ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Kaukaz: Elbrus (5642m n.p.m.),1998

Autor: Darek Gruszka
Data dodania do serwisu: 2003-10-15
Relacja obejmuje następujące kraje: Rosja
Średnia ocena: 6.07
Ilość ocen: 469

Oceń relację

Jeszcze we wrześniu Kaukaz był dla mnie tylko abstrakcyjną nazwą geograficzną, nieznanymi i potężnymi górami praktycznie nieosiągalnymi. Może dlatego tak bardzo zapragnąłem tam pojechać. Magicznie brzmiące nazwy, jak Uszba, Dongus-Orun czy Adyr-su dostatecznie silnie rozbudziły moją wyobraźnię i pragnienie, by nie zważać na uwagi przeróżnych "znawców" sytuacji społeczno-politycznej w rejonie Kaukazu. Ostrzegano nas: "Jeśli was nie zabiją, to na pewno okradną, uprowadzą i oślepią."
Miesiące zbierania informacji i w czerwcu Kaukaz był nam prawie tak bliski jak Tatry. Jeszcze tylko trochę nerwów w czasie sesji egzaminacyjnej, trochę biegania związanego z "łapaniem" sponsorów i w końcu upragniona data: 4 lipca. JEDZIEMY!


Nieśmiało wsiadaliśmy do rosyjskiego pociągu relacji Berlin-Rostów nad Donem. Mieliśmy w nim spędzić prawie 3 dni. Rosyjskie pociągi owiane są legendą. Na szczęście, wsiadając w Poznaniu do międzynarodowego pociągu nie poznaliśmy " legendy prawdziwej ". Na to mieliśmy jeszcze czas. Udającym się w długą podróż koleją za wschodnią granicę przydadzą się dwie informacje:
1. Nie macie co się siłować - okna i tak się nie otworzą.
2. Nie liczcie na widoki - ten las za oknem nigdy się nie kończy.
"Trochę" alkoholu i 3 dni minęły prawie niepostrzeżenie.
W Rostowie czuć już powiew Azji - peronowi handlarze: ryby, jajka, owoce, wódka, tłok, ścisk... Byle nie stracić z oczu plecaka osoby, która przepycha się przede mną...

Pociąg do Nalczika - stolicy Kabardyno-Bałkarii. Mamy przed sobą 12 godzin jazdy w "prawdziwym" rosyjskim wagonie, czyli w plackarcie. Jest to wagon z miejscami do leżenia, pozbawiony przedziałów. Mieści się w nim ok. 60 osób. Powietrza do oddychania dostarczają średnio 2 lekko uchylone okna. Nie wiem, jaka była temperatura w wagonie, wiem natomiast to, że nawet nie ruszając się z miejsca, po całym ciele skapywał pot. Po każdym takim dniu byliśmy brudni, jak po wykopkach. Nie było lekko, zwłaszcza gdy serdeczni Rosjanie częstowali nas ciepłą wódką. Noc nie przynosiła ulgi. Tamtejsza ludność wyjątkowo wysoko ceni sobie ciepło - okna w nocy są zamykane. Smród, zaduch, bród i robaki. Ktoś z nas wymyślił najgorszą obrazę, jaką komuś można powiedzieć - "Obyś plackartą na Czukocki musiał jechać..."

W Nalcziku prawie jak w Zakopanem. Na peronie łapie nas właściciel busa. Zawiezie nas, gdzie tylko będziemy chcieli.
Tu poczuliśmy drugi powiew Azji. Marek o mały włos zostałby przejechany przez samochód. No cóż, wszędzie może się to zdarzyć, ale tam stało się to NA CHODNIKU. Żeby było ciekawiej, to nie Marek miał największe pretensje, a wręcz odwrotnie: to kierowca krzyczał na Marka. Żeby było jeszcze ciekawiej, świadkowie zdarzenia doradzali nam, żeby przeprosić szofera, to wszystko będzie w porządku. Co kraj, to obyczaj.

Po załatwieniu zezwolenia już nic nie mogło stanąć nam na drodze, by w końcu zobaczyć Kaukaz, no chyba że wszelkiej maści trzoda chlewna wylegująca się na środku drogi. Bydlaki nie bały się w ogóle samochodów. Stał taki na środku drogi i tylko głupio się patrzył. Czasami całe stado, wtedy trzeba było wjeżdżać na pole, by je ominąć. Szofer nie dowierzał, że "w Polszu" krowy nie barykadują dróg, co najwyżej ich właściciele.
Jadąc z Nalczika do wlotu doliny Adyl-su mijamy kolejne górskie miejscowości: Tyrnauz, Wirchny Baksan, Elbrus. Wszystkie są takie same - obrzydliwe pomniki komunistycznego myślenia i estetyki. Betonowe, wstrętne bloki, dawne kombinaty, a obecnie już tylko sterty zardzewiałego złomu. Toporność wszelkich wytworów ludzkich rąk wkomponowana we wspaniałe dzieło natury. Przygnębiający widok. Na szczęście szybko mamy to za sobą. Zrzutka po 10$ za transport, moje ukochane 30 kg na plecy i naprzód marsz.

Wędrowaliśmy w kierunku słynnego lodowca Szelda. Kaukaz to kwintesencja górskiej wolności, wartości, której na próżno szukać w Tatrach, czy Bieszczadach. Bez jakichkolwiek obaw o mandaty rozbiliśmy nasz pierwszy biwak. Jedynym kryterium w wyborze miejsca był kawałek równego terenu i woda w pobliżu. Nic więcej, absolutnie żadna zewnętrzna siła nie ogranicza obcowania z przyrodą. Nasz obóz stanął kilkanaście metrów od głazu oznaczającego miejsce, w którym kończył się jęzor lodowca w 1928 roku. Dzisiaj jest on kilkaset metrów dalej i nadal się cofa. Byliśmy w środku lasu, dlatego aż trudno było uwierzyć, że jesteśmy na wysokości 2400 m n.p.m., czyli zaledwie o 49 metrów niżej od najwyższego szczytu polskiej części Tatr - Rysów. Byliśmy przecież zaledwie w dolinie.
Tu pierwszy raz tak naprawdę poczułem, w jak potężnych górach jesteśmy. Widok tzw. Muru Szeldy, czyli potężnej ośnieżonej ściany zamykającej dolinę, robił niesamowite wrażenie. Jeszcze większe było, gdy patrzyło się na koniec jęzora lodowca, czyli kilkunasto-metrową ścianę lodu z olbrzymią dziurą w środku, z której wypływał strumień. Lodowiec cały czas pracuje. Zbyt bliskie podejście do ściany było niebezpieczne, gdyż można było oberwać ciągle spadającymi kamieniami, czasami wielkości telewizora. Niektórzy ryzykowali, wtedy leciały na nich kamienie i wyzwiska kolegów. Dzisiaj mają ładne zdjęcia.

Irik oznacza przewodnika stada owiec, Czat to najlepszy kawałek baraniny, którym kabardyńscy pasterze obdarowują szczególnych gości. Irik Czat to również nazwa przepięknej doliny, w której spędziliśmy kilka następnych dni. Już w pierwszą noc przeżyliśmy tutaj mrożącą krew w żyłach przygodę. Po rozbiciu namiotów myliśmy się w oddalonym o kilkanaście minut drogi ujęciu wody. Było już zupełnie ciemno. Do namiotów wracaliśmy podzieleni na dwie grupy. Kiedy pierwsza grupa przeżywała dramatyczne chwile, my jeszcze najspokojniej w świecie dokonywaliśmy wieczornych ablucji w wodopoju dla bydła. Idąc przy świetle latarek, nagle drogę zagrodziło im kilkanaście par świecących oczu. Diagnoza była szybka - wataha wilków. Bez namysłu chłopcy chwycili za kamienie. Jeśli podejdą, będą rzucać, może uciekną. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, wilki z przodu stały nie ruszając się z miejsca, jednocześnie coraz więcej par oczu pokazywało się z boku. Okrążały ich niebezpieczne dzikie zwierzęta. Każda sekunda wydawała się wiecznością. Domel nie wytrzymał, zaczął krzyczeć: Pomocy!, Ratunku!. Krzyk usłyszał ktoś z obozu, wybiegł na ścieżkę i zobaczył naszych dzielnych chłopców gotowych do walki ze... stadem krów.
My nie byliśmy lepsi, nasza diagnoza po ujrzeniu świecących oczu również brzmiała: wilki. Przyjęliśmy jednak inną taktykę obrony: nie drażnić dzikich bestii, zejść im z drogi, nie świecić w oczy, przez las dotrzeć do obozu. W zupełnych ciemnościach przedzieraliśmy się przez zarośla. W tym momencie z obozu doszedł do nas znudzony głos: To nie wilki, to krowy.

- Krowy? To dlaczego warczały? - padła odpowiedź z naszej strony.

Tej nocy długo jeszcze w namiotach co chwilę ktoś parskał śmiechem, za chwilę śmialiśmy się wszyscy, a potem rozlegało się zbiorowe "Muu!"

Dolina Irik to miejsce wypasu owiec. Pasterze mieszkają w prymitywnych chatach zbudowanych z kamieni, śpią na skórach, żywią się baraniną, serem i mlekiem. Od czasu do czasu ktoś ze wsi przyniesie im chleb czy pomidory.
Są niesamowicie życzliwi, prawdziwi ludzie gór o zniszczonych słońcem twarzach. Stanowią niepodzielną całość z otaczają ich przyrodą, są taką samą jej częścią jak skały, kwiaty czy ptaki. Chętnie zapraszali nas do swoich szałasów, częstowali mlekiem i ajranem - kaukaską odmianą naszego kefiru. Pasterze nie byli zbyt rozmowni, mówili tyle, ile potrzeba.
Wędrując na przełęcz Irik Czat (3667m n.p.m.), spytany o drogę pasterz, wskazał nam ją w najbardziej osobliwy sposób, jaki kiedykolwiek słyszałem: Kak barany idut. Wtedy wprowadziło nas to w konsternację, później okazało się, że barany idealnie wskazały nam trapinkę prowadzącą na ośnieżoną przełęcz.
Na niej pierwszy raz zobaczyliśmy z bliska i poczuliśmy zimny powiew Elbrusa (5642m n.p.m.) - głównego celu naszej wyprawy.

Dwa dni później przemieszczaliśmy się do Terskoła. Ciekawy był to transport. Gdy siedzieliśmy pod sklepem, w pewnym momencie zatrzymał się przed nami ledwo trzymający się kupy autobus. Kierowca zaczął machać ręką. Okazało się, że chce nas zabrać. Autobus swe dobre dni przeżywał jakieś 30 lat temu. Średnio co kilka kilometrów odmawiał dalszej jazdy, kierowca wyskakiwał wtedy do lasu, przynosił kawał badyla tudzież kamienia, walił nim gdzieś w okolicy silnika i jechaliśmy dalej, zabierając po drodze jeszcze kilka osób.
Terskoł to smutne miejsce. Wieś, która kiedyś utrzymywała się z kołchozu, po jego upadku wygląda prawie jak opuszczona. Ale opuszczona nie jest. Żyją tu ludzie. Tylko niektórzy wiedzą, jak można zarobić na turystach (nie ma na przykład problemu z wynajęciem autobusu). Są to jednak nieliczne wyjątki, a mogliby zarabiać wszyscy. Tak będzie jeszcze przez wiele lat.

Po południu, w straszliwym upale wychodzimy z Terskoła. Zaczęło się zdobywanie Elbrusa. Nieopodal wsi na środku drogi leżą rozkładające się szczątki krowy. Nie była już potrzebna, więc po co ją ruszać? Wczesnym wieczorem docieramy do obserwatorium astronomicznego, położonego na wysokości ok. 3000 m n.p.m. Tu rozbijamy obóz. Następnego dnia znowu upał. Już dawno znienawidziłem mój plecak. Tego dnia wniosę go na wysokość 4200 m n.p.m. do schroniska Prijut 11. W połowie trasy na mapie zaznaczona jest tzw. Lodowa Baza. Gdy tam dotarliśmy, okazało się, że bazą może to miejsce było, ale jakieś 10 lat temu. Lodową jest cały czas - w środku budynku lodowisko, dawne drzwi zasypane śniegiem, powybijane szyby, kupa śmieci. W takim stanie jest większość tutejszej infrastruktury turystycznej. Może ktoś kiedyś się za to weźmie.

Jesteśmy na wysokości 3680 m n.p.m. Przed nami już tylko kraina masywu Elbrusa, pokryta śniegiem, lodem, targana prawie nigdy nieustającym wiatrem. Idziemy po lodowcu. Na szczęście, długo nie było opadów śnieżnych, wszystkie szczeliny są doskonale widoczne. Wkrótce docieramy do schroniska Prijut 11. Specyficzna budowla. Jednym przypominała zdezelowaną łódź podwodną, gotową do zanurzenia, innym autobus Jelcz - ogórek przed kapitalnym remontem.
Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to ogromna kupa śmieci przed schroniskiem. Nigdy nikomu nie przyszło do głowy, żeby je zwozić na dół i długo pewnie nie przyjdzie. No cóż, uwarunkowania kulturowe.
W schronisku międzynarodowe towarzystwo: Amerykanie, Anglicy, Hiszpanie, Norwegowie, Japończycy. Połowa naszej grupy zostaje wśród westmanów, druga połowa rozbija namioty w pobliskich skałach wśród braci Słowian - Rosjan i Czechów. Huraganowy wiatr. Rozbicie namiotu przestało tam już być taką banalną i szybką sprawą. Nie zdujet was, nie zdujet - usłyszeliśmy słowa otuchy od sąsiadki Rosjanki. Gdy popatrzyłem na ich namioty, nie wątpiłem w to: jakieś połatane strzępy szmat, poprzykrywane foliami. Nie pojechałbym z tym nawet nad jezioro, a oni spali w tym na wysokości 4200 metrów. Rosjanka przyszła nas prosić o ostrożność, żebyśmy nie zrzucali kamieni na ich namiot, bo są z małym dzieckiem...
Dystans dzielący Rosjan od reszty świata w dziedzinie ekwipunku górskiego jest przeogromny. To jakby cofnąć się w czasie o co najmniej 20-30 lat. My Goretexy, polary i inne "cudeńka", oni kurtki z ortalionu czy nawet kreszu. Podziwiam ich. Dla mnie są najtwardszym narodem na świecie.

Narozrabialiśmy trochę w Prijucie: kilka osób umyło nogi. Czego jak czego, ale tego w Kaukazie robić nie wolno - przywołuje to złą pogodę. Siergiej, turysta z Moskwy, właśnie nas obwiniał za zepsutą od trzech dni aurę. Przestaliśmy się myć, wypogodziło się, mogliśmy atakować wierzchołek Elbrusa.
20 lipca, pobudka o 2 w nocy. Trzeba wepchnąć w siebie jak najwięcej kalorii. Wychodzimy ze schroniska jeszcze po ciemku, niedługo po tym zaczęło świtać. Dla mnie nie był to jednak zwyczajny początek dnia. Było to najpiękniejsze zjawisko przyrody, jakie przyszło mi kiedykolwiek oglądać. Krystalicznie czyste niebo, niesamowita gra świateł o przeróżnych odcieniach czerwieni, śnieg mieszający się z morzem mgieł w dolinach. Potęga gór i ich cisza... Pewnych rzeczy nie da się opisać słowami. Wrażenie na wszystkich robiła ogromna poprzeczna linia na niebie. Nikt z nas nie potrafił wytłumaczyć tego zjawiska. Długo później, po przyjeździe, ktoś oglądał album ze zdjęciami zjawisk optycznych w górach. Okazało się, że na niebie widzieliśmy... cień Elbrusa.
Po 2 godzinach docieramy do miejsca zwanego Skałami Pastuchowa. Nazwa ta pochodzi od nazwiska rosyjskiego topografa, który w II połowie XIX w. próbował zmierzyć wysokość Elbrusa. Sześć razy dochodził do skał i tyleż razy trzeba było go znosić, bo za każdym razem tracił przytomność. Ponoć za siódmym mu się udało.

Byliśmy już wyżej od najwyższego szczytu Europy - Mont Blanc. Na tej wysokości organizm zaczyna mocno odczuwać zmniejszoną ilość tlenu. Jest to jednak sprawa indywidualna. Każdy z nas odczuwał to inaczej. Krzysiu twierdził, że czuje się jak na potężnym kacu. Domel czuł się i zachowywał, jakby zjadł potrójną dawkę tabletek przeczyszczających. Opisu oszczędzę.
Przejście kilkunastu metrów na tej wysokości powodowało zmęczenie, jak po 200 m sprintu. 10 metrów - odpoczynek, 10 metrów - odpoczynek, potem 5 metrów. Im bliżej wierzchołka, tym mniej byłem w stanie pokonać. W końcu po 7 h, pchany tylko i wyłącznie siłą własnej woli, bo organizm już dawno odmówił mi posłuszeństwa, stanąłem na najwyższym szczycie Kaukazu Wielkiego. Góra była dla nas łaskawa. Nasi poprzednicy opowiadali o huraganowym wietrze, mgle, zerowej widoczności. My natomiast mieliśmy przepiękną pogodę, słońce i prawie w ogóle wiatru. Cały Kaukaz pod nogami. Ciężko było się zdecydować na zejście. Spędziłem tam prawie dwie godziny.
Jeszcze tylko nużący powrót do Prijuta, coraz bardziej boląca głowa i zawroty powodowane różnicą wysokości. Z nogi na nogę, z nogi na nogę...

Na drugi dzień z wysokości 3700 metrów zjeżdżamy kolejką do Terskoła. W ciągu kilkudziesięciu minut zmieniamy porę roku z zimy na upalne lato. Ciepłe polary zastąpiły krótkie spodenki. Dziwne uczucie. Wynajętym autobusem jedziemy do doliny Adyl-su i tam odbywa się kilkudniowe lenistwo: leżenie, opalanie i szaszłyki. Wszyscy dopiero teraz zaczęli odczuwać skutki wysiłku wejścia na wysokość 5642 m n.p.m. Za kilka dni wyruszymy w podróż powrotną do Polski, zatrzymując się jeszcze na Płw. Krymskim. Jeszcze tylko kilka dni w plackarcie, ciepła wódka z Rosjanami, lenistwo na krymskich plażach... ale to już inna opowieść.

Opisane powyżej wejście na Elbrus miało miejsce w lipcu 1998 roku.
Dwa tygodnie po naszym pobycie w Prijucie 11 schronisko to uległo całkowitemu spaleniu.

Darek Gruszka
dg@marabut.pl
www.namioty.pl