ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Kaukaz - Śladami Heraklesa 2008.

Autor: Piotr Picheta
Data dodania do serwisu: 2008-11-05
Relacja obejmuje następujące kraje: Kaukaz, Gruzja
Średnia ocena: 5.96
Ilość ocen: 422

Oceń relację

Wyprawa

Kaukaz - śladami Heraklesa

2008.15.07 – 12.08.2008

 



Chrzest w wąskim gardle

Medyka to był prawdziwy chrzest dla podróżnika, a może swoista szczepionka, która wstrzyknięta do układu immunologicznego miała za zadanie poddać recyklingowi lęki i urojenia zakorzenione głęboko w umyśle, by ostatecznie wstrząsnąć, uodpornić i nadać mi śmiałości. Myślę, że każdy z nas, na swój własny sposób, czuł podobną presję i wątpliwości. Czy damy radę, czy jesteśmy gotowi podjąć wyzwanie, czy nasze wejście w sam środek tego, co wydaje się obce, wrogie, niebezpieczne, nie okaże się pokraczne i skazane na porażkę? Tego dnia, na ukraińskim przejściu granicznym wstrzyknięto mi w żyły niedowierzanie, niczym w betonowe krajobrazy zieleń. Zetknąłem się ze światem, który odmienny od zachodnich realiów, mierzony jest wyłącznie rytmem „przemytniczej mrówczarni”. Setki ludzi i jeden powód, dla którego w ścisku, w niepogodzie walczy się o przekroczenie granicy. Przetrwanie. Wola, która determinuje i wyzwala prymitywne instynkty. Po trupach, byle tylko do przodu, gdyż pierwsi zwyciężają, a ostatnich szarpią psy. Niczym bydło w zbyt małej zagrodzie, tłum napierał, parł w przód, krzyczał i lamentował, wołał o pomoc i pomstę. Medyka to pole bitewne, na którym każdy chce zostać bohaterem i wrócić do domu z łupem. Uderzył mnie obraz człowieka, który z nieskrywanym wyrazem triumfu wracał do Polski z kartonem papierosów. Kilkanaście złotych dumy, wyniosło go ponad motłoch, który za wszelką cenę chciał iść w jego ślady. Malutka krucjata. Ile może takich kursów zrobić dziennie? Zapewne jeden. Wielki pogięty płot, raz za razem, chwytał mnie za gardło. Wtłoczony między pręty ogrodzenia, ściśnięty, skompresowany do granic możliwości tłum, falował, a z nieba lał się deszcz. Kobieta obok zachęcała mnie do walki. Krok za krokiem. Napieraj, wciąż idź do przodu – mówiła. Iść do przodu? Jak, gdzie, skoro przede mną strumień ludzkich ciał, zduszony, rozbijający się o zaporę krzyczących ukraińskich pograniczników. Ktoś inny niósł mój plecak, lub walczył ze styliskiem czekana, które wbijało się między żebra. Chłopaki byli gdzieś z przodu, coraz bliżej maszynki do mięsa, która przed budynkiem odprawy zwężała się stalowymi barierkami w wąskie gardło. Mieliła ludzką masę i przepuszczała tylko jedno ciało. Wyobraźmy sobie dyskotekę pełną ludzi, w której wybucha pożar, a jedyne wyjście awaryjne zastawione jest rusztowaniami ekipy remontowej – taka właśnie była Medyka.

Byłem gotowy na przygody.

Swanetia – kraina dobrych ludzi i pięknych gór

Legendarna Kolchida, w której Herkules wraz z Jazonem poszukiwał złotego runa to wysokogórski region Gruzji (graniczący z Abchazją i Rosją), który dzieli się na Swanetię Górną i Dolną. Granicą tych dwóch subregionów jest pasmo Gór Swaneckich, którego kulminacją jest wierzchołek Laila (4008 m). Swanetia zamieszkana jest przez niezwykle gościnnych i dumnych Swanów, których kultura kształtowana w izolacji od reszty ziem gruzińskich – z uwagi na trudnodostępny region – wykształciła szereg własnych regionalnych cech, włącznie z odrębnym, archaicznym, niepisanym językiem swańskim.

Fot.1 Maciek Chmielecki – Gościnni Swanowie

Właśnie dla tej kraju wyruszyłem z dusznego miasta, porzuciłem dobrze znaną cywilizację, wygodę i złudne poczucie bezpieczeństwa, żeby zagłębić się w krainę wielkich marzeń, dzikich gór i niespodziewanych zwrotów wydarzeń. W pamięci wciąż mam nasz przyjazd do malej miejscowości Lentekhi w Dolnej Swanetii. Zostaliśmy wówczas gorąco przywitani przez grupę groźnie wyglądających osiłków, która niemalże siłą wyciągnęła nas z marszrutki (busika). Nie chcieliśmy wtedy wysiadać. Wówczas, gdy przekroczyliśmy próg autobusu instynkt samozachowawczy rozpoczął swoją mroczną grę. Czarne scenariusze, niczym klatki filmowe puszczone w zwolnionym tempie przenikały do kości. Trudno się dziwić. Czterech turystów ląduje w obcej krainie, która przez większość świata uważana jest za region niebezpieczny. Jak się później okazało, byli to lokalni policjanci, którzy za punkt honoru postawili sobie opiekę nad gośćmi. Bez wątpienia nimi byliśmy. Sakartvelos Gaumardżos – niech żyje Gruzja. Wieczór przy hektolitrach wina, żywe toasty, niesamowita otwartość i prostolinijność tych ludzi, sprawiła że wszystkie nasze obawy stały się niczym poranna mgła, rozpływająca się w promieniach słońca.

Fot.2 Maciek Chmielecki - Przyjaźń polsko-czesko-gruzińska

Fot.3 Piotr Picheta – policyjny transport

Po nocy spędzonej na posterunku zostaliśmy przewiezieni UAZ-em około 20 km w górę rzeki, skąd rozpoczęliśmy trzydniowy marsz w stronę Lajli (25 km), gubiąc się przy tym wielokrotnie w lesie i błądząc przez kolejne dwa dni. 23 lipca osiągnęliśmy wysokogórskie hale (około 1700 m), z których rozpoczęliśmy właściwe podejście. Początkowo, trasa wiodła bardzo stromym zboczem, które gęsto porośnięte bujną roślinnością, skutecznie utrudniało nam wspinanie z 35 kilogramowymi plecakami. Następnego dnia, po nocy spędzonej na wysokości 2500 m postanowiliśmy złożyć depozyt pod kamieniami i na lekko, z niewielką ilością wyposażenia ruszyć na wierzchołek. Niestety, po raz kolejny góry udowodniły nam, że łatwo nie będzie. Niebezpieczne wspinanie w kruchym terenie wyraźnie nas spowalniało. Na lodowcu (3500 m) znaleźliśmy się o wiele później niż zakładaliśmy, dlatego decyzja o wycofaniu się i zanocowaniu była jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Z minimalną ilością sprzętu, pozbawieni namiotów i śpiworów zmuszeni byliśmy do zejścia na zielone łąki i wniesienia ponownie na lodowiec potrzebnego wyposażenia. To był trudny czas.

Fot.4 Piotr Picheta – Widok na masyw Laili. Po prawej niższy wierzchołek Laili. Główny szczyt tuż za nim, z tej hali niewidoczny

Kolejnego dnia, z samego rana ruszyliśmy na wierzchołek, mylnie sądząc, że kierunek, który obraliśmy jest właściwy. Tuż pod szczytem okazało się, że idziemy, ale na niższy wierzchołek masywu. Wyraźnie skonsternowani zaczęliśmy schodzenie, by wreszcie koło południa stanąć na upragnionej Lajli (4008 m).

Fot.5 Piotr Picheta – na lodowcu Laili

Fot.6 Piotr Picheta – na wierzchołku Laili (4008 m)

Potężne szczyty Kaukazu prężyły się w słońcu. Toczyły zazdrosny bój o pierwszeństwo w niebie. Kto będzie wyżej, kto szybciej rozdrapie niebo, my czy one? Tyle nam ofiarowano, ile mogliśmy zapamiętać, dlatego chłonęliśmy obrazy ze szczytu przez kolejne dwie godziny. Tak długo na to czekaliśmy. Legendarne wierzchołki, niemalże, na wyciągnięcie ręki. Elbrus, Ushba, Kazbek i wiele innych mitycznych szczytów. W amoku strzelaliśmy z aparatów, by móc potem obrazy te odtwarzać z tęsknotą. Laila pokryta śniegiem i wiecznym lodem wpuściła nas na wierzchołek. Uraczyła widokiem, jakiego nigdy się nie zapomina. Chyba wtedy zrodziła się w nas ta pewność, że można wiele stracić, o wielu rzeczach zapomnieć, ale tego, co tam zobaczyliśmy i przeżyliśmy już nikt i nic nam nie odbierze.

 Lokalni bohaterowie

Góry są jak wirus. Rozmnażają się w moim wnętrzu, ogarniają układ, nieodwracalnie opanowują krwiobieg. Wywołują głód, którego nie da się ostateczne zaspokoić. Wprowadzają w stan drżenia, niepokoju i nieustającego oczekiwania. Zniewalają pięknem, i przerażają niebezpieczeństwem. Są atawistyczne i taką ofiarowują nagrodę, pierwotne szczęście płynące z kontaktu z naturą. Teraz już wiem. Stanąć na wierzchołku to coś więcej. Góry należą do mojej osobistej piramidy potrzeb. U podstaw tej piramidy leżą pierwotne potrzeby – jedzenie, woda, sen, poczucie szacunku, przynależności i bezpieczeństwa w życiu codziennym – których zaspokojenie pozwala mi iść wyżej i osiągać coraz więcej. Ta towarzysząca mi od dawna irytacja i złość, której źródła nie mogłem dotychczas odnaleźć, teraz powoli słabnie i zaczyna zanikać. Może dlatego, że przestałem szukać. Mam cel i narzędzia do jego osiągnięcia. Na szczytach, ostatecznie, znalazłem to czego pragnę. Laila doceniła nasz wysiłek. Dopuściła do wierzchołka i ofiarowała obrazy, które zapisały się głęboko we wnętrzu duszy. Jeden ze Swanów powiedział, że góry uszlachetniają, robią z nas ludzi bardziej otwartych, bardziej wrażliwych. Wyciągają z nas dobro i pozwalają nim obdarowywać innych. Miał w tym całkowitą rację. Cały nasz pobyt w Gruzji, w Górach Swaneckich naznaczony był tym nieprawdopodobnym dobrem. Spotkaliśmy wielu wspaniałych ludzi, którzy ofiarowali nam swoją pomoc i ugościli w domach, niczego w zamian nie żądając. To wspaniała cecha tego narodu.

Fot.7 Maciek Chmielecki - pasterz Zwijadi Gazdiliani

W naszym świecie bardzo często spotykam się z pytaniami: dlaczego ryzykuję życie, dlaczego w tak głupi sposób chce się zabić? Jestem idealistą? Przecież na tym nie zarabiam? Nie lepiej zostać w domu, ciułać pieniążki, mieć piękny dom, wspaniały samochód, no właśnie, i całe życie w tym niewolniczym schemacie, bez pasji, bez ognia, tak nijak prześliznąć się przez ten byt? Czasami nie warto odpowiadać na takie pytania. Ryszard Pawłowski kiedyś trafnie powiedział Kto rozumie nie pyta, kto pyta i tak nie zrozumie". Swanowie są alpinistami. Urodzili się w potężnych górach, które hartują i nadają charakteru. To właśnie w Swanetii narodził się jeden z największych alpinistów na świecie, Czchumilian Chergiani, nazwany później przez radzieckich instruktorów w szkole alpinizmu Michaiłem „Miszą”. Wychowany w niewielkiej miejscowości Mestia, u podnóża złowrogiej Ushby, zawsze marzył o wejściu na szczyt Wiedźmy. Latem 1964 roku Michaił wraz z kilkoma innymi Swanami wytyczyli na wierzchołek Ushby niezwykle trudną, 1300 metrową linię, którą później nazwali „Lustrem”. Wszyscy uczestnicy tego przejścia otrzymali złote Medale Mistrzów Sportu ZSRR, co było wielkim wyróżnieniem. Od tego momentu alpinizm stał się dla Swanów sportem narodowym. Misza Chergiani w swoim życiu osiągnął wiele. Nieprawdopodobne wspinaczki w górach Kaukazu, Tien-Szan, Pamirze, czy też w masywie Mount Blanc potwierdzały jego nieprzeciętny talent. Zginął w Dolomitach, podczas próby przejścia północno-zachodniej ściany Cima Su Alto. W pamięci Swanów pozostał jako cichy, skromny i dobrotliwy człowiek, który nieśmiało i z zakłopotaniem opowiadał o swoich wielkich sukcesach.

Fot.8 Piotr Picheta – Michaił Misza Chergiani i droga na Ushbę „Lustro”

W trakcie biesiady u pasterzy, zaskoczyło mnie to, że oni doskonale nas rozumieli. Potrafili dostrzec i uszanować tą niewidzialną więź z górami, która przywiodła nas z daleka prosto pod ich strzechy. Po raz pierwszy nie musiałem gorączkowo szukać odpowiedzi na to trudne pytanie: ale po co? Zwłaszcza, że najpiękniejsze słowa blado oddają to oczarowanie górami. Kiedyś napisałem „Nie można opisać doskonałości gór w niedoskonałych słowach”. No właśnie, czy ktoś jest w stanie to zrobić, omijając jednocześnie płytkie i wytarte frazesiki? Można się silić beznadziejnie. Tak, stałem na dachu Swanetii, a oni to wiedzieli, i czułem się wtedy jak lokalny bohater, który schodząc do zielonej krainy witany jest wspaniałym gruzińskim toastem Gaumardżos.

Złota rzeka Inguri

Przez Swanetię płynie rzeka Inguri, która swoje źródła ma pod lodowcami Szchary (5068 m), jednej z najwyższych gór Kaukazu. Jej długość wynosi 213 km i przecina gębokimi wąwozami całą Swanetię, by ostatecznie zakończyć swój bieg w Morzu Czarnym. Rzeka ta wykorzystwana jest jako środek transportu (spławu) drewna, a także do wytwarzania energii w jednej z największych elektrowni wodnych na Zakaukaziu, o mocy 1600 MW.

Fot.9 Tomek Mucha – elektrownia wodna na rzece Inguri

To właśnie w tym miejscu, w Górnej Swanetii, w miejscowości Ushguli narodziła się legenda Złotego Runa. Według podań historycznych i mitologicznych rzeka ta niosła w swym nurcie złotonośną zwietrzelinę. Wydobywano ją poprzez układanie w ciekach wodnych skór owczych, które niczym filtr zbierały złotonośne drobinki złota. Następnie skóry te były spalane, a wzbogacony kruszec odzyskiwany. Wzdłuż rzeki Inguri ciągnie się jedyna droga prowadząca do Swanetii, która, niewątpliwie, okres swej świetności ma już bardzo daleko za sobą. Aleksander Kuzniecow w książkce „A w dole Swanecja” napisał: Zła droga – to ta, z której podróżny na pewno tak się zwali, że ciała nie będzie można znaleźć. Dobra droga – to ta, z której podróżny spadnie, ale trupa jego znajdą i pochowają. A wspaniała droga to taka, z której podróżnemu może nawet uda się nie spaść”. Takimi drogami podróżowaliśmy po Swanetii, po krainie ponacinanej głebokimi wąwozami, potężnymi grzbietami górskimi i wysokimi przełęczami, które pozornie wydawały się niemożliwe do zdobycia. Ta pozorność, z całą gruzińską szczodrością, ofiarowała mi niezatarte wrażenia, prawdziwy bagaż strachu, jakiego nigdy wcześniej nie zaznałem w takiej postaci. Zrozumie to tylko ten, kto choć raz wsiadł do wypełnionego po brzegi UAZ-a, w którym 5 miejsc siedzących zajmuje 9 osób, kierowca jest pijany, a jedyna droga rozszarpana siłami natury, bezustannie straszy upadkiem w czeluście głębokich, dzikich wąwozów.

Ushguli

Kilka słów należy się malowniczej miejscowości Ushguli, która bez wątpienia, jest swoistym powrotem do średniowiecza. Najwyżej położna wioska w Europie (2200 m n.p.m.) obfituje w wąskie uliczki, zwierzęta puszczone samopas, rozpadające się stare domy, zlepione z łupków i strzeliste wieże, których historia sięga XII wieku. Swanowie długo zachowywali swój ustrój rodowy, mężnie broniąc niezawisłości. Przez setki lat region ten był wielokrotnie najeżdżany przez feudałów gruzińskich, Rosję i inne narody, chcące kontrolować ten region, w którym strategiczne przełęcze umożliwiają bezpieczne przekraczanie łańcuchów gór. Mimo stałych, uciążliwych wojen z zagranicznymi przybyszami Górna Swanetia wciąż pozostawała wolna. Wojowniczy naród wspomagany przez samą przyrodę uczynił ten region trudny do zdobycia. Przypuszcza się, że Swaneckie wieże zostały wzniesione w XII-XIII stuleciu, w okresie złotego wieku Swanetii. Ściany jak i całe wieże, wraz z przyległymi do nich domostwami wykonywane były wyłącznie z kamienia, dzięki czemu doskonale nadawały się do obrony i były niemożliwe do podpalenia. Szczyty wież zwieńczają gzymsy forteczne, a ściany malutkie okienka strzelnicze. Baszty wysokie na kilka pięter zapewniały skuteczną ochronę rodzinom i żywemu inwentarzowi, którego ewentualna strata groziła niechybną śmiercią z głodu. Uprawa ziemi w tych trudnych, surowych warunkach była wyjątkowo trudna, i stanowiła wyłącznie uzupełnienie podstawowych potrzeb tych ludzi.

Fot.10 Piotr Picheta – Swaneckie wieże w wiosce Ushguli

Dwunastowieczne wieże kryją w sobie wyjątkowo mroczną przeszłość. Jeszcze niedawno panowały w Swanetii nienaruszone stosunki rodowe. Do jednego rodu należało około trzydziestu domów, które nazywane były dymami (ognisko domowe, gospodarstwo). Ród zwykle skupiał wokół siebie około dwustu, trzystu członków rodziny, i jak przystało na krewkich i dumnych górali honor i dobre imię rodziny było ważniejsze nawet od życia. Z tego powodu bardzo często wybuchały konflikty, które nie rzadko, kończyły się krwawą zemstą (gruz. licwri) – okaleczeniem i śmiercią wroga. Wystarczyło powiedzieć obraźliwe słowo, albo kopnąć psa sąsiedniego rodu, aby dostać nożem lub kulę w łeb. Wtedy mężczyźni wspinali się na wieże, brali ze sobą żony, dzieci, cały dobytek, napełniali wodą drewniane kadzie i zamykali się w kamiennych konstrukcjach w obawie przed śmiercią, i aby bronić swoje domostwa. Zdarzały się wypadki, że mężczyzni chowali się w wieżach przez lata. Dopóki nie dopełniono zemsty ziemia leżała odłogiem, kobiety odsuwały mężczyzn od łoża a starzy ludzie, cieszący się wielkim szacunkiem, chodzili gniewni. Wojna, spory i krwawa zemsta były cieżkim brzemieniem dla tego malutkiego regionu, liczącego w 1970 roku zaledwie 18 tyś mieszkańców. Niekończące się wojny i potyczki rodowe nadały temu pięknemu regionowi wyjątkowe oblicze. Górskie miejscowości naszpikowane wieżami stanowią pomniki ponurych czasów i wciąż przypominają o mrocznej, wyniszczającej kraj przeszłości. Do dziś przetrwało około dwustu baszt, które wciągnięte zostały na listę światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO, z czego znaczna ilość wież umiejscowiona jest w Ushguli i w sąsiednich miejscowościach Górnej Swanetii.

Fot.11 Piotr Picheta – Swanecka Cerkiew

Kazbek - na wysoką wchodzę górę

Region Chewi znajduje się pomiędzy dwoma najwyższymi pasmami Wielkiego Kaukazu. Granice południowe wyznacza Pasmo Wododziałowe (dział wodny rozdzielający rzeki północnego i południowego Kaukazu), natomiast granice północne wyznacza Pasmo Boczne, którego kulminacją jest odległy Elbrus. Nazwa regionu wiąże się z rzeźbą terenu, która mocno ponacinana wąwozami przypomina krajobraz alpejski (chewi = wąwóz). Nad Chewi majestatycznie góruje potężny Kazbek, który jest jednym z najwyższych szczytów Kaukazu.

Fot.12 Piotr Picheta – Jego Wysokość Kazbek widziany ze Stepancminda

Do miejscowości Stepancminda (do niedawna Kazbegi), leżącej u stóp góry Kazbek dotarliśmy 3 sierpnia, pod wieczór. Sprawnie załatwiony nocleg w polskim schronisku (sic!) pozwolił nam cieszyć się widokiem lodowej piramidy góry Kazbek, oblanej czerwienią zachodzącego słońca. Niczym transatlantyk schodzący na dno oceanu, zanurzył się on wówczas w mroku, chmurnie sycząc resztkami parującego ciepła, by ostatecznie utonąć w nieprzyjaznym mroku. Następnego dnia, z samego rana żwawo ruszyliśmy w kierunku Jego Ekscelencji, mijając po drodze Kościół Świętej Trójcy, umiejscowiony na wzgórzu Gergeti (2080 m). Nie sposób ominąć to miejsce, które wśród podróżników mocno wypromowane malowniczymi opisami i zdjęciami, stało się miejscem kultowym, sztampowym. To właśnie w tym miejscu spora część turystów kończy swój bieg za przygodą. A dla mnie to był dopiero początek, który z pewną dozą nieśmiałości zaczął misternie objawiać przyszłą mękę, jaka miała niebawem nastąpić. Trud – dziki, naturalny, zmieszany z pięknymi obrazami. Prawdziwy koktajl z najlepszych składników. Posuwając się na południowy-zachód dotarliśmy do olbrzymiego czoła lodowca. Po przekroczeniu wartkiej rzeki, spływającej kaskadami z wielkich naniesionych głazów, wkroczyliśmy w świat lodowych szczelin. Labirynt lodowca potrafił być bardzo zwodniczy. Mimo że większość mostów śnieżnych była wytopiona, a same szczeliny doskonale widoczne, to jednak ich długość potrafiła zaskoczyć „ślepą uliczką”. To była prawdziwa mieszanina pęknięć, która niczym lodowa paszcza potwora naszpikowana potężnymi kłami, wielokrotnie wstrzymywała nasz krok, strasząc bezdenną ciemnością.

Fot.13 Piotr Picheta – czoło lodowca spływającego z Kazbeka

Gwałtowne załamanie pogody, tak typowe dla tego regionu, bardzo szybko sprawiło, że zgubiliśmy się w trakcie podejścia. Nasz cel, Stacja Meteo (około 3600 m n.p.m.) była blisko, czuliśmy to, ale zapadający zmrok, silny wiatr i gęste chmury sprawiły, że zgubiliśmy drogę. Po raz kolejny góry udowodniły mi, że hardość i pewność człowieka jest tylko marnym złudzeniem, które bardzo łatwo poddaje się potężnym siłom przyrody. Ocean moren falował i znosił mnie lodowiec. Podparty kijkami trekkingowymi zapadałem w letarg. Czułem się wtedy niczym robak u stóp olbrzymów. Powolny, kruchy, niezdolny do dialogu. A góry przemawiały do mnie lawinami kamieni, które niczym histeryczny krzyk w ciemnym pokoju przenikały do kości i przywracały świadomość. Trzydzieści kroków. Na więcej nie miałem sił, nie miałem woli. To była 14 godzina marszu, wspinania, błądzenia w stronę stacji widmo, która tylko raz objawiła mi swoje kolorowe oblicze. Potem znikła na całą wieczność. Wiatr i noc rwały ciepło, niczym nienasycony wampir. Gdy miałem już się poddać, w oddali błysnęło czerwone światełko, które nadało sens moim ruchom. Światełko w tunelu. O godzinie 0.30 ostatecznie dotarłem do upragnionego celu, a za mną reszta składu - Damian, Tomek i na końcu Maciek. Ponownie wśród żywych. Kolejny dzień spędziliśmy na aklimatyzacji, by wreszcie 6 sierpnia, o 4 nad ranem ruszyć na upragniony szczyt. Początkowo droga prowadziła nas w całkowitych ciemnościach po morenie lodowca, by wreszcie wyprowadzić nas na plateau, na wysokości około 4200 m. Od tego miejsca związani liną ruszyliśmy śladami gruzińskiego przewodnika, który prowadził na szczyt hiszpańską grupę.

Fot.14 Piotr Picheta – Na Plateau lodowca

Na przełęczy między dwoma wierzchołkami Kazbeka, ostatnie 50 metrów stromej, śnieżno-lodowej ściany wyprowadziło nas na upragniony wierzchołek. 6 sierpnia Kazbek został zdobyty – ostatecznie.

Fot.15 Piotr Picheta – cała ekipa na wierzchołku Kazbeka

Tego dnia na atak szczytowy wyszło sześć zespołów, z czego tylko trzy zameldowały się na szczycie. Byli to Polacy i Czesi. Gruzini i Hiszpanie zawrócili, rzekomo, z powodu trudnych warunków pogodowych. No cóż – obiektywnie – było ciężko (mróz, wiatr, słaba widoczność), ale nie do tego stopnia, żeby zrezygnować z wielkiego marzenia.

Wojenny epilog

8 sierpnia 2008 roku maszyna wojenna rozwarła swoje szpony. Wbiła się w miękką tkankę ludzkich ciał i zaczęła szarpać mięśnie, roztrzaskiwać kości. Po raz kolejny krwawa pożoga, krzyki ludzi i szczęk stali wstrząsnęły Gruzją. Wojna pozwala sobie na wszystko. Łamie wszystkie reguły i nie ma za nią kary. Jest niczym trupi jad, który niepostrzeżenie dostaje się do organizmu i zakaża umysł. A gdy bestia zerwie się z łańcuchów zostawia za sobą szczątki. Wojna to dziwka. Oddaje życie ludzkie za marne grosze, za banknoty, które w rzeczywistości nic nie znaczą, są bez wartości. A mimo to, dla zachowania wpływów, dla chciwej władzy zadawana jest śmierć. Naród gruziński od wieków toczył nieustanne boje. Należy chociażby wspomnieć o historii miasta Tbilisi. Historii zatrważającej, budzącej nieopisaną grozę. Przez 1500 lat stolica była trzydziestokrotnie równana z ziemią, a cała ludność brutalnie mordowana, i tyleż razy to miasto samo odradzało się niczym feniks z popiołów. Potężna jest wola życia. A najdziwniejsze jest to, że mimo wszystko, Gruzini miłują wolność i pokój. 10 sierpnia dostaliśmy smsa z ambasady. Wszyscy Polacy przebywający na terytorium Gruzji zostaną ewakuowani. Wojenna przemoc wtargnęła do Gori. Miasto, w którym urodził się Stalin niszczone ofensywą poddało się fali przemocy, rozpadło się w gruzy, zapłonęło wściekłym ogniem dział artyleryjskich. Istniało wówczas realne zagrożenie ataku na stolicę. Było nas trzystu. Zapakowani do siedmiu miejskich autobusów, załatwionych przez ambasadę, zostaliśmy przewiezieni do Armenii, skąd następnego dnia rządowy samolot Tu-154 zabrał nas do Polski. Trzy godziny lotu wystarczyły, żeby z wielkiej przygody powrócić do zwykłej, szarej rzeczywistości, ale mimo wszystko chcieliśmy wrócić do domu, bo cele jakie sobie wyznaczyliśmy zostały szczęśliwie osiągnięte.

To nie była nasza wojna, a dotknęła nas osobiście. Gdzieś tam w środku pozostała jakaś tęsknota, bliżej nie określony smutek, a może żal, że kraina, która nas tak ciepło przyjęła, płonęła i waliła się w gruzy.  A wszystko w imię ludzkiej próżności.

 

Skład:

Piotr Picheta

Maciek Chmielecki

Damian Granowski

Tomek Mucha

 

 

Sponsorzy wyprawy: