem wyniesie nas około 12 złotych. To zdaje się sporo mniej niż w naszych nadmorskich kurortach?

Do Mamaii, Mangalii i Eforie ciągnie coraz więcej turystów z Europy Zachodniej, Rosjii i całego świata. Przyjeżdżają tu nie tylko dla pewnej pogody, dobrych warunków plażowania i smacznej kuchni. Znaczącym atutem tej części wybrzeża Morza Czarnego jest słone jezioro Techirghiol. Przesycenie minerałami wód tego nadmorskiego akwenu o powierzchni 12 km kwadratowych jest tak duże, że są one czterokrotnie bardziej słone niż samo morze. W specyficznym mikroklimacie również flora i fauna tego wyjątkowego jeziora przyczynia się do powstawania leczniczego, pełnego minerałów mułu, którego obecne zasoby ocenia się na około milion ton! Czarne od stóp do głów ciała, utytłanych w owej magicznej mazi kuracjuszy, rzucają się w oczy na plażach Eforie Nord i Eforie Sud. Zasadnicza terapia przebiega w pobliskim potężnym sanatorium i innych mniejszych ośrodkach uzdrowiskowych. Chętnych nie brakuje mimo, że dzień pobytu w ośrodku balneoterapii kosztuje od 30 do 60 USD.

Za o wiele mniejsze pieniądze można zorganizować sobie leczenie błotem, słone kąpiele i masaże na własną rękę. Tuż przy plaży słynnego jeziora prosperują bowiem punkty czerpania błota, doradcy balneologii i masażyści. Wszystkie zabiegi są o połowę tańsze niż w Polsce. Przed poddaniem się terapii warto jednak zasięgnąć porad u specjalistów, ponieważ tu na miejscu każdy radzi co innego. Chodzi o kolejność, intensywność i długość trwania poszczególnych faz korzystania z kompleksu. Pewien księgowy z Kostomłotów codziennie testował inny wariant terapii, aż w końcu zwątpił w jej zbawienne efekty i oddał się w ręce Dionizosa - degustował kolejne roczniki murfatlara, oczekując na małżonkę, która tarzała się w błocie w żeńskiej strefie. Reumatyzmu chyba nie wyleczył, ale teraz wie prawie wszystko o rumuńskim winie. Nawiasem mówiąc, Polaków jest tu niewielu. Niewiele też polskich biur podróży decyduje się na organizację wyjazdów w tym kierunku. To trochę dziwi, zważywszy że w latach 80-tych rumuńskie wybrzeże roiło się od naszych rodaków.

Od czasów antycznych życie tej części wybrzeża Morza Czarnego koncentrowało się w Konstancy. Podobny do genueńskiego port założyli tu 26 wieków temu Grecy. Funkcjonujące pod nazwą Tomis miasto było miejscem zesłania i śmierci Owidiusza, o czym przypomina jego pomnik na rynku i nazwa osady podmiejskiej - Ovidiu. Bogate wykopaliska archeologiczne odsłaniają wciąż nowe fragmenty dziejów tych okolic. Mozaiki, detale architektoniczne i rzeźby eksponuje się nawet w parkach i na ulicach. W mieście są dwa meczety, dawny zajazd turecki i muzeum oceanograficzne. Największy rozmach jednak widać w odbudowie niszczejących całymi latami obiektów sakralnych Rumuńskiego Kościoła Ortodoksyjnego. Także w całym kraju powstają setki nowych cerkwi, a kilkadziesiąt tysięcy rumuńskich dziewcząt postanowiło wstąpić do klasztoru. Ta intensywność życia religijnego Rumunów zdaje się być naturalną reakcją ludzi, wyzwolonych spod długoletniej tyranii samozwańczego Geniusza Karpat.

W czasie, gdy goście Domny Szamii plażują, poddają się zbawiennemu działaniu błot i zwiedzają okolicę, ona sama i ktoś z rodziny przygotowują obiad. Dziś będzie ciorba, podobna do węgierskiej zupy gulaszowej i pieczone na ruszcie guvizy. Ten gatunek niewielkiej, tłustej i brzydkiej ryby z rodziny głowaczowatych można za niewielkie pieniądze kupić nawet na plaży. Biedni rybacy i wędkarze oferują je świeże w wiązkach po około 3 złote za kilogram. Wypatroszone tylko i wypłukane, pieką się teraz na dobrze rozgrzanym palenisku. Na naszych oczach przygotowywany jest mużdiej – rumuński czosnkowy sos, używany do mięs, mamałygi, bakłażanów i ryb właśnie. Zmiażdżone dorodne ząbki czosnku soli się i zalewa sokiem z cytryny. Po dodaniu oleju słonecznikowego, łyżki przecieru pomidorowego i odrobiny winnego octu, sos uzupełnia nasze rybne danie. Raczymy się tym, pogryzając kawałki puszystego pieczywa, w którym obok mąki pszennej użyto popularnej na Bałkanach mąki kukurydzianej. Gospodarz namawia nas do skosztowania domowej cujki – narodowej rumuńskiej wódki produkowanej ze śliwek i innych owoców. W niektórych regionach kraju trunek, z węgierska nazywany palinką , ma ponad 50 procent alkoholu i pity jest na ciepło! Nie odmawiamy. Wszak degustacja tradycyjnych potraw i trunków u ich źródła to jeden z elementów szeroko rozumianej turystycznej przygody. To smaki świata właśnie.

Powrotną podróż do kraju warto zaplanować przez Ukrainę, aby choć na dzień , dwa zatrzymać się na Bukowinie. W rejonie Suczawy – średniowiecznej stolicy Mołdawii spotkamy swojsko brzmiące nazwy miejscowości i całe wsie zamieszkałe przez ludność polskiego pochodzenia. Wtopieni w przyjazny, ale kulturowo inny żywioł, nadal kultywują ojczyste tradycje, folklor i obrzędy religii rzymskokatolickiej. Założona przez Polaków ponad dwieście lat temu kopalnia soli w Kaczycach przez lata była ważnym centrum konsolidacji bliskich sobie narodów. W okolicach Suczawy, wśród lesistych wzgórz znajduje się kilka unikalnych zabytków dawnych cerkwi klasztornych, których ściany wewnętrzne i zewnętrzne udekorowano przed wiekami barwnymi malowidłami. Szczególnie freski zewnętrzne pysznią się czystymi barwami. Nikt nie zdołał do dziś wyjaśnić tajemnicy preparowania farb użytych przez dawnych malarzy. Mimo upływu stuleci malowidła prawie nie wymagają konserwacji. Pod względem stylistycznym cerkwie i monastery są mieszaniną elementów bizantyjskich oraz polskiego gotyku i renesansu. Jeden z obiektów – cerkiew Voronet – uznana została przez ekspertów ONZ za arcydzieło i wpisano ją na listę światowego dziedzictwa kultury.

Inne obiekty sakralne godne obejrzenia to Moldovita, Arbore i Sucevita. W rejonie rumuńskiej Mołdawii znajduje się też wieś Tutora (Cecora), gdzie w roku 1620 wojska hetmana Stanisława Żółkiewskiego poniosły dotkliwą klęskę w bitwie z Turkami. Sam wódz poległ na terenach obecnego państwa Mołdowa, o czym pisałem w innym odcinku Smaków Świata.

Pierwszy raz Rumunię odwiedziłem ponad dwadzieścia lat temu, kiedy to podczas piwnego wieczoru w męskim gronie padł pomysł, aby pojechać gdzieś na ryby. Ktoś zażartował, że na Bukowinie właśnie biorą karasie i po dwóch dniach siedzieliśmy z wędkami nad jeziorem w okolicach Jassy. Przeżyliśmy tam niezapomniany tydzień na głuchej prowincji, wśród prostych, ale jakże serdecznych ludzi, degustując wszystko, co rodzi tamta ziemia i kryją piwnice gościnnych mieszkańców rumuńskiej Mołdawii.

Wilhelm Karud, 2003

Część VII : Zobaczyć Samarkandę


Nigdy nie zapomnę soczystej kolorystyki bazarów w radzieckiej Azji Środkowej w czasach, gdy mandarynki były u nas marzeniem. Za drobne kopiejki można było tam nabyć nie tylko znane nam z pewexu banany, cytryny czy ananasy, ale przebogaty asortyment, dziwnych czasami wyglądem i smakiem owoców, warzyw oraz przypraw. Obok stosu arbuzów, melonów i granatów kupujący przebierali w zwałach bakłażanów, aiwy i churmy. Suszone figi i kiszony czosnek sąsiadowały z rozmaitymi pojemniczkami, pełnymi trudno rozpoznawalnych ziół i przypraw. I tak jak my potrafimy godzinami rozprawiać na temat kulinarnego wykorzystania kapusty, tak tubylcy swe bazarowe pogawędki poświęcali rozważaniom dotyczącym marynowania pigwy, czy sporządzania zapasów regionalnej ostrej przyprawy, adżyki.

Bazar – serce miast Wschodu, tradycyjnie już stanowi miejsce spotkań lokalnej społeczności, gdzie oprócz zakupów celebruje się bogatą obyczajowość, zawiera nowe znajomości i ubija interesy. Co krok nowy zapach, a to rumianych szaszłyków, a to czebureków, lepioszków, pielmienów – i wszędzie grupki familiarnie biesiadujących znajomych. Z bogatą kolorystyką owoców i innych bazarowych towarów współgrają tu barwy odzieży zabieganego tłumu uczestników orientalnej fiesty. Chan-atłas i inne jedwabne oraz półjedwabne materiały dominują w strojach kobiet, dziewcząt i dzieci. Mężczyźni, choć z mniejszą fantazją, też zaskakują rozmaitością barw i form odzienia. Każdy z męskiej połowy tego całodziennego korowodu, choć na godzinkę musi zajrzeć do czajchany – tradycyjnej herbaciarni wschodniej. Herbata to niezmiernie ważny atrybut każdego spotkania i zwyczaj wymaga, by wypić choćby jedną piałę ... . Nie pije się i nie je tylko w domu wroga– głosi stare uzbeckie przysłowie. Nie samą herbatą jednak mężczyźni żyją ,więc i w czajchanie oprócz z chińskich ziół ciągnionych treści wtajemniczeni mogą napić się zgoła innych specjałów.

Potężny bazar w Taszkencie ma kilka bram wejściowych, a przy każdej z nich zazwyczaj stoi beczkowóz z kwasem chlebowym, dystrybutory z piwem i olbrzymi sagan, w którym przygotowuje się pilaw. Ta, tureckiego pochodzenia potrawa, rozprzestrzeniła się przez wieki od Bałkanów po Indonezję – wszędzie, dokąd dotarły wpływy islamu. Oryginalny pilaw sporządza się na bazie ryżu, baraniny, warzyw i przypraw. Tak też od stuleci robią to Uzbecy, nazywając swój narodowy specjał kawirma pałow. Jako, że danie od pewnego czasu robi furorę na świecie, powstało wiele „pilawowych” wariacji, z których jedną, europejską, chcę tu zaprezentować.

Pół kilograma cielęciny lub chudej wieprzowiny kroimy w kostkę i dodajemy to mięso do zeszklonej na oleju cebuli, uprzednio drobno posiekanej (3 cebule średniej wielkości). Podsmażamy całość do zrumienienia mięsa, uzupełniając masę jedną czerwoną papryką, pokrojoną w drobne pałeczki. Pół kilograma opłukanego i osączonego ryżu, dodajemy do mięsa i warzyw chwilę podsmażając. Następnie, po dodaniu około 1 litra bulionu, pozwalamy daniu gotować się do czasu, aż ryż zmięknie i wchłonie wodę – w tym czasie przyprawiamy pilaw solą, pieprzem i oregano. W końcowej fazie do pilawu należy dodać pokrojone w kostkę trzy duże pomidory i podgotować całość około 8-10 minut. Tuż przed podaniem, gorące jeszcze danie doprawiamy dwoma ząbkami zmiażdżonego czosnku i szczyptą ostrej mielonej papryki. Pilaw najlepiej smakuje na ciepło z białym puszystym pieczywem i surówkami.

Na przestrzeni dziejów Uzbekistan dzielił losy całego regionu, leżącego między Morzem Kaspijskim a łańcuchami Pamiru i Tien-szanu. Zróżnicowanie tych ziem pod względem etnicznym, religijnym i kulturowym to efekt burzliwych epizodów, jakie miały tu miejsce w ostatnich kilkudziesięciu stuleciach. Najpierw Persowie zawładnęli tymi ziemiami, wprowadzając swą narodową religię czcicieli ognia - zoroastryzm. Potem, w ostatnich wiekach pierwszego tysiąclecia, ekspansywny islam opanował cały region na bardzo długi czas. Od czasów panowania Piotra I Rosja penetrowała centralną Azję, zagarniając większość tych ziem już w XIX stuleciu. W brutalny sposób likwidacją życia duchowego mieszkańców Uzbekistanu i sąsiednich republik zajęli się bolszewicy tuż po zwycięstwie Rewolucji 1917 r. Siepacze Dzierżyńskiego, wśród nich niestety paru Polaków, gorliwie niszczyli meczety i prześladowali islamskie duchowieństwo. Fanatyczne komsomołki ostentacyjnie paliły swe parandże, nawet za cenę rozpadu życia małżeńskiego. Uzbekistan musiał dołączyć do wielkiej ateistycznej rodziny Wielkiego Brata.

Po rozpadzie Kraju Rad, kiedy każda z republik mogła wreszcie samodzielnie tworzyć własny model demokracji, Uzbekistan jakby przeraził się tych możliwości. Władzę zręcznie przechwycili aktywiści byłych komunistycznych struktur i tworząc rodzinne klany, opanowali wszystkie przyczółki polityki, ekonomii i życia społecznego. Powstał zatem jeden z najdziwniejszych ustrojów współczesnego świata, mający w sobie coś z monarchii, republiki bananowej i cywilizacyjnych zdobyczy Łukaszenki. Religijna wolność nikogo nie skłania do nabożnego życia, co czwarty obywatel jest półetatowym milicjantem, a media udanie czerpią z nauk pewnego wąsatego Gruzina. Równocześnie odradza się nacjonalizm, dziwna wrogość w stosunku do białych i monumentalizm w architekturze obiektów państwowych. Nawet w stolicy mało dba się o schludność otoczenia, ulice należą do szalonych kierowców, a psy i koty rozmnażają się w niekontrolowany sposób. Szkoda, bo jeszcze w latach 80 – tych ubiegłego stulecia wyjazdy do radzieckiej Azji Środkowej należały do wielce atrakcyjnych wojaży. Zobaczyć Samarkandę, Bucharę czy Chiwę pragnęło wielu obieżyświatów, nie tylko tych zafascynowanych orientem. Taszkent, Urgencz i Kotlinę Fergańską znał i cenił cały turystyczny świat. O zagranicznych gości dbało się więc na każdym kroku, zapewniając niezłe hotelowe warunki, obcojęzycznych przewodników i kontakt z lokalnym folklorem. Obecnie kraj nie może poradzić sobie z rozwojem tej dochodowej dziedziny gospodarki, zabytki niszczeją a hotele stoją puste. Także polski turysta woli Cypr, Szkocję czy Austrię i trudno się temu dziwić. My z entuzjazmem zaczynamy dołączać do poukładanego świata mając nadzieję, że potomkowie Tamerlana też z czasem wybiorą taką samą drogę.

Wilhelm Karud, 2004


Część VIII: "Puńczka" na monachijskim lotnisku


Precyzja funkcjonowania wielkich lotnisk przeszła moje najśmielsze wyobrażenia. Pierwszy raz było to na Heathrow w Wielkiej Brytanii kilka lat temu. 23 kilometry od londyńskiego City działa swego rodzaju „żywa mapa świata".

***
Układ elementów fascynującej mozaiki złożonej z samolotów zmienia się non stop. Latające enklawy dziesiątków państw przemieszczają się błyskawicznie po pasach startowych, powietrznych liniach i na monitorach podglądu lotów. Nie czuje się nerwowości i pośpiechu w działaniu tego skomplikowanego kolosa. Fantastyczna feeria barw, iluminacji i najwymyślniejszych logo przewoźników okraszają egzotyką ołtarz nowoczesnej techniki – port lotniczy. Dziesiątki milionów ludzi w ciągu roku uczestniczy w tym transportowym rytuale. Sławni i bezimienni, biedacy i krezusi – wszystkie ludzkie rasy. Tylko ptaki - ideały w lataniu, pozostają dumne i obojętne, choć Heathrow, jak na ironię, leży na terenach ich naturalnych siedlisk.

***
Wspomnienia całkiem innego charakteru mam z pobytów na lotniskach krajów demokracji ludowej sprzed kilkunastu lat. W Taszkencie wyrwano mi z rąk aparat fotograficzny, gdy próbowałem uwiecznić na kliszy malownicze "stadko” mongolskich stewardess. W aeroporcie Pułkowo pod ówczesnym Leningradem z satysfakcją pastwiono się nad moim bagażem, kiedy nie chciałem oddać do depozytu maleńkiego znaczka Solidarności. W Symferopolu na Krymie pasażerowie sami wydobywali z luków swoje bagaże, bo część lotniczego ekipaża tęgo sobie popiła w czasie lotu. Dwukrotnie też byłem świadkiem pozostawienia na końcu świata turystów, u których specjalne lotniskowe ustrojstwa wykryły metal w zakamarkach organizmu. Sporo było jeszcze innych nieprzyjemnych zdarzeń, o których po ustrojowej transformacji w demoludach chciałoby się zapomnieć. Ale, czy aby wszystko idzie ku lepszemu?

***
Na początku listopada miałem sponsorowany lot na Półwysep Iberyjski z przesiadką w Monachium, ale na lotnisku w podwrocławskich Strachowicach sprowadzono mnie na ziemię zanim zdążyłem wystartować. Po wszystkich odprawach ugrzęźliśmy w sali odlotów na ponad godzinę. Miła lotniskowa urzędniczka poinformowała nas wprawdzie, że lot może się opóźnić o około 30 minut z powodu mgły w Bawarii, ale wszystko, co nastąpiło potem, popsuło samopoczucie pasażerów na dłuższy czas. W ciągu kilku nerwowych godzin parę razy zmieniała się informacja: leci, nie leci, zmieniamy rezerwacje dla lecących tranzytem, leci, nie leci, zmieniamy przywieszki na bagażach, dziś nie poleci wcale, leci za 15 minut...! Proszę sobie wyobrazić, że wszystkich tych informacji udzielała cały czas ta sama pani funkcjonariusz, bez megafonu, pasażerom stojącym w różnych kolejkach, także tym, którzy spożywali zadośćuczynieniowy posiłek zafundowany przez naszego narodowego aeroprzewoźnika, od kilku zaledwie dni członka Star Alliance – największego sojuszu linii lotniczych na świecie. Mgła w Bawarii opadła – anonsowała teraz "Pani Omnibus" wszystkim naokoło, w różnych językach, w toaletach i w palarniach, tym - już podpitym i tym - nerwowo dzwoniącym do matek, żon i kochanek. Teraz samolot czekał na pasażerów. Dobrze mu tak!

Supernowoczesny Terminal 2 monachijskiego lotniska oddano do użytku kilka tygodni temu, celując w termin przed Oktoberfest 2003. Dworzec ma kilkadziesiąt bramek z rękawami do samolotów, hotel z 400 łóżkami i basenem, własny lotniskowy szpital a także kilkanaście punktów usługowych różnych branż. Funkcjonuje tu ponad sto barów, restauracji i sklepów, a także jedyny na świecie lotniskowy browar z wyśmienitym bawarskim piwem. Pracownicy różnych służb naziemnych poruszają się po terminalu rowerami, szybkimi wózkami akumulatorowymi i windami. Setki monitorów podają podróżnym informacje dotyczące lotów, zmian w rozkładach i zachęcają do korzystania z całej infrastruktury portu lotniczego. Cały ten kompleks powinien obsłużyć około 50 milionów pasażerów rocznie, w tym kilkadziesiąt lotów tygodniowo na liniach z Polską. Nie mam zamiaru porównywać tego przedsięwzięcia z naszymi możliwościami – to inne kategorie, inne ekonomiczne potrzeby i inne społeczne preferencje. Budowa nowego monachijskiego terminalu kosztowała około półtora miliarda euro. I choć mgła jest całkiem obiektywną przyczyną opóźnień startów i żadne pieniądze tego nie zmienią, to ta pani na strachowickich włościach powinna być wsparta jakąś techniką.

***
Moja podróż do krainy porto wydłużyła się dość poważnie i około 6 godzin spędzam na monachijskim lotnisku. Lufthansa, która w całości odpowiada za moje loty, załatwiła nowe rezerwacje, poinformowała kogo, trzeba o moim późniejszym przylocie do Lizbony, a teraz zaprasza całą grupę spóźnionych tranzytowców na gorący posiłek. W jednej z niewielkich i kameralnych restauracyjek mamy do wyboru grillowaną golonkę, ziemniaczaną zupę z potężną żeberkową wkładką albo stos gorących kiełbasek z sosem szpinakowym. Powodem tego, że decyduję się na golonkę jest dodatek do niej. Rozkoszny zapach tej gotowanej kapustki roznosi się podniecająco po małej restauracyjnej salce, mimo sprawnie funkcjonującej wentylacji. Domyślam się, że to puńczka, bo przecież nic innego nie może tak wabić mego zmysłu powonienia. Przygotowuje się ją na tłuszczu z dodatkiem mąki, okraszając całość wędzonym boczkiem pokrojonym w drobną kostkę. Ważną rolę spełnia tu też spora ilość pieprzu, dzikich ziół i kminku. Wyjątkowo dobrze komponuje się z golonką lub z żeberkami, ale można ją z powodzeniem jeść z samym pieczywem.

Przy stoliku obok ten sam zestaw pałaszuje student z Nowej Zelandii. Zamawia drugą porcję i co kilka chwil wyraża swój zachwyt kulinarny: Oh, Germany! Dodaje, jakby ze wstydem, że jest w Niemczech dopiero pierwszy raz i to tylko przelotem. Ma kilka dni wolnego i leci do Tyrolu z deską snowboardową. Czegoś równie smakowitego nigdy nie jadł. W jego domu nikt nie wie, co to golonka i nie jada się tam żadnej kapusty z boczkiem. Z zachwytem spisuje więc recepturę dania, prosi o dodatkowe informacje dotyczące bawarskich przysmaków i zamawia jeszcze coś do skosztowania. Przy poobiednim piwku jest nieco zdziwiony, kiedy słyszy ode mnie, że golonka i puńczka to traditional Polish dishes! Mimo, że to nie pierwsze już piwo, staram się mówić szeptem – kelnerzy w lokalach Dworca Lotniczego w Monachium doskonale znają języki obce.


Wilhelm Karud, Monachium 2003

Część IX: Sześćdziesiąt naleśników proszę!


Właściwie cała historia Norwegii od jej najdawniejszych czasów tworzyła się na wybrzeżu. Kilkadziesiąt tysięcy kilometrów wijącej się skomplikowanie linii brzegowej dawało nieograniczone możliwości rozwoju wielu dziedzin życia. To z wybrzeży Skandynawii ponad tysiąc lat temu ruszały długie łodzie Wikingów, penetrując Wyspy Brytyjskie, Islandię, Grenlandię i Amerykę Północną. To w tysiącach maleńkich przystani rodziły się tradycje szkutnicze, rybackie i handlowe. Na targowiskach portowych miasteczek ludność z interioru mogła wymieniać swoje produkty na to, co daje morze i na to, co morzem przypłynęło z innych części świata. Wybrzeże było milczącym świadkiem smutnych pożegnań tysięcy emigrantów zarobkowych udających się za chlebem w nieznane. To w tych nadmorskich centrach kwitło życie religijne pozostawiając materialne świadectwo swej intensywności w postaci imponujących obiektów sakralnych. Na wybrzeżu powstawały głównie budowle obronne dające Skandynawom poczucie bezpieczeństwa i chroniące ich przed zachłannością satrapów, jakich co pewien czas rodziła pozostała część Kontynentu. Nie dziwi więc fakt, że egzotyczne w swej surowości obiekty stolicy Norwegii usytuowane są nad słoną wodą. Oslo, jak i pozostałe metropolie Północy, jest miastem portowym.

W ostatniej dekadzie czerwca tego roku przy jednym z sektorów nabrzeża Oslofjordu cumował potężnych rozmiarów statek. Tę część przystani, nad którą wznosi się zamek i twierdza Akershus przeznaczono na postój dla pływających po całym globie wytwornych hoteli. Jeszcze kilka tygodni wcześniej goszczący na wodach Zatoki Meksykańskiej Celebrity Cruiser dowiózł swe pełne bufonów i snobów brzucho do Skandynawii. Trzeci garnitur pozujących na gwiazdy artystów, przypadkowych spadkobierców wielkich fortun i całą plejadę różnego autoramentu indywiduów ciągnie od pewnego czasu na Północ. W wywiadach dla pism plotkarskich opowiadają potem o trudach zdobywania lodowców, ekscytującym polowaniu na łosie i degustacji przysmaków z gnijącego śledzia. Nie różnią się przy tym zbytnio od norweskiej elity nowobogackich. Niespodziewanie szybko rosnący poziom życia narobił sporego spustoszenia w zrównoważonej dotąd mentalności Nordyków. Mając nieograniczone wprost możliwości kontaktu z dziewiczą naturą, skandynawski snob jedzie na Syberię lub do Północnej Kanady. Podobne do norweskich fiordy woli podziwiać w Nowej Zelandii. W Portugalii lub Prowansji kupuje dom, by wkrótce potem wydawać tysiące euro na psychoterapeutę, który i tak nie pomoże mu w szybkiej adaptacji do śródziemnomorskiej dolce far niente. Petrobogactwo, dochody z przetwórstwa rybnego i budowy okrętów, wyjątkowo łatwo demoralizują część norweskiego społeczeństwa. Coraz później otwierane urzędy, buta wielu państwowych funkcjonariuszy, lekceważący stosunek do obcokrajowców, graniczący czasem z ksenofobią, zdają się stawać normalnością.

Wielkie pieniądze na turystyce Norwegia zaczęła zarabiać zaledwie kilka dziesiątków lat temu i płyną one potężnym strumieniem, niezależnie od rodzaju zawijających do Oslo statków. Prawdziwi turyści mają bowiem w tym kraju autentyczne możliwości realizowania swych pasji. Wędrówki górskie, podglądanie ptasich siedlisk, fotopolowanie na lemingi i udział w warzeniu owczego sera to tylko kilka z tysięcy możliwości, jakie obieżyświatowi oferuje prowincja. Przeżycie sztormu na Lofotach, podlodowe wędkowanie z plemieniem Saamów, kajakowa przygoda pod kilkusetmetrowym klifem fiordu to norweskie atrakcje związane z wodą. Ktoś inny zachwyci się architekturą setek starych drewnianych kościółków, ktoś spenetruje pełne dziejowych pamiątek Kongsvinger, a jeszcze komuś zaimponuje atmosfera Święta Deszczu w Bergen (pada tam ponoć 300 dni w roku!). Każde miasto, miejscowość, każda ludzka sadyba ma w tym kraju swoje tradycyjne święto. Dzień Świętego Olafa w Trondheim, Fiskefestivalen w Elga czy Setterdag w maleńkiej osadzie pasterskiej Tolgevollen, obchodzone są z jednakowo naturalną pasją miejscowych społeczności. Przyciągają także rzesze turystów z innych regionów kraju i zza granicy. Licząca kilkuset mieszkańców i wyjątkowo cicha przez cały rok Elga na kilka lipcowych dni ożywa. Zjeżdżają tu z całymi rodzinami rybacy, wędkarze, miłośnicy muzyki akordeonowej i smakosze morskich specjałów. Co roku też powtarza się ten sam obyczajowy scenariusz żartobliwie komentowany przez okolicznych mieszkańców. Ciekawostka dotyczy alkoholu spożywanego w niekonwencjonalnych ilościach przez uczestników kilkudniowego festynu i policji drogowej polującej na nietrzeźwych kierowców wracających z imprezy. Właściwie nie trzeba na nich polować. Z Elga, leżącej nad potężnym jeziorem, w głąb kraju prowadzi jedna tylko droga. Wszyscy, ale to naprawdę wszyscy prowadzący pojazdy następnego dnia po festiwalu muszą zjechać na wydzielony parking i poddać się badaniu alkomatem. I jeśli w Polsce w ciągu tygodnia łapie się setki pijanych kierowców to tutaj takie przypadki należą do rzadkości. Takie profilaktyczne i absolutnie konsekwentne łapanki przynoszą pożądany efekt. Norwegia należy do czołówki krajów o najwyższym bezpieczeństwie ruchu drogowego.

***

Wracamy do Oslo, gdzie pomimo drożyzny notuje się co roku kilkuprocentowy wzrost ekspansji turystów. Park Vigelanda z ponad dwustoma rzeźbami tego artysty corocznie odwiedza milion gości. Podobnie jest w kompleksie sportowym Holmenkollen, gdzie oprócz sławnej skoczni eksponuje się muzeum poświęcone czterem tysiącom lat historii narciarstwa. Dużym powodzeniem cieszą się muzea upamiętniające norweskie tradycje wypraw polarnych Nansena i Amundsena oraz bardziej współczesne osiągnięcia Thora Heyerdahla. Pasjonaci Muncha, Ibsena i Griega odnajdą dzieła swych ulubionych artystów w innych przybytkach kultury, bo samych muzeów jest w Oslo ponad 50. Corocznie aktualizowany Oslo Guide w kilku wersjach językowych daje wyczerpującą informację o cyklicznych imprezach kulturalnych, możliwościach noclegowych i aprowizacyjnych oraz podpowiada jak najtaniej zorganizować sobie zwiedzanie miasta.

Spacerując latem w centrum Stolicy, można nagle stać się uczestnikiem popularnego telewizyjnego programu, który ogląda namiętnie cały kraj. Przez kilka godzin pod gołym niebem działa wakacyjne studio, prezentując znane postaci, artystów, rozrywkę i ciekawostki kulinarne. Organizowane są konkursy, występy aktualnych idoli i prezentacja modnych produktów. Co jakiś czas przeprowadza się wywiady z odwiedzającymi właśnie Oslo turystami z innych krajów. Miłym dla mnie akcentem była wypowiedź młodego Austriaka, który po zwiedzeniu dziesiątki państw kandydujących do Unii Europejskiej zawitał pod koniec wakacji do Norwegii. Na pytanie dotyczące urody dziewcząt w spenetrowanych przez niego rejonach naszego kontynentu zdecydowanie oświadczył: najpiękniejsze dziewczyny są w Polsce!

Najtaniej można zjeść w restauracjach prowadzonych przez Azjatów, ale wtedy nie poznamy narodowych smaków Norwegii. Zdecydowanie należy zajść do House of Norway, Lofoten Fiskerestaurant lub do Kaffistova. Wszędzie tam, choć trzeba sporo wydać, zakosztujemy prawdziwej norweskiej kuchni. Możemy zamówić lutefisk – ługowanego dorsza, lammestek – pieczoną jagnięcinę lub pardwę z żurawiną. Pannekaker to zwykłe naleśniki, ale na sześćdziesiąt sposobów! Raz pozwoliłem sobie na wielce urozmaicone dodatki do tych sympatycznych placuszków, bo po prostu fundowali tubylcy. Najpierw podano nam naleśniki z tuńczykiem i majonezem, następnie z pomarańczowym kawiorem, dalej z syropem klonowym, a jeszcze potem posmarowaliśmy je konfiturą z moroszki. Na zdrowie? To nie wszystko. Można je było zjeść z gorącym, brązowym norweskim serem, z bryndzą, farszem jagnięcym i pasztetem z gęsich wątróbek.

Zaledwie trzysta metrów od przystani promowej w Oslo spotykam zgoła inny świat. Chroniąc się przed deszczem, który tu także często pada, zachodzę do niepozornej kafejki, marząc o filiżance gorącej kawy. W nieprzyzwoicie drogim kraju za grosze dostaję tu kubek aromatycznego napoju i dopiero po chwili zauważam otaczające mnie towarzystwo: Niegoleni od tygodni, z nerwowymi ruchami dłoni młodzi mężczyźni; zmierzwione włosy i wielkie podkrążone oczy zbyt wcześnie postarzałych dziewcząt; nieokreślonej płci słaniająca się wzdłuż ściany postać; ktoś niezdarnie grzebiący chudymi palcami w popielniczce przy stoliku obok. Po chwili ktoś dobiera się do mojego niedopałka i znika za drzwiami sąsiedniego pomieszczenia, z którego przy okazji wyłaniają się następne istoty ludzkie, ale jakże mizerne, nierozpoznawalne, bose ... . Pochód Ślepców, chyba Hieronima Boscha, przywołuje moja pamięć, gdy wychodzę z lokalu porażony zbyt nagłym kontrastem - tu, gdzie wszystko dotąd kojarzyło mi się z elegancją, przepychem, dobrobytem ... . W mieście sporo jest frustratów, narkomanów, dewiantów i nieudaczników. To nie tylko Norwegowie. Pomimo ostrych przepisów imigracyjnych potomkowie Wikingów nie obronili się przed napływem przybyszy z biedniejszych regionów świata. Nie wszystkim się powiodło. Wielu z nich płaci teraz wysoką cenę za zbyt gwałtowny skok w stronę cywilizacji.

Norwegowie w większości przeciwni są przystąpieniu ich kraju do Unii Europejskiej. Według ostatnich sondaży opinii publicznej liczba euroentuzjastów jednak powoli rośnie, głównie na południu kraju i w większych aglomeracjach. Na północy nadal przeważają eurosceptycy. Obawy przed koniecznością dzielenia się swym potencjałem z innymi, strach przed niekontrolowanym napływem obcych są bardzo silne na konserwatywnej prowincji. Polaków cieszy fakt, że już od maja przyszłego roku norweski rynek pracy stanie dla nas otworem. Tak przynajmniej obiecują obecni polityczni liderzy z Oslo, co potwierdzili podczas ostatniej wizyty Prezydenta RP w mieście Pokojowej Nagrody Nobla. Kwaśniewski z kolei zapewnił swych rozmówców o zdecydowanym poparciu Polski w staraniach Norwegów o akcesję z UE. Takie coś za coś przyjęto z sympatycznym uśmiechem, bo cała wizyta była budująca.


Wilhelm Karud, Stange, 2003.

Część X: Wybiła godzina Rahnamy


Saparmurad Nijazow wydał kolejny tomik wierszy i zaprezentował go na żywo we wszystkich kanałach turkmeńskiej telewizji. Zbiór nosi nazwę Wiosna natchnienia i z pewnością stanie się kolejną lekturą szkolną, swego rodzaju katechizmem, elementem tworzonej od kilkunastu lat kuriozalnej „biblii”. Mój ukochany narodzie! Wybiła godzina Rahnamy ... – tak rozpoczyna się poetycki monolog Turkmenbaszy, „Ojca wszystkich Turkmenów”, obecnego prezydenta środkowoazjatyckiego państwa leżącego głównie na bezkresnych połaciach pustyni Kara-kum.
Prawie pięciomilionowy naród już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku stał się zakładnikiem satrapy i jego rodziny. Nijazow początkowo pełnił
funkcję przywódcy partyjnego Turkmeńskiej SRR, a w 1990 roku chytrze wykorzystał moment rozpadu ZSRR i wygrał wybory prezydenckie. Od tego czasu jest niepodzielnym władcą ziemi, jej wszystkich bogactw, a także
materialnych dóbr wytworzonych przez lud na przestrzeni dziejów. Decyduje o dniu powszednim i świętach mieszkańców kraju, ustala normę pudru do kosmetyki lic, długość męskich włosów, określa gatunek muzyki w mediach, a także ilość kotów i psów na jedną rodzinę. Zaproponował likwidację opery, baletu i określił preferencje żywieniowe. Zaleca także wymianę złotych zębów na białe i eksponowanie naturalnej cery Turkmenów, która jego zdaniem powinna mieć barwę pszenicy.

***

Mimo, że w całej poradzieckiej Azji Centralnej panują autorytarne rządy, to Turkmenia prześciga sąsiadów w precyzji działania aparatu wszechstronnej kontroli społeczeństwa. Zdaje się nawet, że większą demokrację prezentowali władcy Królestwa Partów, jakie istniało na tych ziemiach ponad dwa tysiące lat temu. Obok rodu panującego do stanowienia prawa zapraszano wtedy przedstawicieli innych możnych rodów, a także radę kapłanów. Króla wybierano kolegialnie, kierowano się sprawiedliwością podczas ustalania podatków, a każde większe skupisko ludności posiadało namiastkę samorządu. Panowała tolerancja religijna i obok zaratustranizmu, który zajmował naczelne miejsce, dozwolony był kult słonecznego boga Mitry, kulty greckie, judaizm a później także chrześcijaństwo. W potężnych piwnicach chroniących wino z danin prowadzono ścisłą rejestrację przychodów opisując na naczyniach dostawcę, gatunek i jakość wina. Notowano nawet, komu i jaką ilość wina wydano. Wiedzę o państwie Partyjskim przybliżają nam bogate dokumenty pisane odnalezione kilkadziesiąt lat temu w Nisie – ciekawe, czy czytał je kiedykolwiek Saparmurad?

Władza radziecka też nie patyczkowała się z podbitymi środkowoazjatyckimi narodami. Prześladowano każdą wolną myśl, zsyłano i więziono nieposłusznych, prano mózgi inteligencji. Cudzoziemcom pokazywano zaimprowizowane widowiska, zapraszano ich do kilku wypieszczonych obiektów albo pod kontrolą pojono alkoholem. W Aszchabadzie, stolicy Turkmenii, był jeden tylko hotel, w którym mogli mieszkać obcokrajowcy. Jego obsługę stanowił wyselekcjonowany personel, a wiele funkcji sprawowali po prostu etatowi pracownicy służb specjalnych. Jeśli czasem do hotelu trafił na nocleg jakiś miejscowy partyjny notabl, to siedział cichutko w numerze, bo nie mógł kontaktować się z inostrancami. Każde piętro gmachu miało specjalną opiekunkę, która siedząc w głównym ciągu komunikacyjnym, miała na oku wszystkie ruchy hotelowych gości. Jeśli mieszkający na jej piętrze turysta z polskiej grupy chciał niepostrzeżenie udać się na inne piętro, dokąd zaprosiły go rumuńskie przedszkolanki, musiał mieć przygotowany haracz w postaci kosmetyku, ciuszka lub jakiejś błyskotki. Poderwane w mieście Turkmenki nie miały szans towarzyszyć swym zagranicznym amantom w wieczornych hotelowych imprezkach, bo bezbłędnie wyłuskiwano je już przy próbie zbliżenia się do budynku.

***

Drugi dzień mojego popasania w aszchabadzkim hotelu zaowocował wielce pozytywnywnym odkryciem. Otóż każde piętro tego socrealistycznego gmachu miało u swego zwieńczenia zakamarek, niewielki kameralny bufecik o orientalnym wystroju wnętrza, obsługiwany przez egzotycznej urody krasawice. Epikurejski wprost przybytek - absolutnie niepasujący do ascetycznej atmosfery otoczenia. Co tam się wtedy podawało! Każda kondygnacja miała swoją kulinarną specyfikę poświęconą innemu regionowi Azji Centralnej, a oprócz tego Republikom Kaukazu i Mołdawii. Do dań podawano alkohole z odpowiednich regionów, tradycyjne wypieki, a czas posiłków okraszano muzyką związaną z danym folklorem. Moim piętrem władał duch ormiańskiego żywiołu, ale po obłaskawieniu etażnych poznałem intrygujące tajniki większości pozostałych lokalików. W głowie mieszało się potem od zapamiętywania: . Głowa czasami bolała po degustacjach nastojki, araratu, calvadosu, biełogo aista, palinki i pszenicznoj. Ale cóż to! Wszak poznawanie kultur poprzez gruczoły smakowe to jedna z najprzyjemniejszych cech wędrowania po świecie!
Tradycyjna turkmeńska kuchnia jest nad wyraz prosta. Społeczności związane z pustynią jadały zazwyczaj mięso i pijały mleko. Plemiona żyjące w oazach, dolinach rzek i w rejonach upraw rolnych urozmaicały menu pieczywem, rybami i owocami. Namiastkę alkoholu otrzymywano w procesach fermentacji wielbłądziego mleka, a winem mogli się raczyć jedynie mieszkańcy niewielkiego obszaru upraw winorośli. Narodowe dania Turkmenów swymi recepturami zbliżone są do tradycji Persji, Afganistanu i Turcji. Podobne menu mają Uzbecy, Tadżycy i Kazachowie, a także islamskie ludy Kaukazu. Za typowe turkmeńskie danie można uznać kiufta-szurpa – ryżową zupę na baranich kościach z warzywami i pływającymi w niej podłużnymi pulpecikami z jagnięciny. Innym przysmakiem jest lula-kebab – mielone kotleciki z jagnięcia i cebuli duszone w dużej ilości warzyw, wśród których także przeważa cebula. Jagnięcinę w tym daniu często zastępowano mięsem dżejrany, pięknej wyżynnej gazeli, ale przetrzebione zwierzę na szczęście objęto ścisłą ochroną. Wykorzystuje się także mięso młodych nieużytkowych wielbłądów, hodowlanych kóz, dziczyzny i rzadziej domowego ptactwa. Obecnie w Turkmenii popularne są również mączne dania, ciasta, pierogi i paszteciki nadziewane miejscowymi owocami. W barku serwującym miejscową kuchnię jadłem pirożki s churmoj – drożdżowe rogaliki nadziane miąższem owocu churmy (hurmy?), dużej jagody krzewu, czasem drzewa, z rodziny hebankowatych.

Drożdżowe ciasto po wyrośnięciu dzielimy na placuszki i na każdy z nich nakładamy nadzienie z przepuszczonej przez maszynkę churmy, wymieszanej z wodą i odrobiną mąki. Placuszki po złożeniu zlepiamy na brzegach i formujemy. Układamy je na natłuszczonej brytfance, lekko smarujemy ich powierzchnię olejem i zapiekamy w umiarkowanej temperaturze do uzyskania złotawego koloru i niewielkich spękań. (Owoce churmy trudno się przechowują i ciężko je dostać w Polsce. Mają smak moreli i mocno dojrzałego pomidora hodowanego w naturalnych warunkach – można je więc zastąpić jakąś naszą namiastką).

***

To, że 80% powierzchni kraju pokrywa pustynia, wcale nie świadczy o braku turystycznych atrakcji Turkmenii. Kilka tysięcy dziejów regionu pozostawiło materialne ślady działania ludów, przedstawicieli wielu starożytnych, średniwiecznych i późniejszych kultur. Grecy, Persowie, Arabowie i Turcy Seldżuccy penetrowali te tereny przez całe stulecia i wszyscy coś po sobie zostawili. Resztki potężnych twierdz i pałaców znajdziemy w Merw, nieopodal miasta Mary. W okolicach Czardżou nad Amudarią poznamy tysiącletnią historię osadnictwa w dolinie tej rzeki. Na przedgórzu Kopetdagu dowiemy się jakie gatunki winorośli uprawiano dwa i pół tysiąca lat temu. Wzdłuż 800 km kaspijskiego wybrzeża usłyszymy legendy o Aleksandrze Wielkim, Tamerlanie i Marco Polo. Wspomniana wcześniej Nisa odkryje przed nami bogactwo pisemnej dokumentacji o funkcjonowaniu państwa Partów.

Potężny rejon archeologiczny w Merw obejmuje kilkadziesiat kilometrów kwadratowych. Odkrywane tu coraz to nowe obiekty są spektakularnym świadectwem dynamicznego powstawania i gwałtownych upadków ośrodków władzy w dawnych czasach. Pokazują, jak ważną rolę odgrywały te ziemie w czasach wędrówki ludów, kształtowania się narodów, podbojów i ustalania granic między państwami. W starożytności Merw stanowił ważny węzeł komunikacyjny Jedwabnego Szlaku, a w wiekach średnich zaistniał jako drugi co do wielkości ośrodek muzułmańskiej potęgi. Zaistniał na krótko, gdyż na początku trzynastego stulecia uległ bezpowrotnej zagładzie podczas najazdów potomka Czyngiz-chana – Talaja. Pozostałości kilku miast, mauzolea, kazby i fortece z kilku epok przetrwały częściowo do dziś jedynie dzięki solidnym materiałom i ówczesnej sztuce budowlanej. Najstarszym z miast Merwu jest Erk-Kali, ale największe wrażenie robi dwunastowieczne mauzoleum Mahometa ibn Zaida.

Inne miejsca godne zwiedzenia rozsiane są po tym wielkim kraju nierównomiernie, ale wytrawny turysta pokusi się z pewnością, aby tam dotrzeć. Warto więc zahaczyć o Repetecki Rezerwat Pustynny, miasto Bajram-Ali w malowniczej delcie rzeki Murgab i słynną Grotę Bachardeńską z podziemnym jeziorem, o którego zdrowotnych walorach od lat krążą legendy. Trochę żal, że mało polskich biur podróży organizuje wyjazdy w tym kierunku. Indywidualna wyprawa do Turkmenii nadal jest przedsięwzięciem dość ryzykownym. Czy Przywódcę Wszystkich Turkmenów stać będzie na cywilizowane zmiany w jego folwarku? Pożywiom – uwidim!


Wilhelm Karud, 2004

Część XI: Piknik nad Škocjanske Jame


Kiedy pod koniec VI wieku naszej ery na tereny dzisiejszej Słowenii przywędrowały plemiona słowiańskie, niechybnie musiały poddać się urokowi Triglavu. Najwyższy szczyt Alp Julijskich (2863m) mógł sprawić, że nomadowie osiedli w tym regionie na stałe. Błyszczące w słońcu majestatyczne, ośnieżone wierchy, porażają pięknem i tajemniczością. Nie dziwi więc, że góra zaskarbiła sobie miano słowiańskiego boga i na całe stulecia stała się obiektem pogańskiego kultu. Poszczególnym wierzchołkom przypisano władztwo nad niebem, ziemią i podziemiem a w okolicznych lasach oddawano cześć drzewom. Miejsc, które swym niesamowitym urokiem budzą respekt i wyobraźnię, ziemia słoweńska ma nieskończenie wiele. Przed pojawieniem się tu Słowian potęgą zastanej natury zachwycali się pewnie Ilirowie, Trakowie i plemiona Celtów. Na przestrzeni dziejów Europy także wiele innych nacji toczyło wręcz boje o te ziemie. Germanie, plemiona Hunów, Turcy i Austriacy skutecznie przeszkadzali Słoweńcom w budowaniu państwowości. Jest aż niewiarygodne, że naród ten przez dwanaście stuleci nie posiadał administracyjnych struktur, a zdołał wykształcić literacki język, wcale bogatą kulturę i narodowe tradycje w wielu dziedzinach.

***

Od I wojny światowej w Słoweńcy znajdowali się granicach Jugosławii, a po jej rozpadzie (1991r) mają niezależne państwo. Kilkanaście razy mniejsze od Polski, z niespełna dwoma milionami mieszkańców jest całkiem nowocześnie działającym organizmem, który do Unii Europejskiej wstąpił bez kompleksów. Rozważnie korzystając przed laty z otwarcia się Jugosławii na Zachód, Słowenia rozwijała się szybciej niż pozostałe kraje Federacji. Obecnie jest farmaceutyczną potęgą, potentatem w produkcji kosmetyków, poważnym eksporterem sprzętu AGD, papieru i artykułów spożywczych. Warunki klimatyczne, krajobrazowe i wspaniała sieć autostrad sprzyjają rozwojowi turystyki, z której dochody rosną szybko z roku na rok. Maleńka Słowenia oferuje turystom wszystkie możliwe formy spędzania urlopowego czasu. Podwodne fotosafari, penetracja setek jaskiń, narciarska przygoda w Alpach i degustacja owocowych brandy - to jedynie lakoniczny przekrój turystycznej oferty. Polacy ciągnący corocznie na chorwackie wybrzeże Adriatyku coraz częściej zatrzymują się w Słowenii i te przystanki wydłużają się w miarę smakowania walorów kraju naszych dawnych współplemieńców.

***

Przedłużeniem Alp Julijskich w kierunku południowym jest Kras – obszar niezbyt wysokich, łagodnych wapiennych wzniesień, często pozbawionych leśnej szaty. Między Zatoką Triesteńską a Vipavską Doliną natura stworzyła jeden z najokazalszych podziemnych Cudów Świata. Nieprzypadkowo tu właśnie zapoczątkowano przed laty badania procesów rozpuszczania skał o dużej miąższości i w nazewnictwie tych zjawisk posłużono się słoweńską terminologią. W Słowenii zbadano kilka tysięcy grot, wiele z nich udostępniono zwiedzającym, a w innych prowadzi się dalszą eksplorację. Najbardziej znana jest Postojnska Jama odkryta już w XVII wieku, dokładnie spenetrowana przez speleologów i przystosowana do zwiedzania. System korytarzy, kaskad i jezior wyżłobionych przez rzekę Pivkę posiada wszystkie walory krasowych jaskiń. Na dodatek znaleziono tam ślady pobytu człowieka z epoki lodowcowej, niedźwiedzia jaskiniowego, lwa, hieny, wilka i jelenia. Postojna stała się symbolem atrakcji turystycznych Słowenii i jej zwiedzanie w środku lata może być trudne.

Nie mniej uroków oferuje jednak cały zespół jaskiń w Parku Škocjanske Jame, a dostępność do nich jest łatwiejsza o każdej porze roku. Niektórzy twierdzą zresztą, że to właśnie rzeka Reka potworzyła najbardziej zachwycające podziemne fenomeny i nawet nie wybierają się do przereklamowanej Postojny. Za radą tych ostatnich zatrzymałem się na kilka godzin w okolicach wsi Matavun oraz Divača i kupiłem bilet /8 euro/ do krasowego raju.

Byłem oczarowany już po pierwszych kilku minutach podziemnej ekskursji z przewodnikiem. To wyjątkowe w swoim rodzaju arcydzieło natury, stworzone w wyniku działania niepokaźnej rzeczki Reka w okresie wielu tysięcy ostatnich lat dziejów Ziemi. W wąskich, wznoszących się ku górze i opadających w dół ponurych sztolniach, przestronnych pieczarach pełnych naciekowych form, intrygująco pełzają po ścianach światełka przedostające się przez wychodzące na powierzchnię kominy. Głęboko w dole płynie rzeka, raz niemrawa i cicha, formująca spokojne sadzawki i rozlewiska, a nagle żywiołowo rycząca w otchłani wąwozów, miejscami zalanych słońcem wdzierającym się z powierzchni poprzez szpary w zrujnowanych wilgocią stropach. Nie sposób odgadnąć, co czeka nas za moment, bo ścieżka jest kręta, a każdy jej załom otwiera przed nami kolejną niespodziankę. Widzimy więc seledynowego krokodyla, pielgrzyma z worem na plecach, wielodzietną rodzinę jeży i dziesiątki innych baśniowych istot w kolorach, jakich jeszcze przed półgodziną nie moglibyśmy sobie wyobrazić. Przeżyciem jest pokonanie filigranowej chwiejącej się kładki, zawieszonej pomiędzy stromymi ścianami kanionu, prawie sto metrów nad jego dnem, którym z hukiem od tysięcy lat płynie rzeka Reka. Wędrówkę kończy kilkuminutowy pobyt w olbrzymiej grocie, już na styku ze światem powszednim, z niebem, słońcem i problemami dnia codziennego.

Ponad godzinna wędrówka po wnętrzu ziemi budzi w człowieku respekt przed potęgą natury, żywiołów i Opatrzności. Przed oczyma jawią się obrazy praludzi, którzy gołymi rękoma próbują torować sobie drogę ku przyszłości, ku lepszemu. Jakie uczucia im towarzyszyły? Czy silniejsza była wiara, czy może zachłanność, a być może strach i bezsilność? Jak długo koczownicy szukali swoich ziem obiecanych, co głównie sprawiało, że wybierali tę a nie inną krainę na miejsce zakładania pierwszych siedzib?

***

Charakter, mentalność i temperament Słoweńców kształtowały się na styku kilku silnych kulturowych ośrodków. Największy wpływ miały tu narody alpejskie, sąsiedztwo Pa-
nonii i cały konglomerat kultur bałkańskich. Elementy obcych tradycji widoczne są w archite-kturze słoweńskiej wsi, w folklorze i obyczajowości. Austriackie, włoskie i węgierskie wpływy urozmaiciły miejscową kuchnię, czyniąc ją bogatszą i bardziej wyrafinowaną. Obok potraw typowych dla Serbii, Chorwacji, Bośni czy Macedonii, na słoweńskim stole spotkamy dania zrodzone na węgierskiej puszcie, pod lodowcami Karyntii albo w okolicach włoskiego Udine. Wysoki stopień zorganizowania narodu nie przeszkadza Słoweńcom w uwielbianiu jadła, picia i biesiadowania do białego rana.

Po wyjściu z jaskini trafiam na barwny korowód gości przybyłych przed momentem na parking głównego obiektu obsługującego Park Škocjanske Jame. Z sześciu autokarów wylewa się rzesza ludzi w różnym wieku. Część z nich porusza się o kulach, część korzysta z rozkładanych właśnie wózków inwalidzkich, a jeszcze inni samodzielnie podążają w kierunku długich, obficie zastawionych stołów. Piknik dla stowarzyszenia niepełnosprawnych z Lublany w sercu słoweńskiego Krasu zorganizowały stołeczne władze. Pomogli sponsorzy – jeden z wiodących producentów leków i bogaty rodak mieszkający za oceanem. Oprócz posiłków przewidziano konkursy z nagrodami, występ znanego artysty, dużo muzyki i tańce integracyjne. Żałuję, że czas nie pozwala mi zostać tu dłużej, by zobaczyć spektakl folklorystycznej grupy tanecznej Slovenija. Nie podejrzę także wszystkich specjałów, jakie pojawią się na stołach tego wieczoru, a z jadłospisu wynika, że będzie się tu sporo jadło. Na dania główne biesiadnicy będą oczekiwać przy zimnych przekąskach – kranjske klobase i kraški pršut. To miejscowe szlachetne wędliny. Jako zupy przewidziano polewkę z tykwy i rosół drobiowo – wołowy, który przyrządza się tutaj podobnie jak u nas. Wybór dań drugich jest bardziej urozmaicony: kranjska pojedina – żeberka z kapustą, żlikrofi z bakelco – pyzy w jagnięcej potrawce, matevż z suchim mesom – fasolka z wędzonym mięsem, pstrąg w sosie czosnkowym. Na deser będą serwowane lody, owoce i dwa narodowe ciasta – potice i gibanice.- Pierwsze jest ciastem orzechowym z bakaliami, a drugie to rodzaj strucli z makiem, serem lub konfiturą. Na stołach nie będzie piwa, ale wybór win i owocowych destylatów może przyprawić o zawrót głowy nie tylko przybysza z krainy ordynarnej żytniówki. Połapać się w markach i smakach wszystkich trunków nie sposób. O jednym mogę powiedzieć na pewno – williamówka, mocny gruszkowy destylat z okolic Bledu wart jest kaca. Podany do małej czarnej po powrocie z narciarskiego stoku uzdrowi nasze członki przed wieczorną dyskoteką.


Pstrąg w sosie czosnkowym.
5 dorodnych ząbków czosnku miażdżymy, dokładnie ucieramy z solą i odrobiną oliwy. 70 dkg
pstrąga – dzwonka lub filety – nacieramy tą masą dokładnie i układamy w wysmarowanym oliwą żaroodpornym, szklanym naczyniu. Kawałki ryby można obsypać dodatkowo wiórkami masła. Piec 20 – 25 minut w temperaturze ok. 200º C. W tym czasie przygotować na patelni sos z roztopionego masła, odrobiny zaprawy sojowej /może być sos lub olej/, kilku nie obranych ząbków czosnku, pieprzu, soli i szczypty kolendry. Podpieczoną rybę podlać połową sosu i dopiec chwilę bez przykrycia. Resztę sosu używamy w czasie serwowania dania.



Wilhelm Karud, Słowenia, czerwiec 2004.

Część XII: Jak to z Krymem było i jak będzie ...


Pod koniec lat 90-tych ubiegłego stulecia dwaj geolodzy z Columbia University w Nowym Jorku przedstawili sugestywną teorię tłumaczącą przebieg biblijnego potopu. Według Ryana i Pitmana zdarzenie to miało miejsce około 8000 lat temu. Polegało na gwałtownym przelaniu się wód Morza Śródziemnego do akwenu słodkowodnego jeziora, które po tym kataklizmie stało się obecnym Morzem Czarnym. Jako, że oba zbiorniki zasadniczo różniły się wielkością i poziomami wód, ten gwałtowny proces trwał ponad 30 lat i poczynił ogromne spustoszenia. Zalane zostały olbrzymie połacie ziemi wokół jeziora, bo poziom akwenu podniósł się o około 100 metrów. Zmienił się mineralny skład jego wód oraz wymieszały się dwa różne światy zwierząt i roślin. Prawdopodobnie zginęło też wiele ludzi, tracąc wcześniej domostwa, dobytek żywy i trwały. Być może to właśnie owa niewyobrażalna katastrofa tak wyraźnie zaznaczyła się w przekazach wielu nacji przemieszczających się w tym rejonie świata od zarania dziejów ludzkości. Osiem tysięcy lat to znowu nie tak odległy czas i o człowieku tego okresu także nauka mówi sporo. Wiemy choćby to, że ziemie obecnego Krymu zasiedlone były już dużo wcześniej; że przedpotopowe ludy nosiły odzież, chowały zmarłych i udomowiły niektóre zwierzęta; że pojawiły się pierwsze religijne wyobrażenia, prymitywne wspólnoty rodowe i zalążki osad. Przeważał przybyły w te strony być może z centrum Europy typ człowieka kromaniońskiego. Choć trwała jeszcze epoka kamienna, to wiele prymitywnych narzędzi zdobiono całkiem pomysłową ornamentyką, używano łuku i zaczęto polować w pojedynkę.

Z tej teorii, którą zainteresował się także znany oceanograf Robert Ballard, wynika, że jeszcze kilka tysięcy lat temu nie było Półwyspu Krymskiego. Odkrywca wraku Titanica twierdzi też, że na krańcach dna Morza Czarnego muszą znajdować się pozostałości zatopionych osad ludzkich. Dotychczasowe wyprawy morskie prowadzone głównie wzdłuż wybrzeży Turcji nie przyniosły na razie rozstrzygających dowodów na ten temat. Może następne ekspedycje potwierdzą przyczyny powstania cieśniny Bosfor, Morza Azowskiego i – interesującego nas szczególnie – Półwyspu Krymskiego.

Ten region geograficzny cieszył się niesamowitym zainteresowaniem różnych ludów już w głębokiej starożytności. Parę tysiącleci po ewentualnym potopie pojawili się tutaj Taurowie, potem były plemiona Scytów, Sarmaci, Goci, Grecy i Rzymianie. Czasy średniowieczne zdominowali Hunowie,Chazarowie i Madziarzy, a następnie Połowcy, Pieczyngowie, Wenecjanie oraz Genueńczycy. Dość wcześnie pojawili się Słowianie Wschodni i ludy pochodzenia tureckiego. Późniejsze lata Krymu to mieszanie się dziesiątków innych nacji przybyłych tu z Azji Centralnej, Kaukazu i Bliskiego Wschodu. Dość powiedzieć, że z samego tylko okresu neolitu na Półwyspie zachowało się prawie 200 ważnych śladów badanych od dziesięcioleci na stanowiskach archeologicznych.

***

Przodkowie Szewkije, mojej przyjaciółki z młodzieńczej korespondencji, przybyli na Krym w pierwszej połowie XIII-ego stulecia. Najprawdopodobnie byli członkami koczowniczej społeczności Złotej Ordy, wielojęzycznej i wieloplemiennej grupy azjatyckich zdobywców, zwanych Tatarami. Określenie Tatarzy w pracach poświęconych wędrówkom ludów ma wiele znaczeń i odnosi się do różnych grup ludności używających języka z grupy tureckich, ale także do Mongołów, Mongoło – Tatarów i innych. Także obecnie mianem Tatarzy określa się społeczności o trudnym do sprecyzowania rodowodzie, różniące się często rysami twarzy, językiem, a nawet wyznaniem. Jeden z badaczy tych ludów napisał wręcz kiedyś, że kto zajmuje się tataroznawstwem – zajmuje się uporządkowaniem samego siebie. Przed nauką stoją więc kolejne zadania. Jedno jest dość pewne – jako początek tak zwanych Tatarów Krymskich przyjmuje się rok 1233. Wtedy to, po pokonaniu Turków Seldżuckich, na południowym wybrzeżu Krymu powstało namiestnictwo Złotej Ordy – zalążek administracji nowych mieszkańców Półwyspu. Przybysze nie od razu zrezygnowali z koczowniczego trybu życia, choć część z nich osiadła na stałe głównie we wschodnich rejonach Krymu. Z czasem doszło nawet do przemieszania się części Tatarów z zastaną ludnością pochodzenia italo-greckiego. Późniejsze wieki to konsolidowanie się krymskiej społeczności, tureckie i rosyjskie podboje Półwyspu, Wojny Krymskie i gehenna narodu tatarskiego po II wojnie światowej.

W latach 1454 – 1783 stolicą Chanatu Krymskiego był Bachczysaraj – położone w do linie rzeki Czuruk-Su miasteczko ze słynnym Pałacem Chanów zbudowanym w XVI w. przez architektów włoskich, tureckich i perskich. Pierwsza wzmianka o mieście pochodzi z 1502 r. i kilka lat temu obchodzono pięćsetlecie jego powstania. Szewkije twierdzi, że takiego sprzątania miasto nie przeżyło od czasów Katarzyny II, która wizytowała te tereny pod koniec osiemnastego stulecia. Najbardziej pieczołowicie zajęto się oczyszczeniem rzeczki Czuruk-Su (Zgniła Woda) dzielącej Bachczysaraj na dwie części. Rosnąca rzesza turystów z całego świata odwiedzających miasto skłania jego władze do dbałości o czystość. Nadal jest wiele do zrobienia. Na drogach jest pełno niebezpiecznych wgłębień, rozpadają się chodniki, elewacje wielu budynków dawno nie widziały farby. Brak sprawnej komunikacji, zaniedbana jest baza noclegowa, a wieczorami często gaśnie światło. Zagraniczni turyści zmuszani są do nieprzewidzianych opłat, swego rodzaju haraczy, a nawet okradani. Sam Pałac Chanów także prosi się o większe zadbanie – wszak to on głównie wabi turystyczny świat. Mimo wszystko do Bachczysaraju warto pojechać. Na południowych krańcach miasta, po niespełna godzinnym spacerze od centrum, znajdziemy się w Wąwozie Marii /Majrem Dere/. Tu zachwyci nas wkomponowany w skały Monastyr Uspieński, śliczna budowla sakralna z VIII w., związana z przybyciem na te tereny mnichów bizantyjskich. Zaniedbywana przez lata władzy sowieckiej, obecnie doczekała się renowacji i ponownie służy celom religijnym. Działający tu od dziesięciu lat męski klasztor ma także do dyspozycji kilka cerkiewek, skalne cele mnichów i możliwość obcowania z bezcennymi malowidłami naskalnymi. Monastyr jest jednym z najstarszych zabytków sakralnych Krymu. Nieco później powstał inny zespół obiektów znajdujących się nieopodal klasztoru. Wyrąbane w stromym zboczu wąwozu stopnie poprowadzą nas do leżących wyżej pieczar i średniowiecznego miasta-twierdzy, Czufut-Kale. Miasto założyli prawdopodobnie Karaimi, członkowie związanej z judaizmem sekty powstałej w Bagdadzie. Ci, być może potomkowie tajemniczych Chazarów, jedyni na świecie nieizraelici - wyznawcy Mojżesza, chronili się ponoć w niedostępnych miejscach przed koczownikami. W Czufut-Kale w różnych okresach kryli się także Grecy, Żydzi, Ormianie i Genueńczycy. Z przyczyn bliżej nieznanych miasto wyludniło się a większość budynków legło w gruzach. Pozostały pieczary wykonane przez byłych mieszkańców do celów gospodarczych. Początkowo mylnie sądzono, że w pieczarach mieszkali ludzie i stąd kolejne określenie miasto pieczar.

W historycznych przekazach czytamy, że w niedostępnych pieczarach Czufut-Kale władcy Chanatu więzili swych niepokornych przeciwników. Mieli tam czasowo przebywać nawet polscy hetmani, posłowie i religijni odszczepieńcy – Tatarzy są wyznawcami islamu, sunnitami. Innym polskim akcentem tego rejonu Krymu jest kilkutygodniowy pobyt Mickiewicza na południu Półwyspu jesienią 1825 roku. Przebywający na zesłaniu poeta wybrał się tam z Odessy w towarzystwie przyjaciół, choć wiemy teraz, że wśród nich znajdowali się także jego prześladowcy. Sama ekskursja była udana i zaowocowała nieśmiertelnymi strofami poezji w postaci sonetów, z których jeden Mickiewicz poświęcił wrażeniom z wędrówki do skalnego miasta. Droga nad przepaścią w Czufut-Kale świadczy o wielkiej wrażliwości wieszcza i o jego fascynacji Orientem.

***

Szewkije nie urodziła się na Krymie. Rodzina jej dziadka, podobnie jak setki tysięcy innych, zmuszona została do opuszczenia swej ojczyzny siłą. Jeden gest Stalina spowodował w 1944 r. gehennę całego narodu. Oskarżeni o kolaborowanie z Hitlerem Tatarzy krymscy wywiezieni zostali do Azji Centralnej w ciągu kilku dni. Kazano im resztę życia spędzić w Uzbekistanie, Kazachstanie i Kirgizji. Próbowano ich wynarodowić, zasymilować i pozbawić tożsamości religijnej. Dwukrotnie zmieniano im alfabet i ograniczano kultywowanie tradycji. Urodzona w okolicach Samarkandy Aleksandra Refatowa (tatarskiego imienia Szewkije można było używać jedynie w domu szeptem) od dzieciństwa wiedziała jednak, gdzie jest ojczyzna jej dziadków. Cała tatarska społeczność w diasporze czekała na moment historycznej sprawiedliwości długie dziesięciolecia. W tym czasie Krym, gestem innego moskiewskiego satrapy, podarowany został Ukrainie. Tuż przed rozpadem Związku Radzieckiego niemrawo zaczęto też rozwiązywać kwestię powrotu tatarskich wygnańców do ziem im należnych. Nie obyło się bez kolejnych kłopotów, z którymi naród ten musiał sobie poradzić. Na Krymie niezbyt przejęto się dyrektywami płynącymi z Moskwy i miejscowa administracja znalazła sposoby, aby utrudnić Tatarom repatriację. Na budowę domów wydzielano im niekorzystne tereny, maksymalnie ograniczono metraż budynków i zaczęto gnębić wysokimi opłatami za różne pozwolenia. Na szczęście dziś sytuacja Tatarów Krymskich nie wywołuje już takich politycznych emocji jak przed laty. Potomkowie Tochtamysza włączyli się z entuzjazmem w europeizację tej części Ukrainy. Wciąż jeszcze raczkując, coraz bardziej wpływają na wizerunek owego kawałka orientalnego tortu, który czeka na turystycznych smakoszy w Europie, czego my, Europejczycy, na co dzień sobie nie uświadamiamy.

Podczas jednego z pobytów na Krymie szliśmy bachczysarajską ulicą Basienko w stronę Czufut-Kale, zatrzymując się na moment przy archeologicznej odkrywce. Znaleziono tam miejsce pochówku chłopca z okresu paleolitu, a także kilka prostych narzędzi z epoki kamiennej. Przewodniczka pokazała nam też parę typowych domostw tatarskich, ośrodek dla dzieci niepełnosprawnych, i poczęstowała czeburiekami w całkiem schludnym barze. Przy posiłku opowiadała o rozwoju turystyki w mieście, o perspektywach wstąpienia Ukrainy do Unii Europejskiej i o miejscowych kulinariach. Siedząc beztrosko w czebureszni, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że tylko kilkadziesiąt metrów ode mnie mieszkała moja przyjaciółka z młodzieńczej korespondencji. Po przeprowadzce z Azji Centralnej jej rodzina kupiła stary tatarski dom na przedmieściach dawnej stolicy Chanatu. Trójka dorastających dzieci, problemy zadomowienia się na Krymie i ciągłe dokształcanie się sprawiły, że Szewkije na kilka lat zaniedbała korespondencyjne kontakty z młodości. O tym wszystkim dowiedziałem się po pewnym czasie w nader zaskakujących okolicznościach. Z Warszawy zadzwoniono do mnie informując, że ktoś z Samarkandy chce rozmawiać z Karudem i przekazano słuchawkę tej osobie. Moje zaskoczenie było ogromne. Pierwszy raz w życiu usłyszałem głos Szewkije, piękną rosyjską wymowę i, mimo chwilowego podniecenia, stonowaną melodykę zdań. Brakło mi języka w gębie, jąkałem się i nerwowo szukałem słów. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że świat nie jest tak wielki, że prawie niemożliwe staje się rzeczywistością. Jeszcze parę lat wcześniej nie przyjęto mi paczki, którą z Taszkentu chciałem wysłać na adres mojej przyjaciółki. Na tamtejszej poczcie stwierdzono, że takiego adresu nie ma w Uzbeckiej SRR. Jeszcze niedawno, próbując z Kiszyniowa dodzwonić się do Samarkandy, słyszałem, że łącza w Azji Centralnej uległy groźnemu uszkodzeniu i nie działają. Z Polski w tamtym kierunku można było wysyłać jedynie specjalnie pakowane maleńkie paczuszki ze ściśle określoną zawartością, płacąc niesamowite porto.

Szewkije spędzała w Polsce kilka dni w charakterze uczestniczki seminarium poświęconego Tatarom Krymskim. Zaproszona była przez pozarządową organizację wspomagającą małe narody odradzające swą kulturę po rozpadzie Związku Radzieckiego. Była zachwycona naszym krajem i już przy mnie kreśliła plany przeniesienia polskich zdobyczy na Krym. Pełna podniecenia chodziła po jednej z opolskich szkół, nie odrywała oczu od kolorowych elewacji raciborskiego rynku i podziwiała dżentelmeńskie maniery wrocławskich kelnerów. Markety spożywcze chciałaby wręcz zabrać z sobą na Ukrainę, aby dzieci z Bachczysaraju mogły sobie po nich pobuszować choćby godzinkę. Osobliwym przeżyciem okazało się dla niej degustowanie naszych narodowych specjałów kulinarnych. Dziwiła się, że potrafimy przygotować barszcz ukraiński na kilka sposobów i nieobcy nam pilaw – narodowe danie tatarskie. Na cześć kanapek, które przygotowałem jej na długą podróż pociągiem, już w pierwszym liście napisała całe peany, godne Mickiewicza i Puszkina, razem wziętych. Były jednak chwile kiedy Szewkije delikatnie, lecz honorowo starała się zaakcentować swą, różną od europejskiej, kulturową tożsamość. Nie pochwalała gwizdania w mieszkaniu, raził ją widok kobiet palących na ulicy, a resztki chleba obok śmietniska oceniła jako obrazę Allacha. Ten ostatni fakt sprowokował ją nawet do zaproponowania nam przepisu na pożyteczne wykorzystanie czerstwego pieczywa.

***

Krymskie chlebowe pampuszki Szewkije są prostym, acz rozsądnym sposobem kuchennego oszczędzania. Stary, lecz wciąż nadający się do spożycia chleb, kroimy na paski grubości 2-3 cm i długości około 8cm. W emaliowanej miseczce rozcieramy z solą kilka ząbków czosnku, dodając dwie łyżki wody i tyle samo oleju roślinnego. Mieszamy ten osobliwy sos, dodając jeszcze odrobinę ziół krymskich (od biedy mogą być prowansalskie) i mielony biały pieprz. Potem każdy kawałek czerstwego pieczywa moczymy przez chwilę w zaprawie i wykładamy na talerz. Podawane do barszczu pampuszki smakują znakomicie. Jeśli jemy je codziennie w okresie jesieni i zimy, nie grożą nam grypowe infekcje przedwiośnia. A co latem? – ktoś spyta. Latem warto choć tydzień spędzić na Krymie.

***

Moja przyjaciółka z młodzieńczej korespondencji, Szewkije, bawi obecnie wnuki. Bez obaw może głośno używać ich tatarskich imion, symbolicznie przestrzegać zasad Koranu, wysyłać oraz otrzymywać paczki, dzwonić do kuzynów w Kalifornii i z zapałem pomagać w tworzeniu zrębów narodowego zaistnienia Tatarów Krymskich we współczesnym świecie. Jej dzieci znają języki obce, mają kontakty ze światem, a w ostatnich wyborach prezydenckich cała rodzina poparła proeuropejskiego Wiktora Juszczenkę.


Wilhelm Karud, listopad 2004

Część XIII: Zielono-złoty trzeboński skarb


Gospodarstwo rybackie w Trzeboniu na południu Czech od niedawna ma specyficzne wydatki. Każdemu myśliwemu, który przyniesie dziób zastrzelonego kormorana, wypłaca 300 koron. Jako że kormorany są w Czechach pod ochroną, rybacy musieli wyprosić zgodę na odstrzał tych ptaków w ministerstwie środowiska naturalnego. Co się stało? Największe w całej Europie trzebońskie stawy rybne od kilku lat pustoszone są przez kormorany – dorosły osobnik wcale nie musi być bardzo głodny, aby dziennie spałaszować kilogram ryb. Największa żarłoczność tych ptaków występuje wiosną i jesienią, kiedy to na stawach pojawiają się stada liczące 2 tysiące sztuk. Lokalna administracja podejrzewa, że część myśliwych inkasuje pieniądze nie tylko za kormorany ustrzelone w rejonie rybnego kompleksu. Trudno to udowodnić, lecz pokusa niezłego zarobku inspiruje plagę kłusownictwa. Fakt, liczba kormoranów w całej Europie gwałtownie wzrosła i uciążliwe stały się ich kulinarne eskapady, ale populacja ptaków musi być monitorowana.

Ziemia czeska nie obfituje w śródlądowe akweny, więc tysiące hektarów lustra wody w okolicach Trzebonia stanowią nie lada atrakcję. Zakładane już w drugiej połowie XIV-go stulecia rybniki, przeżywają obecnie swoją kolejną młodość. Pamiętające czasy Karola IV stawy, przez całe wieki produkowały karpie dla dworów Wiednia, Pragi i Salzburga. Smak szlachetnej trzebońskiej ryby znano na Hradczanach, w Kutnej Horze, Bratysławie i niedalekim Czeskim
Krumlovie. Dziś miejscowe karpie wysyłane są do wielu krajów, a ich konkurencyjna cena zagraża istnieniu polskich gospodarstw rybackich.

Połowa listopada to w województwie południowo czeskim rybackie żniwa i okres największej nerwowości. Lenka Vedralova, ichtiolog działająca na własny rachunek, też ma pełne ręce roboty. Jej jeep wrangler w ciągu każdego dnia wielokrotnie zmienia miejsce parkowania. Jej przenośne laboratorium rozkładane jest na groblach dziesiątków stawów. Zapełniają się różnego rodzaju pojemniczki, woreczki i szklane płytki. Łuski, śluz, ścinki płetw i próbki wody poddane zostaną skrupulatnym badaniom już w domowej pracowni Lenki. Moja znajoma odpowiada za wszechstronne przebadanie trzebońskich ryb przed dopuszczeniem ich do konsumpcji. Pani ichtiolog ma w listopadzie wielkie dochody, ale też i odpowiedzialność jej jest wielce poważna. Karpie, sumy, mareny i węgorze z Kotliny Trzebońskiej są renomowanym produktem, z którego korzystają najbardziej ekskluzywne jadłodajnie Europy.

Listopadowe rybobranie to, oprócz ciężkiej pracy, niezwykle barwne ludowe widowisko. Już od chłodnego poranka na groblach gromadzą się ludzie. Jedni w ciężkich rybackich kombinezonach, inni w strojach zbliżonych do myśliwskich, a jeszcze inni ubrani całkiem po cywilnemu. Zawsze sporo dzieciaków i podrostków z okolicznych wsi, w podnieceniu oczekujących corocznego męskiego łowieckiego festiwalu. Ludzi cały czas przybywa. Idą coraz większymi grupami od strony zaimprowizowanych parkingów. Pojawia się gastronomia na kółkach z grillami, piwem, sznapsami i pizzą. Zjeżdżają grupy turystyczne z Austrii, Niemiec i Szwajcarii. Słychać zbliżającą się orkiestrę dętą, która powoli, acz zdecydowanie zagłusza niemrawe głośnikowe pienia. Nagle, na czyjeś niewidzialne polecenie, wszystko cichnie. Zamieszanie przerywa ostry dźwięk trąbki. Nad Spolskim Rybnikiem, istniejącym w tej samej formie od 1372 r. narasta specyficzny zgiełk. To kilka rybackich zastępów przystąpiło do pracy. Część z nich po pas w wodzie, inni na łodziach, jeszcze inni z brzegu ceremonialnie rozpoczęli swe powinności. W użycie poszły wiosła i liny, sieci i pałki do hałasowania, sygnalizatory dźwiękowe, wiklinowe kosze i podbieraki. Łuk sieci pęcznieje i zbliża się w stronę grobli, wygina się i przybiera kształt podkowy, potem otoczony łodziami pierścień o wnętrzu wypełnionym kłębowiskiem zasadniczej wartości. Za chwilę do kontenerów powędruje dorodny, zielono-złoty skarb tych okolic – karp trzeboński. Dzień pracy kończy ceremonia pasowania na rybaka – tradycyjny obrzęd dopuszczenia do profesji dotychczasowych uczniaków i praktykantów. Członkowie cechu najpierw kilkakrotnie zanurzają głowę nowicjusza w kadzi pełnej ryb. Następnie starszy zgromadzenia z rozmachem wali ogromnym metalowym znakiem cechowym w jego wypięte miejsce, od zarania dziejów przeznaczone do takich celów...

Całkiem już dojrzały rybak, „ludzki człowiek”, zapwenił, że chętnie - przyjmie do grona rybackiej społeczności globtrotera z Polska. Tłumek jego współbraci poparł tę propozycję z podejrzanym entuzjazmem. Wrodzona niechęć do publicznych uroczystych formalności skłoniła mnie jednak do szybkiego wycofania się z miejsca unikalnej celebry – a więc tym razem nie zostałem jeszcze trzebońskim rybakiem.

***

Republikę Czeską znamy pobieżnie. Wiele możemy powiedzieć o Pradze, trochę o Karlovych Varach, Jesenikach albo o Harrachovie. A kraj ten oferuje dużo, dużo więcej. Jadąc do Austrii, Włoch lub na adriatyckie wybrzeże Chorwacji warto zaplanować choćby jednodniową przerwę w podróży. Myślę o górnym i środkowym biegu Wełtawy, której dolina obfituje w całkiem ciekawe atrakcje turystyczne. Paru z nich warto poświęcić trochę globtroterskiej uwagi. A to miejscu urodzin Jana Husa, wielkiego reformatora i bohatera walk o narodowe wyzwolenie, w Husincu, nieopodal Czeskich Budziejowic. A to małemu leśnemu dworkowi w Trocnowie, gdzie na świat przyszedł Jan Żiżka, przywódca taborytów i uczestnik bitwy grunwaldzkiej. Samo miasto Tabor też szczyci się pamiątkami z okresu wojen husyckich i reformacji – stąd demokratyczne idee promieniowały wszak na całą Europę. Stolica Kraju Południowoczeskiego, Czeskie Budziejowice, nie tylko browarami i dziejami Szwejka słynie. Miasto zachowało oryginalny plan średniowiecznej zabudowy śródmieścia, wielki czworoboczny rynek, otoczony pierzejami szeregującymi gotyckie, renesansowe i barokowe kamienice z podcieniami.

Najciekawszym zabytkiem regionu jest niewątpliwie miasto-muzeum, Czeski Krumlov. Nieopodal Szumawy, malowniczych gór przypominających nasze Bieszczady, ulokowało się miasteczko, perełka czeskiego renesansu. Zakola meandrującej tutaj Wełtawy, dość głęboki rzeczny wąwóz i kilka wzgórz nadają architekturze całego kompleksu wiele dodatkowego uroku. Fasady kamieniczek odbijają się w lustrze wody, miniaturowe uliczki pokonują stromizny wzniesień, a mnóstwa kameralnych sklepików, barków i restauracyjek z przyjemnością poszukamy w tajemniczych zakamarkach miasteczka. Około trzystu budowli Krumlova kilkanaście lat temu wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Mimo, że najcenniejszymi zabytkami są tu dzieła w stylu włoskiego renesansu, to nad miastem góruje imponujący gotycki kościół Św. Wita. Mieszaninę stylów mamy możliwość zaobserwować, zwiedzając największy, po Hradczanach, zespół zamkowy Czech. Utrzymana w stylu renesansu kolorowa wieża zamczyska widoczna jest z daleka. Kilka dziedzińców, ciekawy most płaszczowy i bogate wnętrza świadczą o przepychu, jakim otaczali się przedstawiciele rodu Rožemberków, do których należała budowla. Słynna sala maskowa, unikalny barokowy teatr, obrotowa scena letniej rezydencji i rokokowa fontanna w ogrodzie ściągają tu artystów prezentujących rozmaite spektakle. W Krumlovie organizuje się także imprezy cykliczne o światowej renomie, jak choćby Festiwal Muzyki Dawnej. Zniszczenia spowodowane tragiczną powodzią 2001 r. usunięto niedawno i miasto znowu odwiedzane jest przez setki tysięcy gości z całego świata. A nową specjalnością grodu nad Wełtawą jest organizacja kongresów, czemu sprzyja profesjonalne zaplecze, mogące zadowolić dygnitarzy z Genewy, Brukseli czy Rzymu.

***

Z okna swojego pokoju do cichej pracy Lenka Vedralova widzi fragment krumlowskiego zamczyska. Rodzice, z dziada pradziada mieszkający w tym mieście, pragnęli, aby ich dorastająca córka została konserwatorem zabytków lub historykiem sztuki. Nieopatrznie zawieźli ją kiedyś na wakacje do wujostwa mieszkającego w samym sercu Trzebońskiej Kotliny. Tamtego lata Lenka zakochała się w wielkich przestrzeniach wodnych i postanowiła zostać ichtiologiem. Udało się. Miłość do przyrody nie przeszkadza jej jednak wcale miłować swoje miasto, o którym może opowiadać do późnej nocy. Kiedy nie zajmuje się rybami, z entuzjazmem oprowadza po Czeskim Krumlovie angielskojęzyczne wycieczki. Jej dwie pasje łączą się czasami nieoczekiwanie. Jutro z kanadyjską grupą turystów ma degustację potraw rybnych w zaprzyjaźnionej restauracji. Podadzą między innymi karpia w galarecie ze śliwką kalifornijską. I choć trzebońska ryba woli ponoć kminkowe lub czosnkowe sosy, to egzotyczne dodatki wcale temu nie przeczą.


Trzeboński karp w galarecie z kalifornijską śliwką.

Półtorakilogramowego karpia z trzebońskiego stawu sprawić, umyć, wytrzeć do sucha i pokroić w dzwonka. Do miękkości ugotować oczyszczoną włoszczyznę z odrobiną soli, pieprzu i wypraktykowanych przypraw. Do przecedzonego wywaru włożyć dzwonka karpia, gotować do miękkości i wyjąć. Wywar przecedzić raz jeszcze dokładnie, przyprawić do smaku i dodać sok z jednej pomarańczy. Namoczyć 2 łyżki żelatyny, a gdy napęcznieje, podgrzać w wywarze, aby się rozpuściła. Dzwonka ryby ułożyć na talerzu, obłożyć plasterkami marchewki, łyżką rodzynek oraz dokładnie umytymi wędzonymi śliwkami. Można użyć także kilku plasterków pomarańczy. Polać tężejącą galaretą i schłodzić.


Wilhelm Karud, 2004

Część XIV: Majestat surowej przyrody Północy


Fridtjof Nansen, wybitny norweski polarnik, kilkakrotnie przyjeżdżał tu polować na pardwy i łowić ryby. U Teodora Caspariego, znanego liryka, te miejsca, jak żadne inne, budziły natchnienie twórcze, co owocowało powstaniem wielu poetyckich dzieł. Obecnie ów dziewiczy zakątek skandynawskiego interioru wabi nie tylko wędkarzy, myśliwych czy poetów. Wraz ze wzrostem popularności aktywnych form turystyki, przybywają tu amatorzy canoeingu, podglądacze ptaków i wielbiciele górskich wędrówek. Z Niemiec, Holandii, Szwajcarii czy Francji zjawiają się właściciele psów ras północnych ze swymi pupilami. Miłośnicy folkloru i badacze europejskich prowincji mają tutaj naturalną bazę poglądową w postaci skansenów, regionalnych muzeów i dziesiątek lokalnych festiwali ludowych. Przejażdżki konne, golf, rafting i wyścigi psich zaprzęgów przyciągają kolejnych hobbystów. Na podlodowe wędkowanie, cycling i degustację serów wiejskich, w zależności od pory roku, w regionie Femund – Engerdal też czekają odpowiednio przygotowane miejsca. Nieoczekiwanym przeżyciem, nie tylko dla dzieci, jest możliwość spotkania na tym obszarze wielkich stad renów – to najdalej na południe wysunięty teren występowania tych sympatycznych zwierząt. Jeśli dodamy do tego jeszcze to, że latem i jesienią lasy regionu pełne są grzybów, jagód, maliny moroszki i żurawiny, nie pozostaje nic, tylko zaplanować podróż na północ kontynentu.

***

Ponad trzysta lat temu z dalekiego Finnmarku przywędrowali tutaj Saamowie. Szukając nowych terenów dla swych stad, zatrzymali się w prowincji Hedmark i dziś są integralną częścią lokalnej społeczności. Przestali być koczownikami, ale hodowla reniferów nadal pozostaje ich głównym zajęciem. Opiekują się prawie piętnastotysięczną populacją tych zwierząt, żyjących całkiem dziko na dużych połaciach norwesko-szwedzkiego pogranicza. Jedyny obowiązek hodowców polega na sporadycznym – raz w ciągu roku – spędzeniu wszystkich zwierząt w jedno miejsce i przeprowadzeniu ich selekcji. Aby zgromadzić reny na ograniczonej przestrzeni, Saamowie używają helikopterów i motocykli terenowych. Hałasują wtedy wiele godzin, co niezbyt podoba się przyzwyczajonym do borealnej ciszy Norwegom i turystom. Przybysze z Północy usprawiedliwiają się twierdząc, że ich działalność przynosi niebywałe korzyści w postaci podatków, rozwijającej się turystyki i promocji regionu. Kto ma racje? Jestem pewien, że jedni i drudzy. Trzysta lat wspólnego pokojowego sąsiadowania daje gwarancję zgody na następne stulecia.

***

Nad Jezioro Femund trafiłem w okresie apogeum zjawiska białych nocy w tej części Norwegii. Na przełomie czerwca i lipca ciemności zapadają tu jedynie na chwilę i nawet po północy widoczność w rzadkim sosnowym lesie sięga kilkuset metrów. Nie trzeba wielkiego szczęścia, aby natknąć się na łosia, stado reniferów, polującego rybołowa czy cicho mknącą, potężną sowę mszarną. Naturalne światło nie pozwala człowiekowi zasnąć, prowokuje do wędrówek i baśniowo nastraja do podpatrywania tajemnic tajgi. Jeszcze kilka tygodni wcześniej skute lodem jezioro, teraz gwałtownie budzi się do intensywnego życia. Wszak następne mrozy pojawią się niebawem, a temperatura spada tu czasami poniżej –40º Celsjusza.

Przyroda się śpieszy, a ludzie starają się dotrzymać jej kroku. Pożegnanie ciepłych gaci – to miejscowy obyczaj witania wiosny celebrowany wraz z norweskim Świętem Niepodległości 17 Maja. Ludzie ubierają się wtedy kolorowo, odwiedzają sąsiadów, zapraszają na panekaker og multer (naleśniki z dżemem z moroszki), wychodzą na pierwsze dłuższe spacery. Farmerzy zaczynają nawozić pastwiska, naprawiać ogrodzenia. Nieśmiało pojawiają się pierwsi turyści – ludzie zauroczeni majestatem surowej przyrody Północy.

W końcu maja swoje gościnne drzwi otwiera Femund Canoe Camp – jedyna w okolicy placówka turystyczna oferująca prawdziwy kontakt z naturą. Właściciel, Bengt Magnusson, już na pierwszy rzut oka potrafi ocenić, kto i po co przyjechał w te strony. Wie, kto poprosi o kartę wędkarską, komu trzeba przygotować trzyosobowe kanoe a komu podpowiedzieć, gdzie sfotografuje gniazdo orła. Na FCC rzadko trafiają przypadkowi goście. Przecież żaden Bawarczyk, Holender czy tym bardziej Czech, nie będzie gnał samochodem kilka tysięcy kilometrów, aby się przekonać, że nad Jeziorem Femund często pada, a komary bywają nieznośne. Goście Bengta zazwyczaj wszystko wiedzą wcześniej. Znany spiker holenderskiej telewizji zjawia się tutaj każdego roku wcale nie interesując się prognozą pogody. On i jego przyjaciółka już na parkingu przeistaczają się w prawdziwych globtroterów. W samochodzie zostawiają wszystkie atrybuty cywilizacji i wspomnienie hałaśliwych ulic Amsterdamu. Z potężnymi plecakami udają się do maleńkiej przystani i już po chwili stają się częścią dzikiego krajobrazu. Do dyspozycji mają ponad 800 większych i mniejszych polodowcowych jezior, kilka spokojnie płynących rzek, dziesiątki strumieni i rozległą taflę Femund – drugiego co do wielkości jeziora Norwegii. Przez najbliższych kilkanaście dni będą na przemian wiosłować i zakładać kolejne obozowisko, pichcić i suszyć zmokniętą odzież. Przejdą pieszo kilkadziesiąt kilometrów przez parki narodowe Gutulia i Femundsmarka. Sfotografują 500-letnie drzewostany, niechcący spłoszą kaczą rodzinę i pokosztują smakowitości leśnego runa. Czasem będą się także opalać i czytać ulubioną lekturę na całkiem dzikiej plaży. Będą też rozmawiać przez komórkę, bo przecież tak do końca nie można zerwać z cywilizacją. Gdyby zaś z jakichś powodów bardzo zapragnęli ludzkiego towarzystwa, też mają ku temu okazję. Wystarczy, aby w ostatni weekend lipca wiosłowali w okolicach Elgå. Ta maleńka rybacka osada, gdzie kończy się jedna z lokalnych dróg, na kilka dni gwałtownie ożywa za sprawą Fiskefestivalen – ludowego rybackiego festynu. Z całego fylke – to norweskie województwo – ściągają tu gromadnie amatorzy dobrego jadła, muzyki akordeonowej i wędkowania. Setki przyczep kempingowych, autobusy wycieczkowe, a nawet powozy konne tarasują w tych dniach zakamarki osady i całą okolicę. W prywatnych kwaterach brak miejsc noclegowych, a kilka miejscowych jadłodajni pęka w szwach. To, co się wtedy w Elgå dzieje, przeczy utartym opiniom na temat chłodnych norweskich temperamentów. Od rana do nocy gra muzyka, występują folkowi artyści, leje się horrendalnie drogi tu alkohol, a na molo bite są kolejne wędkarskie rekordy. Prawie nie ma tu cudzoziemców, bo kto właściwie na świecie słyszał o ludowym festynie w Elgå? No, Erik i Miriam z Amsterdamu wiedzą o nim od dawna, ale czy mają powody aby wziąć udział w tych igrzyskach?

***

Fauna tego obszaru charakteryzuje się bogactwem gatunków, ale żaden z nich, poza rybami i komarami, nie występuje w dużych populacjach. Przez większość czasu trwania letniej doby wokół jeziora panuje przerażająca cisza. Jedynie czasami przerwie ją ostre, ostrzegawcze zawołanie spłoszonego samotnika, pisk zająca pod szponami sowy albo trzask łopat walczących łosi. Pustułki i ogorzałki od milionów lat tak samo karmią swe pisklęta, skandynawski zając z białego staje się wielobarwny, a pstrągi przybierają na wadze. To krótka, lecz piękna norweska wiosnojesień . Ciekawostką jest występująca co kilka lat w Skandynawii plaga lemingów. Te pełne tajemnic gryzonie pojawiają się wtedy w milionowych ilościach, giną pod kołami pojazdów i padają ofiarą drapieżników, a nawet domowych kotów. Nauka nie wyjaśniła też przyczyn skłaniających lemingi do zbiorowych aktów samozagłady – desperacko skaczą do wody lub próbują pokonać wartki nurt cieśnin. W większości giną. ]

Wiosłując wieczorem wzdłuż zachodnich brzegów jeziora, można przez kilka godzin „nie pozwolić” słońcu zajść, a obserwować je opadające tuż nad łagodnie obniżającymi się zboczami okolicznych wzniesień. Wschodni brzeg w tym czasie mieni się nieskończonością odcieni norweskiego lasu, omszałych rumowisk skalnych, zalegającego gdzieniegdzie śniegu i majestatycznego nieba. Nieoczekiwanie barwnym dodatkiem do tej surowości są seledynowo-żółte kobierce chrobotka reniferowego, porostu, widocznego nawet z odległego o kilkanaście kilometrów Parku Narodowego Femundsmarka.

Czystości powietrza i wody nic tu nie zagraża. Nad jeziorem, które ma sześćdziesiąt kilometrów długości jest tylko kilka osad, z których największa liczy półtora tysiąca mieszkańców. Dbałości o przestrzeganie zasad ekologicznych od Norwegów może uczyć się cała Europa. O czystości wód akwenu niech świadczy fakt, że śmiało można ją pić, a także używać do uzupełniania elektrolitu w akumulatorach samochodowych. Niska temperatura wody, stumetrowa głębia i krótkie norweskie lato nie sprzyjają rozwojowi wodnej roślinności.

Cała okolica jest wyjątkowo przyjazna turystom, a głównie tym, którzy uprawiają piesze wędrówki górskie, canoeing i podglądają życie fauny i flory. Na każdym kroku spotkamy tablice z mapami terenu, informacje o miejscowych atrakcjach i pożyteczne wskazówki. Piesze szlaki dokładnie oznakowała norweska organizacja turystyczna DNT. Administracja leśna pobudowała kilka drewnianych domków wokół jeziora, gdzie każdy potrzebujący może za darmo przenocować, ogrzać się przy piecyku, a nawet posilić. Hytte są zawsze otwarte, mają kilka łóżek, zapas drewna na opał, a czasem nawet produkty żywnościowe, pozostawione przez poprzednich chwilowych mieszkańców.

***
Norwegia jest dla obcokrajowca drogim krajem. Dotyczy to głównie żywności, noclegów i miejscowej komunikacji. Niesamowicie drogi jest tutaj, reglamentowany zresztą, alkohol. Palący papierosy cudzoziemcy mają niezłą okazję, by pozbyć się nałogu – paczka marlboro kosztuje 30 zł! Planując podróż warto wziąć to pod uwagę i większość produktów zabrać z kraju. Tak robią Szwedzi, Duńczycy, a już na pewno Niemcy, którzy taszczą z sobą wszystko, od cukru poczynając, a na whisky kończąc. Nad Jezioro Femund najlepiej jechać własnym samochodem w 4-5 osób. Promowa podróż przez Bałtyk jest wtedy najtańsza a bagażnik można zapełnić krajowymi produktami. Jadąc autem, mamy też możliwość zatrzymania się w Oslo, Hamar lub Kongsvinger. Zwiedzenie kilku miejsc po drodze wzbogaci naszą wiedzę o Norwegii – nawet nie spodziewamy się, ile dziejowych pamiątek można znaleźć w kraju Wikingów, Griega i trolli!

Wybierając trasę przez Niemcy i Danię nadłożymy drogi, lecz będziemy mieli kolejne krajoznawcze wrażenia. Sam przejazd mostem nad Cieśniną Sund jest sporą atrakcją i nie żal 40 euro opłaty w jedną stronę.

Z Polski do Skandynawii codziennie kursuje kilka promów. Ceny rejsów są podobne w Unityline i w Polferries (www.unityline.pl, www.polferries.pl).Nieco drożej ze StenaLine, z Gdyni, ale tu sporo rejsów – okazji (www.stenaline.pl).

Z Ystad lub Karlskrony nad Jezioro Femund możemy jechać różnymi trasami. Trzeba jednak pokonać około 880 kilometrów. Drogi szwedzkie i norweskie są na szczęście zadbane a jazda jest przyjemnością. Autostrady bezpłatne. Jadąc przez strefę Oslo, płacimy myto (ok. 20 zł.).

***

Plany podróży do Skandynawii zrodziły się u mnie po przeczytaniu powieści norweskiego noblisty Knuta Hamsuna „Błogosławieństwo Ziemi”. Musiałem tam pojechać, by odczuć po swojemu atmosferę poetyckiej sagi o zmaganiach człowieka z naturą. Nie zawiodłem się. Już planuję następny, tym razem zimowy wyjazd nad Jezioro Femund.

***

Canoeing
Coraz popularniejszy sposób aktywnego wypoczynku połączony często z obserwacją przyrody, fotosafari w środowisku wodnym i zwiedzaniem. Kanoe jest płaskodennym kajakiem o dużej wyporności używanym od wieków przez Indian z terenów obecnej Kanady. Używa się wiosła o jednym piórze, a płynąc, wiosłujący klęczy na jednym z kolan. Niegdyś misternie wykonywane ze specjalnych gatunków drewna kanoe, obecnie produkowane są z poliestru lub z aluminium.

Saamowie
Pierwotni mieszkańcy Północnej Europy, od Norwegii po Półwysep Kola. Lud pochodzenia praindoeuropejskiego z grupy językowej ugrofińskiej. Niegdyś koczujący myśliwi, hodowcy reniferów i rybacy. Obecnie, wg różnych szacunków ich populacja liczy od 120 do 150 tysięcy, w tym od 60 do 80 tys. w Norwegii. Związani z prowincją Finnmark (okolice Kautokeino i Karasjok) posiadają swój parlament (Sameting), pomocniczy wobec norweskiego Stortingu. Mają własną flagę, liderów, szkolnictwo i media. Barwny ludowy strój (kofta), tradycyjna nostalgiczna pieśń (joika) i ustne przekazy, pozwoliły im zachować tożsamość narodową. W prowincji Hedmark mają pieczę nad reniferami. Produkują wędliny z mięsa renów i wyrabiają atrakcyjne pamiątki z rogów, kości, skór i sierści tych zwierząt.

Na ryby
W regionie Femund – Engerdal występuje 6–8 gatunków ryb, głównie drapieżnych i łososiowatych (pstrąg, lipień, szczupak, okoń, sieja, miętus, głowacz). Popularne jest wędkarstwo muchowe a także spinning i na czerwonego robaka. Istnieje możliwość udziału w zorganizowanych połowach siecią. Atrakcją jest wyławianie ryb udających się na tarło a także zimowe łowienie spod lodu. Można zamówić przewodnika wędkarskiego – wtedy mamy zapewniony połów wybranych gatunków ( w tym celu kontakt międzyinnymi na www.galtengard.no lub soroenni@online.no, oleopz@hotmail.com. Planując wędkowanie w Norwegii trzeba na miejscu wykupić kartę wędkarską (dostępne w urzędach pocztowych i recepcjach placówek turystycznych). Opłata tygodniowa na większość akwenów wynosi ok. 140 zł.

Ceny w Norwegii
Litr mleka 4 zł
o,6 kg chleba 4-6 zł
100 g czekolada 7 zł
1kg twardego sera 30-50 zł
1 kg parówek 22 zł
Śniadanie w barze 20 zł
Mała kawa w kawiarni 8–12 zł
Obiad w restauracji 60–100 zł
Piwo (o,5 l) w sklepie 12–16 zł
Bilet autobusowy 200 km 140 zł
1 litr benzyny 5–6 zł
Papierosy ok. 30 zł

1 NOK – 0,49 zł (kurs średni)

Warto zwiedzić w okolicy
Godny polecenia jest wypad do Røros – miasteczka górników miedziowych z drewnianą zabudową liczącą kilkaset lat i wpisaną na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Do zwiedzenia kompleks drewnianych budynków i kopalnia miedzi ( www.rorosinfo.com , post@rorosinfo.com ). Około 90 km od Femundsenden.

Trzeba także koniecznie zobaczyć Hamar – stolicę regionu Hedmark. Tutaj znajsują się: ruiny średniowiecznej katedry umieszczone w specjalnej szklanej hali służącej zarazem jako sala koncertowa, Muzeum Kolejnictwa oraz atrakcyjna architektonicznie hala sportowa pobudowana z okazji Zimowej Olimpiady w Lillehammer (www.hoa.no).


Przydatne strony internetowe:
www.engerdal.info
www.femund-canoe-camp.com (informacja także w jęz. polskim)
www.fjellstyrene.no/engerdal
www.visitoslo.com


Wilhelm Karud, Hedmark, 2004.

Część XV: Mamałyga z sałamachą


Zdarzyło mi się jeść sporo dziwnych i ekscytujących dań, ale mamałygęz sałamachą zapamiętałem na dłużej. Jadąc z przyjaciółmi na ptaki w Deltę Dunaju, zatrzymaliśmy się na nocleg w radzieckiej wówczas Mołdawii. Po prostu bezczelnie zboczyliśmy z pilnie strzeżonej przed inostrancami trasy kiszniowskiej i poprosiliśmy o pozwolenie rozbicia namiotu w ogrodzie gościnnych mieszkańców Besarabii. Całkiem przypadkiem trafiliśmy na zaręczyny córki gospodarzy i na tarasie domostwa kończono właśnie oficjalną część tego tradycyjnego obyczaju. Wszystkich uczestników zgromadzenia, a nas przy okazji, poproszono do ogromnego stołu, gdzie centralnym daniem był wielkich rozmiarów tort z kukurydzianej kaszy. Przed momentem wyjęty z formy, dymił i apetycznie pachniał. Gdy nieco ostygł, pani domu kroiła go naciągniętą oburącz, natłuszczoną dratwą. Następnie klinowate kawały intensywnie żółtej masy rozdawała nam jej córka – gieroinia. Łamaliśmy to niecodzienneciasto rękoma i maczaliśmy w rzadkim sosie, podanym w kilku głębszych spodeczkach.

Mamałyga jest tradycyjną potrawą mołdawskiej kuchni. Kiedyś kojarzona z ubóstwem stała się powodem do określania Mołdawian mamałygami. Dziś, podobnie jak nasz bigos, jest nadal popularna, lecz wzbogacana czasem wykwintnymi dodatkami. Pasuje do niej gulasz, twarożek na ostro, tarta bryndza lub skwarki. Można ją spożywać z sosami podawanymi do spaghett i i innych włoskich pasta. O tym, szto ona biez wodki nie idiot wspominam jedynie mimochodem. Od dawna wszak wiemy, że w tych stronach bez wódki nie chcą „iść” śledzie, pielmieni, a także sało. Nasze tradycje biesiadne nie różnią się zresztą wiele od tych kultywowanych w Mołdawii, której tereny stanowiły kiedyś kresy Rzeczpospolitej.

Historyczny akcent tego przypadkowego bratania się naszych narodów przy mamałydze okazał się wielce kształcący. Ktoś z biesiadników wspomniał bowiem o pomniku polskomu marszału, który od niepamiętnych ponoć czasów stoi kilkanaście kilometrów od miejsca naszego noclegu. Trochę nam było nawet wstyd, bo nie kojarzyliśmy takiego faktu mimo, że tereny te znamy całkiem nieźle. Musieliśmy zatrzymać się w Besarabii dzień dłużej i spenetrować okolicę. Ptaki w Delcie Dunaju poczekają – dzień zwłoki nie był dla nas problemem ...

Nazajutrz nauczyciel miejscowej szkoły podstawowej zawiózł nas swoim zaporożcem w okolice Mohylowa Podolskiego. Już z daleka zauważyliśmy niewielki kurhan, na którym stał pomnik – nietypowy obelisk z ciemnego budulca z pamiątkową tablicą. Widać było, że nikt się nim zbytnio nie interesuje, nie mówiąc już o konserwacji. Część elementów zniszczyły deszcze i wiatr. Otoczenie zarastały chwasty, a pola wokół leżały ugorem. Udało nam się jednak odczytać nazwisko bohatera, któremu monument poświęcono. Hetman wielki koronny Stanisław Żółkiewski zginął w tym miejscu w 1620 roku. W czasi odwrotu po przegranej bitwie cecorskiej zaatakowały go oddziały Tatarów. Hetman, opuszczony przez uciekających i zdemoralizowanych dowódców nie miał szans na ratunek. Poległ, a pomnik postawiła mu żona Regina kilka lat po tragedii. Budowla miała więc bez mała cztery stulecia. Ciekawe, czy stoi tam nadal...? Wracamy do naszej mołdawskiej kuchni i jej symbolu - mamałygi.

Gotujemy ją na gęsto z mąki lub kaszy kukurydzianej, stosując 2 szklanki tegoż na 4 szklanki wody /może być woda pół na pół z mlekiem/. Wodę lekko solimy i po wsypaniu odrobiny kaszy doprowadzamy do krótkiego wrzenia.
Wsypujemy następnie wszystką kaszę lub mąkę, rozdzielamy drewnianą łyżką przez środek na dwie części i na słabym ogniu gotujemy przez ok. 40 min.Gęstniejącą już masę mieszamy łopatką doprowadzając do całkowitego zgęstnienia. Przed wywróceniem masy na tackę garnkiem należy energicznie wstrząsnąć. Mamałygę najlepiej porcjować silną nicią wsuwaną pod spód tego osobliwego bochna.


Sama mamałyga jest dość mdła, natomiast sos był piekielnie pikantny. Roztarte ząbki czosnku zalewa się rosołem z kiszonych ogórków i dodaje duszoną na oleju słonecznikowym ostrą cebulkę. Jakby tego było mało, niektórzy biesiadnicy wzmacniali całość adżyką – przyprawą zawierającą w sobie wszystkie ogniste smaki, jakie rodzi ziemia od Chalkidiki po Kaukaz. Nasi gospodarze nazywali ten sos sałamachą, ale tego terminu nie udało mi się znaleźć w literaturze kulinarnej. Niemniej jednak sałamacha wywarła realne wrażenie na naszych gruczołach smakowych, o czym z ekscytacją wspominam po latach. Próbowaliśmy tam wtedy kilku innych regionalnych dań, ale napitki, jakie w dużych ilościach serwowano w międzyczasie, nie sprzyjały obiektywnej degustacji mołdawskiej kuchni. Kolejne przygody z besarabskiej prowincji stały się kanwą następnego tekstu.

Rybna cziorba nie całkiem po mołdawsku
Na brzegu sztucznego jeziora Gidigicz pod Kiszyniowem stoi w samych tylko slipkach Giena. Używając parcianego pasa, mocuje do tułowia kilkukilogramowy zardzewiały element czołgowej gąsienicy, z którego zwisają poplątane fragmenty cienkich linek i inne, mało rozpoznawalne detale. Owiązany dziwnym bagażem mężczyzna wchodzi do wody i kieruje się w stronę mętnej otchłani. Następnie płynie jeszcze około trzydziestu metrów, uwalnia się od ciężaru żelastwa i wraca na brzeg. Rimma, jego żona, manipuluje w tym czasie przy kilku metalowych prętach wbitych w piach kilkanaście metrów od lustra wody. Giena wyciera się, ubiera i wspólnie z małżonką kończy przygotowywanie zmyślnego instrumentarium do działania. Dziś, tak samo jak przedwczoraj i tak jak jutro, będą łowić ryby na riezinu, kłusowniczą metodą znaną nie tylko w Mołdawii. Od ciężarka leżącego na dnie jeziora, w stronę brzegu prowadzi kilkumetrowej długości silna guma. Do niej dowiązane jest kilkadziesiąt metrów cienkiej linki, z której zwisa kilka, a nawet kilkanaście przyponów z haczykami. Linka mocowana jest do palika w pewnej odległości od wody, aby na suchym gruncie można było zakładać przynętę i zdejmować z haczyków złowione ryby. To guma pozwala przybliżać i oddalać obwieszony przyponami fragment linki. Na haczykach można umieszczać różnorodny zestaw przynęt, co zwiększa szansę na dobry połów. Jeśli nie weźmie płotka czy karaś, to może skusi się okoń albo sumik karłowaty. Jak nie leszcz, to może amur albo jazgarz. Giena i Rimma, podobnie jak niezliczona ilość innych kiszyniowskich kłusowników, nigdy znad wody nie wracają z pustym wiaderkiem. Nielegalne połowy to jeden z wielu sposobów na przetrwanie. Oprócz tego jest jeszcze uprawa działki, zbieranie runa leśnego, wyprawy na plantacje, kradzieże w sadach, polowanie na ptaki i inne akcje. Do października każdego roku spiżarnia i piwnica powinny być pełne zapasów, które muszą wystarczyć na kilka następnych miesięcy.

***

Kilkanaście lat temu przewodniki turystyczne po Związku Radzieckim poświęcały Mołdawii niewiele miejsca. Republika leżała jakby na uboczu krajoznawczych peregrynacji. Ten prawie dziesięciokrotnie mniejszy od naszego kraj, posiada jednak sporo ciekawych dla obieżyświata atrakcji. Polski turysta znajdzie tu wiele śladów podległości Hospodarstwa Mołdawskiego Rzeczypospolitej. Długoletnia okupacja turecka zostawiła orientalne ślady w architekturze, a wielonarodowy skład populacji kraju zachwyca bogactwem folkloru. Nad Dniestrem spotkamy wykute w skałach pozostałości klasztorów prawosławnych, a nieopodal stolicy kraju możemy zwiedzić jedną z największych na świecie winiarskich piwnic. Prezentowane w muzeach eksponaty archeologiczne opowiedzą nam historię starożytnych plemion scytyjskich, Daków, Getów i późniejsze dzieje słowiańskich Antów.

Równina z niewielkimi tylko fałdami terenu ma wspaniałe klimatyczne warunki do uprawy winnej latorośli i ciepłolubnych owoców. Słonecznik, melony, arbuzy, papryka w kilku gatunkach i bakłażany dojrzewają tu doskonale. Przez całe lata besarabskie czarnoziemy żywiły duży odsetek całego Kraju Rad. Znane były mołdawskie wina, calvadosy i koniaki. Wiśnie w czekoladzie uchodziły za rarytas a międzynarodowy tytoniowy koncern pozwolił nawet produkować Marlboro z tutejszej tabaki. Tak było jeszcze kilkanaście lat temu. Teraz kraj przeżywa poważne ekonomiczne i społeczne problemy. Po upadku komunistycznego molocha samodzielne obecnie republiki nie zawsze potrafią znaleźć właściwą ustrojową alternatywę dla swojej przyszłości. Brak tradycji demokratycznego sprawowania władzy, konflikty terytorialne, nacjonalizmy dziesiątków grup etnicznych i niezbyt nowoczesne prawodastwo nie sprzyjają rozwojowi ziem między Prutem a Dniestrem. Bałagan urzędniczy, chaos w gospodarce okresu transformacji i korupcja na wszystkich szczeblach władzy potęgują beznadzieję społeczeństwa. Mołdawianie, głównie ludzie w wieku produkcyjnym, opuszczają kraj. Szukają lepszych perspektyw od Moskwy po Lizbonę, handlują na polskich bazarach, młode mołdawskie dziewczęta prostytuują się w całej Europie. W chwili obecnej trudno byłoby nawet podać dokładne dane dotyczące populacji tego ponad czteromilionowego kraju.

***

Giena i Rimma nie są Mołdawianami. Zadomowili się tutaj przed ponad trzydziestu laty, wybierając po studiach miejsca pracy. Młody inżynier geodeta i teatralna charakteryzatorka przybyli do Kiszyniowa z Rosji niezależnie od siebie. Poznali się w miejskim autobusie, dojeżdżając do pracy, po kilku miesiącach wzięli ślub i po latach udanego małżeństwa doczekali się wnucząt. Kilka lat temu oboje stracili pracę. Zapotrzebowanie na geodetów nagle się skończyło, a charakteryzacją aktorów w teatrze Rimmy zajmują się teraz kuzyni wpływowego biznesmena. Nie mając wystarczających oszczędności ani minimalnych nawet emerytur, ci sześćdziesięciolatkowie, z dnia na dzień, stali się nędzarzami. Ich dzieci, które same walczą o byt w niedalekim Tiraspolu, niewiele mogą pomóc rodzicom.

***

Po skromnym obiedzie Giena zabiera się do segregacji złowionych ryb, a Rimma przygotowuje zalewę do ich konserwacji. Karasie, leszcze i większe okonie po obsmażeniu zapełnią pięciolitrowy słój i wystarczą na kilka świątecznych obiadów. Wszystkie płocie będą obficie obtoczone w soli i wyschną na wietrze, nabierając cech typowej tarańki, którą można rzuć potem w zimowe wieczory. Pozostała różnorodna drobnica, kilka głów z większych sztuk oraz płetwy i ogony stanowią natomiast idealny surowiec do sporządzenia mołdawskiej odmiany uchy – rybnej zupy. Rosjanie robią ten swój tradycyjny przysmak z tołpygi ale jest wiele gatunków ryb, z których można go przyrządzić. Od Wysp Kurylskich po Lwów powstały więc dziesiątki wariantów rosyjskiej uchy różniących się doborem podstawowego surowca i komponentów. Cziorba – z rumuńskiego zupa – której przepis proponuję poniżej, także ma kilka odmian. Ja wykreowałem własny wariant wzorowany na tym, czego kosztowałem kiedyś w okolicach Suczawy na rumuńskiej Bukowinie, w ukraińskiej części Delty Dunaju i w Kiszyniowie właśnie. Zachwycony przed laty węgierską ponty haláaszlé dodaję do zupy więcej, niż moi kiszyniowscy znajomi, ostrej mielonej papryki.


Rybna cziorba nie całkiem po mołdawsku

Składniki
kilogram drobnych ryb słodkowodnych różnych gatunków,
głowa większej ryby /karp, leszcz, szczupak/, jej płetwy i ogony,
sporej wielkości cebula,
duża marchew,
średniej wielkości korzeń pietruszki,
2 stołowe łyżki ryżu,
szklanka zakwasu lub płynu z kiszonej kapusty /lub łyżka soku z cytryny/,
łyżka przecieru pomidorowego, sól, pieprz, ostra mielona papryka, kilka zmiażdżonych nasion kolendry, natka pietruszki,
2 litry wody,

Wykonanie
Pokrojone w grube słupki warzywa wrzucamy do garnka z dwoma litrami lekko osolonej wody. Głowę, płetwy i ogony, po oczyszczeniu, także wkładamy do garnka i całość gotujemy około 30 minut. Usuwamy następnie pianę i przecedzamy wywar. Teraz wkładamy do niego dobrze oczyszczone z ości i wymyte kawałki ryb oraz opłukany i moczony wcześniej ryż, gotując następne 30 minut i zbierając gromadzącą się pianę. Kilka minut przed końcem gotowania – sygnałem niech będzie miękkość ryżu – do zupy dodajemy zakwas, pomidorowy przecier i przyprawy. Posiekaną natkę najlepiej podać osobno do indywidualnego wykorzystania przy stole. Moim pomysłem jest zrobienie purée z wyjętych w międzyczasie kawałków najbardziej rozgotowującej się ryby i dodanie go z powrotem do zupy. Otrzymuje ona konsystencję zupy – kremu i w tym przypadku można zrezygnować z ryżu. Elementy twardszej ryby można jedynie pokroić w foremne kawałki i przed podaniem zupy ułożyć je na 4-6 głębokich talerzach, tyle bowiem porcji przewiduje proponowany przepis.
SMACZNEGO!

***

Giena i Rimma nie piją alkoholu, co absolutnie przeczy popularnej postsowieckiej anegdocie, według której w tych stronach tylko słupy telegraficzne nie piją. Nie chcąc jednak być wyjątkiem potwierdzającym zasadę, akurat w czasie naszej rybnej biesiady, Giena sięga po trzymaną gdzieś od miesięcy butelkę miejscowej grappy – nielegalnie pędzonego destylatu z winogron – i wieczór kończy się nad ranem. Trudno wszak nie powspominać przygód sprzed ćwierćwiecza, kiedy to pewien nieznajomy fascynat mołdawskiego folkloru przypadkowo trafił pod gościnną strzechę Państwa Griebiennikow, mieszkańców kiszyniowskiego przedmieścia. Trudno nie pośmiać się po raz trzydziesty z tego, jak ów przybysz kupował złoto na dachu sklepu jubilerskiego i jak zakopywał je potem w lesie pod rumuńską granicą, aby bez potrzeby nie wozić go przez całe Bałkany...

A następna wyprawa na ryby? Na pewno jutro.


Wilhelm Karud, 2005.




Część XVI: Rowerem na koncert i fondue gorące.


„Grűβ Gott”, Drogi Gościu!
Witam Cię bardzo serdecznie w naszej parafii Świętego Hipolita w Zell am See. Czas odpoczynku i rozrywki, jaki spędzasz w naszej pięknej górskiej okolicy, daje Ci wyjątkową okazję do poznania uroków tego regionu, jego kultury, historii a także możliwość spotkania ludzi. Nasz unikalny parafialny kościół szczyci się ponad 1000 – letnią historią i nadal zachwyca swym urokiem całe rzesze zwiedzających. Zapraszamy Cię do wspólnego z nami udziału w mszach świętych. Być może ten urlop da Tobie, a także Twojej rodzinie, okazję do refleksji i wyciszenia się. Życzę Ci wszystkiego najlepszego w czasie pobytu w Zell am See, niezapomnianych wrażeń krajoznawczych i tych ze spotkań z ludźmi – gościnności, samych miłych dni, odpoczynku dla ciała i ducha. Niech Bóg prowadzi Cię po wszystkich ścieżkach!
Z wyrazami szacunku, Proboszcz Parafii.


Taką oto ulotkę znajduję zaraz po wejściu do kościółka w malowniczym Zell am See, dokąd wybrałem się w czasie dłuższego pobytu w tej części Kraju Salzburskiego. Świątynia jest najcenniejszym architektonicznie zabytkiem regionu, choć połowę X stulecia pamięta jedynie jej zachodni fragment. Obecny stan to trzynawowa bazylika romańska z lat nieco późniejszych, uzupełniana dodatkami w różnych stylach na przestrzeni wieków. Szczególnie cennym wydaje się być jej gotycki ołtarz z XIII w. Mimo że region trójkąta Kaprun – Bruck – Zell am See kojarzy się głównie z całorocznymi narciarskimi eskapadami, można tu spędzić czas na tysiąc innych sposobów. Dbają o to władze samorządowe, lokalne organizacje turystyczne, właściciele placówek obsługi gości, farmerzy, a nawet kler. To bardzo praktyczne podejście do problemu turystycznej promocji regionu. To przecież nieprawda, że samej tylko naturze Austriacy zawdzięczają wyjątkową popularność swej ziemi. Do takich sukcesów trzeba ukierunkowanej determinacji, solidności i konsekwencji. Tego możemy im pozazdrościć.

***

Amatorzy rowerowych wędrówek znajdą w Kraju Salzburskim ponad 2000 km zadbanych i wspaniale oznakowanych szlaków. Większość z nich bezkolizyjnie przecina nitki torów, drogi szybkiego ruchu i szlaki wodne. Przy dłuższych traktach mamy do dyspozycji wyspecjalizowane jadłodajnie i miejsca noclegowe dla cyklistów. Wszędzie spotkamy znaki informujące o miejscach godnych zwiedzenia, mapki terenu i placyki z ławkami do odpoczynku. Jedna z tych klasycznych rowerowych tras ma sporo ponad 300 kilometrów i prowadzi turystę od wodospadów Krimml na zachodzie landu aż do Paβau, „miasta trzech rzek”, w Niemczech. To Tauernradweg. Poruszajac się wzdłóż rzeki Salzach, napotkamy wiele atrakcji: wąwóz Lichtenstein, twierdzę Hohenwerfen, Eisriesenwslt i Salzburg. Stolica regionu jest ośrodkiem kultury rangi światowej i od lat wabi swą architekturą wytrawnych turystów z całego globu. Barokowe kościoły, pałace, średniowieczny zamek, ogród Mirabell i wodotryski Hellbrunnu to tylko kilka przykładów architektonicznego bogactwa Salzburga. Odrębnym przeżyciem może być przyjęcie zaproszenia do świata muzyki Mozarta, który tu się urodził i tworzył, a obecnie jest duchowym patronem salzburskich festiwali muzycznych.

Doliną Muhr prowadzi inny rowerowy szlak przeznaczony dla trochę bardziej doświadczonych cyklistów. Z krainy winnic i źródeł termalnych w okolicach Bad Radkersburg wiedzie on aż pod dach Wysokich Taurów, pokonując ponad 1600 metrów różnicy poziomów! Ten wysiłek się jednak opłaca. U kresu rajdu czeka nas spotkanie z prawdziwym cudem natury, bezkresnym żywiołem turni, wiecznej zmarzliny i wiatru. Aby chronić tę oazę przyrody przed zniszczeniem, powstał Park Narodowy Wysokie Taury, którego centralna część wyłączona jest całkowicie spod ingerencji człowieka. Urokiem stref zewnętrznych natomiast są zagospodarowywane od stuleci hale górskie, lasy, jeziora, bagna i siklawy. Przyjaźni naturze górscy rolnicy pieczołowicie potrafią oddzielić to, coludzkie od boskiego, tak więc dziesiątkom endemicznych gatunków roślin i zwierząt nic tutaj nie zagraża. U podnóża najwyższych partii Wysokich Taurów warto na kilka godzin rozstać się z jednośladem, by pieszo wspiąć się nieco wyżej, na szczyt Edelweiβspitze. Stąd rozciąga się przepiękny widok na 37 trzytysięczników.

Będąc w tym przyrodniczym raju na przełomie kwietnia i maja w ogóle nie używałem roweru, bo po prostu wszelka technika nie pozwala mi należycie skoncentrować się przy takim ołtarzu natury. Wyjątkiem jest aparat fotograficzny, który daje szansę zapisania części fascynujących zmysły doznań i zabrania do domu choćby okruszków nastroju ze szlaku.

Robiąc jednodobową przerwę na moim rowerowym szlaku, zatrzymuję się u rodziny farmera prowadzącego gospodarstwo agroturystyczne w okolicach Bruck. Pokoje noclegowe urządzono tu w osiemnastowiecznej, zbudowanej z sosnowych bali stodole. O tym, że był to budynek gospodarski świadczy dziś jedynie architektura zewnętrzna. Środek jest natomiast schludnym rustykalnym pensjonatem z wszystkimi wygodami, jakich oczekuje nawet wybredny turysta. Wszystko jednakże tak pomyślane, aby nie czuło się agresywnej techniki, chłodu tworzyw sztucznych i atmosfery wielkiego świata. Elke, synowa gospodarzy, z dumą opowiada o stałych gościach ich chaty, którzy przyjeżdżają tu co roku. Nie wymieniając nazwisk, daje do zrozumienia, że bywają tu krewni gubernatora jednego z amerykańskich stanów, prezesi filii znanego banku i japoński fotografik. Wieczór serowego fondue organizowany na farmie raz w tygodniu, przyciąga śmietankę kulturalnego i biznesowego światka z okolicy. Przywdziewając na tę okazję tradycyjne ludowe stroje, uczestnicy serowo-winnej biesiady nieskrępowanie bawią się wtedy nawet do rana, a często do towarzystwa zapraszają odpoczywających tu akurat wczasowiczów. Minionej wiosny byłem więc świadkiem pojedynku na pieśni, jaki stoczyli miejscowi piekarze z sześcioosobową rodziną producenta sukien ślubnych z Ukrainy. Czekając na rozstrzygnięcie, poszedłem spać o czwartej nad ranem, bo repertuar obu grup okazał się bezdennymą skarbnicą ludowych śpiewów. O ukraińskim uwielbieniu dla muzycznego folkloru wiedziałem od dawna, ale to, co wyczyniali Austriacy, było dla mnie prawdziwym odkryciem. Wino sprawiło, że nie wyłoniono zwycięzców – impreza skończyła się wspólnym pieniem, w którym też miałem swój udział.

***

Fondue jest ponoć wynalazkiem pasterzy szwajcarskich, ale jego różnorodne warianty spotkamy na całym alpejskim obszarze. Jak mało co, nadaje się ono na główne biesiadne danie, a w niektórych regionach Europy jest popularniejsze od potraw z grilla czy prosiaka z rożna.

***

Wewnętrzne ścianki żeliwnego lub kamionkowego saganka nacieramy czosnkiem i ostrą papryką. Wlewamy dwie szklanki wytrawnego białego wina i podgrzewamy naczynie na średnim ogniu. Kilogram startego sera – ementaler i jakiś inny gatunek – małymi porcjami wrzucamy do rozgrzanego wina, cały czas mieszając drewnianą łopatką. Gęstniejące fondue doprawiamy odrobiną mąki ziemniaczanej, przyprawami i kieliszkiem likieru owocowego. Podając na stół, zadbajmy o to, by naczynie nie wystygło zbyt szybko. Pokrojone w grubą kostkę białe pieczywo maczamy w serowej masie, używając długich widelczyków. Trudno określić ilość osób, jaką ta porcja zadowoli, bo to także zależy od ilości białego wytrawnego wina, jakie mamy w zapasie. Smacznego!

***

Mniej znanym faktem związanym ze stolicą regionu jest działalność Paracelsusa – prekursora współczesnej medycyny, chemika i filozofa. Theophrastus Bombastus von Hohenheim żył w okresie Odrodzenia i początkowo był wędrownym medykiem. Kiedy zasłynął jako cudotwórca, osiadł w Bazylei i pełnił ważne medyczne funkcje, także naukowe. Swoje osiągnięcia oparł na obserwacji chorych i doświadczeniach lekarskich z podróży po całej Europie. W leczeniu zaczął używać chemicznych preparatów uważając, że na chemię ciała ludzkiego można skutecznie oddziaływać dozowaną chemią z zewnątrz. Odrzucił dogmaty lekarzy średniowiecza i Avicenny, tworząc podstawy jatrochemii i wielu nowych medycznych dziedzin. Przez wielu współczesnych uważany za okultystę, wizjonera i dziwaka, dostarczył ponoć rysów charakterystycznych dla literackiej postaci doktora Fausta. W mieście jest pomnik Paracelsusa, tu bowiem działał przez jakiś czas i tu dokonał żywota w wieku niespełna pięćdziesięciu lat.

W krainie jabłkowego strudla (... jeszcze o Austrii...)

Siedzę na tarasie karczmy Alpine Paradies nad jeziorem Ossiach w Karyntii i zgłębiam dzieje związków narodów słowiańskich z terenami dzisiejszej Austrii. Polska obecność w tych stronach zaczęła się bardzo wcześnie, występowała w każdej epoce i w różnych formach trwała prawie nieustannie. Jednym z pierwszych historycznych faktów jest to, że budowniczym romańskiego kościoła w Wiedniu był w dwunastym stuleciu Krakowianin, Octavianus Wolckner. Obecnie stoi w tym miejscu wybudowana potem przepiękna późnogotycka katedra św. Szczepana. Natomiast nie do końca wyjaśnionym zdarzeniem jest pobyt królewskiego wygnańca Bolesława II Śmiałego w klasztorze Bernardynów nad jeziorem Ossiach. Atakowany przez kler za zlecenie zabójstwa krakowskiego biskupa Stanisława, polski król musiał udać się na banicję. Schronienia udzielili mu ponoć osjaccy mnisi i nie wiedząc kogo goszczą, pozwolili mu pozostać w klasztorze aż do śmierci. Obecnie freski z życia tej tragicznej postaci są jedną z atrakcji opactwa.

Atrakcji turystycznych w Austrii jest nieskończona ilość i wręcz wydaje się, że raj ten stworzono do zwiedzania. Zasługa to nie tylko natury, która szczodrze obdarzyła ów naddunajski kraj walorami krajobrazowymi. To także mrówcza pracowitość, zapobiegliwość i solidność jego mieszkańców. Do kilkuset trzytysięczników, do setek gorących źródeł, wodospadów i alpejskich łąk trzeba wygodnie dojechać, dobrze pojeść i przenocować. Już w latach 80-tych na jednego Austriaka przypadało rocznie średnio po 11 cudzoziemskich noclegów! To zdecydowanie najlepszy wynik na świecie. Miejsc, gdzie można się posilić, jest w tym niewielkim kraju dziesiątki tysięcy – od wytwornych wiedeńskich restauracji, po maleńkie prywatne jadłodajnie chłopskie, żywiące amatorów agroturystyki. Alpejskie wioski wyspecjalizowane w obsłudze narciarzy oferują najnowocześniejsze w świecie kompleksy noclegowo – gastronomiczne i setki kilometrów wyciągów. Cieszy fakt, że coraz więcej naszych rodaków stać na pobyt w Austrii i jej zwiedzanie, choć tak naprawdę, nie ma tam cenowego szaleństwa. W średniej klasy lokalu możemy zjeść obfity obiad z piwem za podobną do naszej cenę. Za równowartość 8–12 złotych dostaniemy butelkę niezłego gronowego wina. Nie dotyczy to oczywiście Wiednia i gastronomii na stokach narciarskich, gdzie bywa czasami dużo drożej.


Ale oto hoża karczmarka, barwnie po alpejsku odziana, podbiega do mnie z tacą, na której jagnięcia połać uduszona w młodej kapustce z dodatkiem suszonych owoców runa leśnego roztacza niebiańskie wonie. Na przystawkę miałem kilka plastrów miejscowego twardego sera i cieniutko pokrojoną szynkę preparowaną podobnie jak włoskie prosciutto. Na stole stoi też karafka z białym wytrawnym winem schluckpasującym, o dziwo, prawie do wszystkiego. Wszak Austria to jedna wielka winiarnia złożona z tysięcy małych winiarenek, a całe przedmieścia Wiednia roją się od winnic
i prywatnych knajpek heurige, gdzie od setek lat podawane są miejscowe dionizjaki.

Dbałość o turystę wymusiła zasadnicze zmiany w kulinarnych tradycjach spadkobierców Franciszka Józefa. Kiedyś podobna niemieckiej, a więc i polskiej, austriacka kuchnia była tłusta, ciężka i bez polotu. Obecnie otwiera się na świat, korzystając z ziół prowansalskich, delikatnych włoskich pasta i owoców morza. Nic na tym nie tracąc, zyskuje nowe rzesze smakoszy, właśnie z Włoch i Francji – a żeberka, golonka i ociekające tłuszczem gęsi i tak mają swoich amatorów.

Jeszcze słów kilka o kawie – symbolu Wiednia i następnej okazji do przywołania poloniców. Założycielem pierwszej wiedeńskiej kawiarni był niejaki Jerzy Franciszek Kulczycki, tłumacz i kupiec towarów orientalnych mieszkający w tym mieście w czasach słynnej odsieczy Sobieskiego. Za zasługi w pertraktacjach z Turkami otrzymał od Jana III całe zapasy nieznanego nikomu ziarna, pozostawione przez pokonanego Kara Mustafę. Kulczycki, awanturnik i obieżyświat, wiedział jak wykorzystać tureckie zapasy. Jego kawiarnia już nie istnieje, lecz wdzięczni wiedeńscy kawosze czczą pamięć tego ojca kafejek – ufundowali figurkę Polaka na jednej ze stołecznych kamienic, wbudowali pamiątkową tablicę, a nawet postawili mu pomnik. O wiedeńskim walcu, jabłkowym strudlu, szprycerze, torciku Sachera, jodlowaniu, jajkach po wiedeńsku, możliwościach erotycznych porucznika huzarów Esterhazego i kaprysach cesarzowej Sissi, my Polacy, jako jedni z byłych poddanych Najjaśniejszego Pana, wiemy prawie wszystko. Dziś skupiłem się więc na całkiem innych problemach z nadzieją, że tekst nie będzie potraktowany jak zwykłe austriackie gadanie ...
...Gertrude! Bitte die Rechnung! ...



Przydatne adresy: www.austria.info, www.austriainfo.pl , aoit@austria.info.



Wilhelm Karud, 2005

Część XVII: Absynt – trunek legenda


Siedzę w westybulu paryskiego hotelu Royal Fromentin i napawam się kolorami oraz smakami minionych epok. Szafy w barwach ciemnego miodu, brązowe belkowanie sufitu, zieleń ściennych tapet i wiśniowe obicia foteli. Na jednej z szaf herb Don Juana – gwiazda i serce. Jedna ze ścian ozdobiona dwoma plakatami a’la Toulouse-Lautrec. Kominkowa półka wsparta na dwu dostojnych kariatydach. I zieleń ścian, zieleń wykładzin, kwiecia, a także trunku w mojej szklaneczce.
Opiewany przez wielkich liryków, uwieczniony na płótnach malarzy, wychwalony przez wszystkich by w końcu, w roku 1915, zostać całkowicie zakazanym we Francji, dziś absynt przeżywa swój triumfalny comeback. Zielona Wróżka – tak niekiedy określano absynt - nie dała sobie odebrać uprzedniego czaru. Najpierw adorowana, a zaraz potem wypędzona, oskarżona o rodzenie szaleńców ofiara lig antyalkoholowych i winiarskiego lobby, dziś, wolna już od wielu szkodliwych substancji piołunu (Artemisia absinthium), nie straszy nikogo neurotoksynami. Pierwsza piołunówka powstała w szwajcarskim kantonie Neuchâtel w roku 1798 w rezultacie pasji pewnej starszej pani. Wieśniaczka mieszkała u podnóża krasowego pasma Jury i na jej stokach zbierała dzikie zioła, suszyła je, robiła mieszanki i sporządzała nalewki. Jedna z mikstur okazała się niebywale oryginalnym trunkiem. Kilka lat później niejaki Pernod przywiózł pomysł do Francji, gdzie około roku 1805 założono pierwszą destylarnię absyntu. Kiedy pojawiła się wieść o rzekomych bakteriobójczych właściwościach trunku – chronił ponoć podbijających Algierię żołnierzy francuskich przed dyzenterią – absynt stał się natychmiast modny wśród burżuazji i artystów. Początkowo droższy od wina, ale taniejąc, około 1860 roku stał się jeszcze bardziej powszechny, także wśród klasy robotniczej. Popularność trunku zaczęła rosnąć. Tani, bardzo często podrabiany alkohol nabywa miana Nikczemnej Wróżki i obwiniany jest o wszystkie nieszczęścia ludzkości. Wyjęty spod prawa, czeka prawie wiek cały, by odrodzić się w nowej chwale.
Hotel, w którym smakuję absynt, usytuowany jest na styku paryskich dzielnic pełnych ducha Belle Epoque, głównie za sprawą barwnego życia kilku pokoleń bohemy. To rejon Montmartru, Wielkich Bulwarów i Opery. Co kilka metrów można natknąć się tu na miejsca, gdzie Szopen romantycznie patrzył w oczy George Sand, gdzie powstawały wybitne dzieła impresjonistów, gdzie spacerował Van Gogh i gdzie Apollinaire pomieszkiwał przez kilka lat. Sącząc magiczny napój, wspominam wczorajszy późny spacer uliczkami słynnych quartiers. Zajrzałem na St Georges, gdzie pod nr 35 do 1875 roku mieszkał Renoir robiąc stamtąd częste wypady do swoich koleżków Edgara Degasa i Guy de Maupassanta. Chwilę zatrzymałem się na Square La Bruyère, którędy jeszcze wcześniej biegał Delacroix, spiesząc by dawać lekcje rysunku synowi przyjaciółki Szopena. W rożnych okresach przechadzali się tędy: Utrillo, Talma, Denis, bracia Goncourt, Apollinaire ...
Wśród tysięcy zapachów biesiadującego Paryża wyraźnie dało się wyodrębnić aromat anyżku, który podobnie jak kilkanaście dziesiątków lat temu wypełniał przestrzenie zaułków, skwerów i bulwarów. Wypływając wówczas z otwartych okien, licznych barów, kawiarenek i restauracyjek, gdzie absynt powszechnie serwowano, wabił do miejsc beztroskiej fety coraz to nowe czeredy rewelersów.
W czasach minionych westybul mojego hotelu rozbrzmiewał gwarem kabaretu Don Juan przyciągając całą artystyczną cyganerię Dzielnicy Łacińskiej i watahy wiecznie biesiadujących birbantów. To tu między innymi rodził się wielce towarzyski rytuał spożywania absyntu. Ten mocny i gorzki destylat wymagał dosładzania, a że cukier nie rozpuszcza się w 70% alkoholu, wypraktykowano sprytne instrumentarium, aby sobie z tym poradzić. Wysoką szklanicę w części napełnioną zielonym trunkiem stawiało się pod kranikiem pojemnika z zimną wodą. Na szklance spoczywała ażurowa łyżeczka z kostką cukru i krople wody wolno spadające z kranika rozpuszczały cukier słodząc następnie piołunowego drinka. Zarówno szklanki, jak i pojemniki na wodę oraz łyżeczki stały się wkrótce przedmiotami chodliwymi, obiektami dekoratorskich eksperymentów a nawet małymi dziełami sztuki. Dziś niektóre z nich zdobią muzea poświęcone impresjonistom, sztuce użytkowej i kulinarnej. Stanowią pokaźną część zbiorów najbardziej znanego muzeum absyntu, które założył Marie-Claude Delahaye, znawca tematu i autor wielu rozpraw poświęconych Zielonej Wróżce.
Rzeczą indywidualnego gustu jest to, czym będziemy zakąszać sławetny napitek. Warto być przygotowanym, jako że również w naszym kraju rośnie jego popularność. Jeden z wiodących polskich zakładów spirytusowych od lat produkuje wyśmienitą piołunówkę. Jest też rodzimy likier zwany Apsinthion de Luxe, kilka gatunków absyntu z Hiszpanii, kilkanaście z Francji, po parę z Austrii, Niemiec, Włoch i Szwajcarii oraz bardzo ponoć dobry piołunowo-anyżowy destylat z Czech.
Walory smakowe opisanego wyżej trunku pomogła mi docenić podawana w paryskim hotelu zapiekanka z bryndzą.
„Absynt, mocny likier, wyrabiany z piołunu z dodatkiem szkodliwych domieszek. Jakkolwiek wskazuje się go jako środek wzmacniający żołądek, działa jednak przy częstem użyciu ujemnie na ustrój cielesny i duchowy. Czysty absynt ma silny zapach eteryczny kopru włoskiego, anyżku, po dodaniu wody powstaje mleczne zmętnienie. Najsłynniejszy jest absynt szwajcarski.” ( Za Wielką Ilustrowaną Encyklopedią Powszechną Wydawnictwa Gutenberga).
Piołun – bylica piołun, Artemisia absinthium, aromatyczna bylina lub półkrzew pospolita w Eurazji, także w Polsce, zawiera substancje gorzkie wzmagające apetyt oraz olejek eteryczny działający przeciwrobaczo, w większych dawkach powoduje zatrucia, używany jako przyprawa oraz do wyrobu nalewek oraz wermutów.
***
Słynne powiedzonka związane z rytuałem spożywania absyntu:
-Zielona Godzina - najodpowiedniejsza pora picia trunku, 17.00 – 19.00
-Święte Ziele - absynt w określeniu Alfreda Jarry’ego
-Burżuazja - szklaneczka absyntu z anyżem
-Papuga - szklanica absyntu
-Purèe - absynt z minimalna ilością wody
-Rozlać absynt – umrzeć.
Przydatne adresy:
www.hotelroyalfromentin.com, info@hotelroyalfromentin,
Muzeum Absyntu – Musèe de l’Absinthe, 44 rue Callè 95430 Auvers-sur-Oise
tel. +33 01 30 36 83 26

Wilhelm Karud, Paryż, 2005

Część XVIII: Letnie przesilenie w Skandynawii


Magia tej wyjątkowej nocy

... Wielkie ognie rozpalane przez naszych przodków podczas letniego przesilenia chroniły ziemię przed złymi czarami, a dzięki temu wszystko miało się bogato darzyć . Popiół z wypalonych stosów pieczołowicie przechowywano jako cenny talizman ...

Mimo, że dzień 24 czerwca chrześcijanie mianowali dniem św. Jana Chrzciciela, to nie ulega wątpliwości, iż wszelkie obrzędy z nim związane pochodzą z czasów znacznie wyprzedzających naszą erę. Ten wyraźny punkt zwrotny w całorocznej karierze słońca zauważono dużo, dużo wcześniej. Po wspinaniu się coraz wyżej, z dnia na dzień, po niebie światło niebieskie zatrzymuje się i odtąd zaczyna schodzić coraz niżej. Ten spektakularny astronomiczny moment fascynował i napawał lękiem naszych przodków. Nie zdając sobie sprawy ze swojej bezsiły, ludy prehistoryczne próbowały nawet pomagać Słońcu, ustrzec je przed upadkiem, podtrzymać i swymi słabymi rękami rozniecić z powrotem czerwoną lampę. Można przypuszczać, że takie przeżycia i rozważania mogły lec u podstaw celebry świąt związanych z najkrótszą w roku nocą. Od Andaluzji po Syberię i od Laponii po Peloponez cała pierwotna populacja naszej ćwierci kuli ziemskiej z przejęciem obchodziła te święta. Najbardziej powszechnym zwyczajem stało się palenie wielkich ognisk i odprawianie przy nich magicznych obrzędów. Częste były też procesje z pochodniami, podczas których obchodzono uprawiane pola, a także zwyczaj toczenia koła. Z przekazów średniowiecznych znamy też obrzęd spalania kości i rozmaitych odpadków, wywołujący cuchnący dym przepędzający szkodliwe smoki, które o tej porze roku, podniecone upałami, spółkowały w powietrzu i zatruwały studnie i rzeki zrzucając tam swe nasienie.
Pewien kronikarz opisał barwny średniowieczny zwyczaj toczenia koła obchodzony w niemieckiej wsi nad Mozelą. W wigilię św. Jana na pobliskim wzniesieniu gromadzono co roku pewną ilość słomy, na którą składały się symboliczne porcyjki z każdego gospodarstwa. Po zmroku męska część społeczności wspinała się tam, by na znak burmistrza – za tę funkcje burmistrz corocznie nagradzany był koszem czereśni - rozpocząć całą celebrę. Niewiasty w tym czasie gromadziły się nad ruczajem, w połowie zbocza, w oczekiwaniu na toczące się z góry zapalone koło. Kiedy płonący rekwizyt, kierowany przy pomocy zmyślnych drążków, pojawiał się obok kobiet, te wydawały głośne okrzyki, oczekując męskich odpowiedzi z wierzchołka. Cała społeczność z wielką energią machała zapalonymi pochodniami, które miały płonąć do czasu, aż koło znajdzie się u podnóża wzniesienia i ugaszą je nurty Mozeli. Nie zawsze się to ponoć udawało, bo winorośl bujnie porastająca zbocze przeszkadzała kołu płynnie się poruszać. Jeśli udało się płonące koło zapędzić do rzeki i zgasić je w niej, można było oczekiwać bogatego zbioru winogron, a mieszkańcy wsi zyskiwali prawo egzekwowania od osad sąsiednich wozu białego wina. W okolicy wierzono, że zaniechanie tego obyczaju może spowodować drgawki u bydła, które nawet zacznie tańczyć w oborach.

Na całej europejskiej przestrzeni trudno byłoby wskazać miejsca obojętne astronomicznemu urokowi najkrótszej w roku nocy. W Czechach podpalano jodełkę, którą wcześniej dziewczęta obficie obkładały chrustem. Wyczyniane następnie harce pod palącym się drzewkiem chroniły przed febrą i zdradami małżeńskimi. W Norwegii organizowano wielkie ogniska, przepędzając wiedźmy zlatujące się w wilię St. Hansa z całego ponoć świata w gościnę do rezydującej na górze Blocksberg najbardziej groźnej z wszystkich wiedźm. Wsie Rusi Zakarpackiej pamiętają zwyczaj przepędzania bydła przez dym a nawet płomienie obrzędowych ognisk, czemu towarzyszyły radosne pieśni, palenie figury Kupały i skoki młodzieży przez palący się chrust. Polska społeczność Prus Wschodnich miała zwyczaj wygaszania wszystkich domowych palenisk by następnie, późnym wieczorem przed św. Janem, rozpalić je na nowo, ale koniecznie pochodniami wziętymi ze wspólnego obrzędowego ogniska. Ludy Europy Północnej i Środkowo-Wschodniej wierzyły przy tej okazji w magię niektórych roślin, czemu dawały wyraz podczas obrzędów czczących przesilenie letnie. Dąb, brzoza, jemioła czy paproć bardzo często powtarzają się w legendach, baśniach i pieśniach ludowych wielu europejskich nacji. Ze starych przekazów znamy też sporo słów, określeń i nazw kojarzących się z bogatymi pradawnymi obrzędami, a najwięcej znajdziemy ich w językach słowiańskich. Maj, maik, majowy narzeczony, Kupała, Kostrubonko, Łada, Kostroma, Marena czy Jaryło to regionalne określenia związane z tym, co w całym okresie witania wiosny i lata działo się na naszym kontynencie.

***

Spektakularne imprezy organizowane w przeddzień św. Jana od lat znane są w całej Skandynawii, a w Szwecji specjalnym dekretem ustanowiono nawet oficjalne święto letniego przesilenia już 55 lat temu. Jest to weekend najbliższy dacie 24 czerwca, a główne uroczystości organizuje się w sobotę.

Midsommar
Zaczynająca się nieco później niż na Kontynencie skandynawska wiosna bucha zielenią równie pysznie, jak w wielu innych regionach Europy. Efekt uniwersalnych sił natury potęguje tu także nie zachodzące przez kilka tygodni słońce, które w okolicach Nordkapp świeci przez całą dobę od 14 maja do 29 lipca. To w środku tego właśnie okresu pradawni mieszkańcy Skandynawii usytuowali obrzędy związane z pochwałą życia, płodności, odnowy energii i witalności. Szwedzkie Midsommar jest spóźnionym odpowiednikiem świąt witania maja, tak popularnych w europejskim interiorze. Już od sobotniego poranka dekoruje się obejścia, kościoły, samochody, zaimprowizowane estrady i miejsca potańcówek. Używane są girlandy z łąkowego kwiecia oraz bogate w listki gałązki dzikich krzewów i drzew. Wczesnym popołudniem na centralnym placu wsi, na boisku lub w parku ustawiany jest majowy słup, wokół którego zaczynają gromadzić się okoliczni mieszkańcy. Słup jest właściwie dość wysokim krzyżem umajonym świeżą zielenią igliwia, kolorowymi wstążkami i polnymi kwiatami. Ktoś daje hasło do rozpoczęcia celebry i kolorowy tłumek rusza w tany. Początkowo ludzie bawią się wokół słupa a w miarę zbliżania się zmroku przechodzą do sal tanecznych, na zadaszone sceny i do barów. Wielu mieszczuchów opuszcza wtedy aglomeracje i udaje się na prowincję przemierzając niekiedy spore dystanse by uczestniczyć w letniej fecie. Dużą renomą cieszą się festyny w regionie Dalarna w centralnej części kraju, dokąd co roku na tę okazję zjeżdżają tysiące samochodów i autokarów, a także zagraniczni turyści, głównie Niemcy i Holendrzy. Innym centrum masowych imprez Midsommar są okolice Kiruny i Galivare w prowincji Uppland, tereny o wiekowych tradycjach górniczych. Mieszkańcy Sztokholmu udają się przede wszystkim na ulubione bałtyckie wysepki oraz do najbliższych skansenów, gdzie w scenerii starych skandynawskich osad, pod otwartym niebem, oddają się iście epikurejskim uciechom, co całkowicie przeczy poglądom o chłodnych temperamentach Szwedów. Stoły podczas czerwcowych imprez uginają się od jadła i napojów.Dominują młode ziemniaki z koperkiem, odtłuszczone mleko, lody i kawa. Swoich zwolenników ma typowo szwedzki specjał surstrőmming, skomplikowanymi metodami kwaszony śledź, który w prowincji Dalarna ma nawet swoje osobne święto. Je się też dziesiątki innych rybnych dań, langusty i raki. Mężczyźni raczą się przy tym dobrze schłodzonym absolutem – wyśmienitą szwedzką wódką, bezpośrednią następczynią ludowej aquavit.

***


Jak wiele innych wilii, także ta przed Midsommar ma swoje tradycje w licznych przesądach. Niektórzy Szwedzi do dziś wierzą, że siły nadprzyrodzone uaktywniają się w tę noc. Gdzieniegdzie ludzie zbierają rosę do specjalnych flakoników i trzymają ją na wypadek chorób. Wspomina się o znanym także u nas kwiecie paproci. Panny wkładają pod poduszki bukiety polnych kwiatów i śpiąc na nich czekają na sen, który wskaże im wybranka. Jedząc koszmarnie przesoloną owsiankę, można mieć nadzieję na sen przepowiadający przyszłość.



Wilhelm Karud, 2005


Część IX: Z plecakiem po Norwegii


Zabytki można zwiedzać do wysokości Trondheim, gdzie stoi prawie 1000 – letnia, najdalej na północ Europy wysunięta gotycka katedra Nidaros. Potem to już tylko jeden wielki pomnik natury podarowany Skandynawii przez lodowiec. Ekscytująca jest podróż trasą E-39, pełną mostów i promowych przepraw drogą wijącą się wzdłuż postrzępionego oceanicznego wybrzeża. Dla hitchhikera prawdziwym wyzwaniem są skandynawskie dystanse. Stojąc przed drogowskazem w Lindesnes, na którym pokazano odległość do Kirkenes – 2822.3 km, czujemy, że to nasz Mount Everest.

         Lato. Pogodne niedzielne przedpołudnie. Na drodze trzeciej kategorii łączącej Elverum z Trysil spory ruch. Rzadko kto jednak kogoś wyprzedza, nikt się nie spieszy. Rygorystyczne przepisy drogowe przestrzegane są skrupulatnie. Światła mijania przez cały rok, a pasy bezpieczeństwa w każdych warunkach. Maksymalna prędkość 80 km na godzinę, na autostradzie 110, natomiast w terenie zabudowanym 50. Policja drogowa nie jest tu zbytnio widoczna, ani też natrętna, jest natomiast chłodno konsekwentna przy każdej ewentualnej interwencji czy zdarzającej się rutynowej kontroli. Wszystkie kraje skandynawskie raczą wysokimi mandatami frywolnych użytkowników ruchu. Przekroczenie dozwolonej prędkości kosztuje w Norwegii nawet cztery tysiące koron, za złe parkowanie płacimy dwa - trzy, a za nie używanie pasów bezpieczeństwa niewiele mniej. Dopuszczalna zawartość alkoholu we krwi wynosi 0,5 promile, ale biada temu, kto pozwoli sobie na więcej. Jeśli uda mu się uniknąć więzienia, może uważać się za szczęśliwca. To wszystko procentuje. Kolizje na drogach należą do rzadkości, a korzystanie z nich jest przyjemnością zarówno dla kierowców, jak i ich przypadkowych pasażerów. Tej przyjemności nie zaznawał przez pewien czas jeden z byłych premierów rządu Królestwa Norwegii, którego za nadmierną szybkość pozbawiono kiedyś prawa jazdy, o czym gromko informowały wszystkie media.

         Tuż przed momentem wysiedliśmy z Navojką z samochodu norweskich emerytów jadących do syna gdzieś pod Kongsvinger i szukamy gorącej kawy na stacji benzynowej. Już od przedwczoraj jesteśmy w drodze, mamy nieco zawilgocone plecaki i trochę nas podziębiło. Deszcz zaczął padać zaraz po zejściu na ląd w szwedzkiej Karlskronie, potem trochę trwało zanim złapaliśmy coś na północ i dopiero milę przed Uddevalla zrobiło się pogodnie. Węgierski tir wysadził nas koło jachtowej mariny, ledwo zdążyliśmy na zaplanowany folkowy koncert, a potem była noc w namiocie, ślamazarna droga do Oslo i następne deszcze. Dobre choć to, że kolejne spanie miało miejsce w ciepełku, u bratnich globtroterów w Hamar. Do Karin i Trygve dojechaliśmy dość późnym wieczorem, bo przecież na stopie trudno wybrać autostradę, a boczne drogi w Norwegii są często pustawe. Nie wszystko nam wyschło w tym wilgotnym fragmencie norweskiej prowincji, ale zresztą, czy w owym kraju łatwo można znaleźć coś suchego? Przecież właśnie dla wszechobecnej wilgoci ciągną tam rzesze wędkarzy, wielbiciele fiordów, amatorzy spacerów po lodowcu, maniacy canoeingu, podglądacze wodnego ptactwa, pasażerowie wszystkich tych promów, stateczków, łajb i cruiserów. Nie przypadkiem przecież w Bergen, gdzie pada ponoć 280 dni w roku, ustanowiono Święto Deszczu, nie bez powodu prognoza pogody cieszy się tu wysokim wskaźnikiem oglądalności, a parasolki noszone są na okrągło.

         Kawa wyraźnie nas uaktywniła. Na zapleczu Statoila suszymy zawartość plecaków, Navojka coś poetycko tworzy, potem naśladuje egzotyczną melodykę języka norweskiego a ja, korzystając z gościnności jakiegoś Knuta, ładuję akumulatorki cyfrowej kamery. Popołudnie zapowiada się wyjątkowo pogodnie. Słońce niby nad Ustką - takie intensywne, a jeszcze nie całkiem wysoko. Do Parku Narodowego Gutulia zostały nam dwie godziny spokojnej jazdy, ale my zaczynamy automatycznie zerkać na tankujące samochody. To przecież chleb powszedni i bez słów robimy to samo, jak osiem lat temu w Kaposvar, pewnego czasu pod Piotrkowem, Jeną, Koszycami lub tuż za Barceloną. Wreszcie go mamy. Zatankował, odstawił auto w cień i poszedł na kawę. Norwegowie wypijają najwięcej kawy na świecie, to samo jest z odtłuszczonym mlekiem, zjadaniem lodów, ryb, ilością komórek na głowę mieszkańca i innymi jeszcze per capita. Czasem te dane balansują, ale Norwegia zawsze przoduje w świecie pod wieloma względami. Niestety, ma też koszmarnie drogie piwo, reglamentowane trunki, a palący papierosy maja tu okazję by pozbyć się nałogu – na paczkę marlboro trzeba przeznaczyć równowartość 30 złotych.

         Jak go namierzyliśmy? To proste, jak ulice w Bałcziku. Jego terenowe subaru pojawiło się od strony Stange, tablice miało z Hedmark, a na logo firmy wyraźnie stało Elgå. Mało kto wie, że w Elgå kończy się droga, ta z norweskiego interioru i ta ze szwedzkiego, że dalej można jeszcze trochę promem do Sorvika, a potem tylko pieszo i z plecakiem, bo trzeba z sobą mieć wszystko. Wielu powie, że tam nic właściwie nie ma, że karelskie psy na niedźwiedzie szczekają tam inaczej niż gdzie indziej, że komary, wilki, mszarne sowy i malina moroszka. A komu to potrzebne? Po swojemu będą mieli rację, bo po co oglądać takie dziwne psy, bać się wilków, słuchać bzyczenia moskitów i nie wiedzieć kiedy moroszka jest dojrzała. Ale my tam byliśmy już kiedyś i dobrze wiemy, dlaczego znowu ciągnie nas do Gutulia. Navojka nie ma jeszcze sfotografowanych siedmiu gatunków kwiatów na południowych stokach Sorkvoli, chce policzyć ile młodych ma w tym roku kacza rodzina na Fjelgutusjøen i usłyszeć raz jeszcze pisk zająca w szponach potężnej sowy mszarnej. Ja chcę się kolejny raz wsłuchać w porażającą ciszę, bo coś mi z niej umknęło ostatnim razem i chcę napisać poemat o brataniu się człowieka z borealną naturą. A gdzie indziej możemy to zrobić? Razem pragniemy zapatrzeć się przez chwilę w siebie, nie mając na przeszkodzie smogowego filtra, który wypacza kameralność spojrzenia i marzymy, by przeżyć kilka dni nieprzerwanego deszczu, bo każdy lipiec musi tu mieć taki moment.

         Dlatego wiezie nas teraz Morten, namierzony wcześniej restaurator z Elgå. Mijamy Trysil, koło Jordet robimy siusiu, tuż za Drevsjø zmienia się krajobraz, a za następnym skrzyżowaniem Samowie sprzedają lapońskie pamiątki. Jedno z mijanych jezior ma kilkaset hektarów powierzchni, głębia sięga miejscami 40 metrów, a lodowa tafla trzyma czasem 170 dni w roku. Jadąc kilkanaście minut wzdłuż jego brzegów słuchamy srodze naturalnej opowieści Mortena o przypadku, jaki przydarzył mu się ostatniej wiosny. Teraz śmieje się sam z siebie, bo w jego restauracji serwują szesnaście rybnych dań, a on pewnego marcowego dnia poszedł z mormyszką na podlodowe wędkowanie. Mróz -24º C, wietrzycho tęgie od wschodu i żywej duszy na tafli. Już wiercąc otwory miał jakieś dziwne przeczucia, bo lód w różnych miejscach różnił się grubością. Stało się, gdy miał wiercić w nieco innym miejscu. W sekundzie jego ponad stukilowa osoba znalazła się wśród odłamków tego, po czym przed momentem dość pewnie stąpał. Dookoła nieprzyjazna gładź, kilometrowa głusza, a w oczach widmo beznadziei. Sam nie wie, jakim cudem przypomniała mu się ta lekcja fizyki albo chemii sprzed ponad trzydziestu lat, a może to była biologia lub geografia. Stara nauczycielka tych wszystkich przedmiotów narysowała jakąś nudną tabelę, z której miało wynikać, w jakim czasie zamarza woda, gdy obniża się temperatura powietrza. Wtedy miał to gdzieś, ale mechanicznie przerysowywał tabelkę do kajecika i w tym nieszczęsnym dniu był pewien, że naprzeciwko -25ºC figurował czas podany w sekundach. No, może nie do końca był pewien, ale czegoś musiał się chwytać, a w zasięgu ręki nie było nawet brzytwy. Rozpaczliwie pracując nogami i rękami utrzymywał się na powierzchni tego prawie grobu i wygospodarowywał ułamki sekund, by wyrzucać na taflę większe kawałki lodu, najpierw tuż obok topieliska a natychmiast potem nieco dalej i dalej. Odłamki lodu przymarzając do tafli tworzyły swoistą ścieżkę życia, która po niespełna trzech minutach pozwoliła mu nie dać się pochować żywcem.

         Skończyła się droga. Morten pogonił do swoich obowiązków a my mamy w planie rozbić namiot na znajomej łączce i posegregować ekwipunek na górski kilkudniowy wypad. Wieczorem będziemy degustować jakieś miejscowe dania w restauracji naszego nowego znajomego. Obdarowany polskimi smakołykami za podwiezienie, zaprosił nas do siebie na posiłek. Obiecał też dać mi jedną ze swoich wędek podlodowych, bo w najbliższych latach nie będzie łowił zimą.

***

Podróże kulinarne

Jak się je sieję

         Tradycyjna norweska kuchnia opiera się na naturalnych produktach wyjmowanych z wody, przynoszonych z lasu i wyhodowanych na łące. Podstawą od stuleci są ryby, baranina i nabiał. Befsztyk z wieloryba, gotowany łosoś i rybne puddingi to dania, które norweskie dzieci jadają już w przedszkolach. Farikal, baranina duszona w kapuście i dyrestek, pieczeń z renifera, stanowią symbole kuchni tego kraju. Jagody, żurawina i grzyby uzupełniają jadłospis Norwegów od zawsze. Jako wykwintny deser podawany jest dżem z maliny – moroszki, zwanej tutaj multer, dla których to owoców wielu Skandynawów gotowych jest latem przewędrować dziesiątki kilometrów po bagnistym terenie. Potomkowie Wikingów od lat przodują na świecie w ilości zjadanych śledzi, lodów i serów twardych. Wypijają też zawrotne ilości naturalnej kawy, nie gazowanej wody mineralnej i mleka – czasami całkowicie odtłuszczonego. Ostatnie lata to także fascynacja potrawami włoskimi, latynoamerykańskimi i azjatyckimi, co jest charakterystyczne dla społeczeństw o szybkim wzroście stopy życiowej.

         W menu restauracji Mortena dużo śledzi, sieja zapiekana w śmietanie, kilkanaście innych potraw z łowionych w okolicy ryb, wszędobylskie tu gofry i ... bycze ozory ze świeżymi krążkami czerwonej cebuli oraz z żurawiną. Zamawiamy ten ostatni specjał licząc, że będzie to nasze kolejne, typowo skandynawskie doświadczenie kulinarne. Przyniesione przez kelnerkę wyglądają jak plastry gotowanego tuńczyka lecz już pierwszy kęs jędrnej masy rozwiewa wątpliwości. Są wyśmienite jako przekąskowe zimne danie i w spisie jadła figurują w grupie antipasti. Nie zastanawiając się nad tym makaronizmem pałaszujemy sporą porcję ozorów. Żurawinę, która nam akurat do nich smakowo nie pasuje, zostawiamy na deser. Mieszamy ją potem z gęstym jogurtem, dodajemy łyżeczkę cukru i tym koktajlem puentujemy nasz norweski lunch. Gdyby nie długi czas potrzebny do przygotowania tych byczych języków, robilibyśmy je z Navojką w Polsce ze dwa razy w tygodniu.

         Kilka własnoręcznie złowionych dorodnych siei uwędził nam kiedyś pewien Szwed odpoczywający w swoim letnim domku nieopodal naszego obozowiska. Biwakowaliśmy wtedy w Szwecji, w Tiomila Skogen (Stumilowy Las?), podczas jednej z pierwszych autostopowych wypraw do Skandynawii. Osolone lekko przed wędzeniem dymiły potem i pachniały intensywnie wisząc na krzaczku wierzby lapońskiej. Po chwili jedliśmy je gorące do zimnego piwa. Wędzona sieja nie wymaga dodatkowych komponentów smakowych ale można ją skropić cytryną lub użyć pikantnego sosu na bazie majonezu lub kwaśnej śmietany. Inne, mniejsze ryby tego gatunku po wypatroszeniu i lekkim osoleniu wnętrza upiekliśmy w folii aluminiowej na ruszcie razem ze skórą. Otwieraliśmy je i po usunięciu szkieletu jedliśmy palcami – moda na jedzenie bez użycia sztućców wraca do łask i staje się modna nie tylko wśród snobów. Ja postarałem się o urozmaicenie smakowe upieczonych siei. Kilka łyżek masła roztarłem ze zmiażdżonym czosnkiem, drobno posiekanym szczypiorkiem, solą i kolendrą. Danie smakowało wszystkim. Zaproszeni do naszego ogniska młodzi Belgowie zapisywali sobie recepturę przygotowania tej słowiańskiej omasty, dla której na poczekaniu Navojka wymyśliła nazwę: sieja a’la Vojtek, a to na cześć pewnego jej kolegi specjalizującego się w fantazyjnym przygotowywaniu dań rybnych. Bravo Vojtek słyszeliśmy potem jeszcze kilkakrotnie układając się do snu w naszym namiocie, a rozbawione i syte towarzystwo powoli cichło szanując zasadę ludzi Północy: wycisz się i daj się wyciszyć innym. Nawet nie było nam żal dużej butelki bacardi, jaką wygraliśmy z Navojką na fińskim promie, wykonując niekonwencjonalną zorbę w konkursie tańców europejskich. Wypiliśmy ją pod sieję.

***

Receptury

Wołowe ozory z czerwoną cebulą i żurawiną

         Z dobrze opłukanego i obgotowanego wołowego ozora usuwamy ślinianki i po przełożeniu do nowej wrzącej wody gotujemy je do miękkości z cebulą , włoszczyzną i przyprawami – to właśnie trwa 2 – 3 godziny. Z ostudzonego ozora zdejmujemy skórę, kroimy go w centymetrowej grubości plastry i po skropieniu octem balsamicznym lub winnym możemy podawać na stół. Pokrojona w cieniutkie krążki czerwona cebula dodana już na talerzu będzie pożądanym uzupełnieniem dania. Oczywiście, ozory wołowe można podać na ciepło a także z sosem koperkowym czy nawet rodzynkowym. Do sporządzenia sosu można więc wykorzystać wywar, w którym je gotowaliśmy.

Sieja zapiekana w śmietanie

         Cztery dorodne marchewki obieramy i kroimy w cienkie plastry. Gotujemy je 10 minut wrzucone do osolonego wrzątku. Kilogram filetów z siei myjemy, osuszamy i dzielimy na cztery porcje. Układamy je następnie w brytfance wraz z obgotowanymi plastrami marchwi. Rybę skrapiamy sokiem z połowy cytryny, obsypujemy solą i pieprzem, obkładamy czterema łyżkami sosu pesto z bazylią i posypujemy kilkoma łyżeczkami drobno pokruszonego pieczywa tostowego. Polewamy na to 15 dag śmietany kremówki. Wstawiamy do uprzednio nagrzanego piekarnika i w temperaturze 200ºC zapiekamy przez około 30 minut. Wyłożone na talerz dekorujemy natką pietruszki lub świeżymi listkami bazylii.

***

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Jak dostać się do Skandynawii

Oczywiście najlepiej autostopem przez Niemcy do Danii. Z Danii na Półwysep Skandynawski przez most Øresund – przejazd dość drogi więc można odpalić parę euro naszemu dobroczyńcy. Można też wybrać autostopowy wariant przez poradzieckie republiki nadbałtyckie i Rosję do Finlandii.
Leniwi mogą skorzystać z jednej z przepraw promowych przez Bałtyk. Połączenia morskie ze Skandynawią funkcjonują w Świnoujściu i Gdyni. Można dopłynąć do Ystad, Karlskrony, Nynäshamn, Helsinek, Kopenhagi i do Rønne na Bornholmie. Cena dla pieszego pasażera w obie strony od około 340 –400 zł.
www.unityline.pl

Autostopowe szanse

Wbrew obiegowym opiniom Skandynawowie są życzliwymi ludźmi. Trzeba tylko umieć zyskać ich otwartość. Wizerunek autostopowicza – pasjonata, a jeszcze lepiej pary schludnych, niepalących, znających choć trochę angielski obieżyświatów, sprawi, że mamy drogę otwartą aż do Nordkapp. Dobre rezultaty na stacjach paliw i większych parkingach, gdzie na spokojnie można nawiązać kontakt. Chwytliwe tematy to pogoda, ekologia, wędkarstwo, sport, wszechobecna drożyzna i dowcipy o Szwedach w Norwegii, a w Szwecji o Norwegach.

Warto zwiedzić

Podróżując trasą E-39 można zapuścić się wycieczkowym stateczkiem w głąb któregoś z licznych fiordów. /Ceny od ok. 40 zł od osoby. Tlf. +47 55 25 90 00/. Zatrzymać się na dzień w Bergen, mieście licznych imprez kulturalnych, przepięknej drewnianej Starówki w przystani Bryggen, kilkunastu muzeów (np. Edvarda Griega) i urokliwych kościółków w stylu stave. www.visitBergen.com
Nie można ominąć Ålesund, w którym poprowadzono fantastyczną drogę przez przybrzeżny fragment Oceanu, usypując wcześniej sztuczne wysepki i dokonując imponujących wyczynów inżynierii drogowo – mostowej.
W drodze z Ystad do Oslo trzeba zboczyć na kilka godzin do Trelleborga, jednego z najbardziej malowniczych miasteczek Skanii. W okolicy wiele prawie zapomnianych wiejskich kościółków, urokliwych plaż i zakątków. W samym Trelleborgu dużo zadbanych zabytków, a wśród nich ruiny słynnej twierdzy zbudowanej przez Wikingów. Trochę dalej na północ powita nas Ängelholm – plażowy raj, tanie centra handlowe i Muzeum Rękodzieła z warsztatem wyrobu regionalnych, glinianych pamiątek.
Oslo jest rozległym miastem ale większość zabytków mamy w zasięgu kilku, kilkunastu minut piechotą. Warto obejrzeć twierdzę Akershus nad Oslofjordem, surowej urody gmach Ratusza, Park Vigelanda, muzea Muncha, Ibsena, tratwy Kon-Tiki Thora Heyerdahla i statku polarnego Fram, na którym podróżowali i Amundsen i Nansen. www.visitoslo.com
Trasy wiodące przez Sztokholm, Kopenhagę, Helsinki i skandynawski interior oferują nie mniej ciekawe atrakcje. Na szczęście podróżując autostopem można sobie ustalać plany z dnia na dzień, lub w zależności od okazyjnego transportu.

Z trasy autostopowej po Skandynawii
Wilhelm Karud, 2005