ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Iorana koe - czyli pocztówka z Rapa Nui

Autor: Hanna i Jerzy Sosińscy
Data dodania do serwisu: 2003-06-10
Relacja obejmuje następujące kraje: Chile
Średnia ocena: 7.24
Ilość ocen: 1342

Oceń relację


Nad brzegiem krateru Rano Kau

A więc jesteśmy na Wyspie Wielkanocnej! Cóż za cudowna chwila! Dech nam zapiera! Tyle lat marzeń, tyle snów... Wypadałoby powiedzieć na jej widok coś mądrego, wzniosłego, jak ten Neil Armstrong dajmy na to, ale w głowie gorączka jest i pustka! Jedyne co nam na myśl przychodzi - to uszczypnąć się i zacytować słynne słowa wielkiego odkrywcy i konkwistadora, prekursora pokoleń eksploratorów, wielkiego podróżnika Alvaro Nuneza Cabeza de Vaca, który prawie pięćset lat temu jako pierwszy Europejczyk, przedzierając się przez dżunglę, odkrył ogromne wodospady Iguazu i stanąwszy na ich krawędzi wypowiedział swoje słynne: "...och zesz... kurrrka wodna!" (to jest tłumaczenie literackie, w oryginale brzmiało: "... que lo parío!", co jest też niedomówieniem, przyp. red.)
Jesteśmy więc i już dotykamy rdzawo-burej ziemi tej zagadkowej i tajemniczej Wyspy zagubionej na bezmiarze oceanu!
Najbliżsi ludzie, najbliższe miasto, najbliższy kawałek ziemi - 2040 mil morskich na wschód, na kontynencie Ameryki Pd. Następni sąsiedzi - 2300 mil na zachodzie, na Tahiti. Jesteśmy na maleńkim skrawku wulkanicznego lądu, niemalże na środku Pacyfiku. Na mitycznej i legendarnej Rapa Nui! Na tym największym na świecie kawałku pumeksu, jak to powiedział kiedyś Thor Heyerdahl...

Zmordowani czterema godzinami lotu z Santiago de Chile jedziemy z lotniska Mataveri do stolicy wyspy, do Hanga Roa, jedynego zresztą na wyspie miasta. W tłumaczeniu nazwa oznacza Dużą Zatokę.


Sklep w Hanga Roa

Zatrzymujemy się w Grand Hotelu Kon Tiki. Na lotnisku wybraliśmy go w morzu ofert: nazwa ciekawa, cena była OK, a oferująca to wszystko dziewczyna -
również.
Stolica jest blisko lotniska, więc po chwili zajeżdżamy na podwórko hotelu... rozpędzając kury i kaczki. Kury i kaczki?!
Wychodzi nam na przeciw małżeństwo z dwojgiem dzieci. Zapraszają do środka. Wchodzimy i widzimy, że jest to kwatera prywatna, a nie żaden Grand Hotel! Okazuje się, że małżeństwo to gospodarze, a nie recepcjoniści! Przedstawiają się: Georgina i Juan. Georgina, rodowita Rapanujka, cieszy się od razu ogromnie z imienia żony - Hanki.


Georgina robi kurs rapanujskiej mody

- Hanga ma na imię? - upewnia się.

Wymawia poprawnie po polsku, ale patrzy lekko nieufnie na Hankę-blondynkę.

- To przecież nasze polinezyjskie imię!

Jest rozczarowana, gdy dowiaduje się, że to imię nie jest wcale wzięte z książki Heyerdahla i że u nas w Polsce Hanek jest jak mrówek.

Mimo że miny mieliśmy na początku marne, okazało się, że właśnie ten hotel i nasi gospodarze byli atrakcją naszego tygodniowego pobytu na Wyspie Wielkanocnej.
Wielu z nas czytało Aku Aku Heyerdahla i wie o Holendrach, co odkryli wyspę w dzień Wielkiejnocy, o moaiach i innych tajemnicach, o Heyerdahlu i Danikenie. Wiecie prawie wszystko o niej!. Naszą intencją jest jednak opowiedzieć wam o nieco innej wyspie Wielkanocnej - o wyspie widzianej z domu Georginy Paoa Hucki, naszej gospodyni. Według praw Wyspy tylko rdzenni mieszkańcy mogą być właścicielami ziemi i domów. Dlatego Juan, Chilijczyk, nauczyciel z zawodu, który mieszka tu już 24 lata, jest tylko mężem swojej żony. Georgina - gospodynią.
Więc na początek: to nie jest żadna Wyspa Wielkanocna, to jest Rapa Nui. W miejscowej szkole dzieci oprócz hiszpańskiego (jesteśmy w Chile przypominam!) uczą się także rapanujskiego, czyli języka miejscowego, krewnego języków Hawajów i Tahiti. Różnica jest tylko taka, że Rapanujczycy nie wymawiają l, a zastępują ją literą r. Rapanujczyk powiedziałby o hawajskim wulkanie Mauna Roa zamiast Mauna Loa. Dla Hawajczyka stolica wyspy nazywałaby się zamiast Hanga Roa - Hanga Loa, bo on z kolei nie wymawia r.
Juan - Chilijczyk, ojciec rapanujskich dzieci też musi mówić językiem Wyspy, żeby móc tu pracować. Wyspą rządzi chilijski gubernator oraz Rada Starszych Wodzów Plemion. Według niej nauczyciel, żeby wykonywać swój zawód, musi mówić po rapanujsku.

Odkrywamy, że nie może być trudny ten język rapanujski. Po paru dniach nasze dzieci już nim mówią! Bawiąc się z synem gospodarzy - Gonzalo i innymi dziećmi z sąsiedztwa mimochodem uczą się go, chwytają rapanujski w zabawie. Mówią do nas: a wiesz, jak jest to, albo tamto po tutejszemu... Dziecko, skaranie boskie, jest zdolne do wszystkiego!
Było to trzeciego dnia pod wieczór. Pijemy herbatę z Georginą na tarasie, patrząc na granatowy teraz już ocean. Dzieci bawią się z mnóstwem rówieśników nieopodal na łące, szczebiocząc po rapanujsku! Jako rodzice cieszymy się, że takie zdolne! Wesoło tam u nich, że pokładają się wprost ze śmiechu.
Tylko że w pewnej chwili Georgina zrywa się nagle i w pełnym biegu przeciąga raz i drugi swojego synka Gonzala ścierką po grzbiecie. Krzyczy na niego i grozi, że popamięta...

- Wasze dzieci klną jak szewcy po rapanujsku! - tłumaczy oburzona, gdy wraca do nas.
- To mój szczeniak uczył wasze dzieci mówić po rapanujsku i popatrzcie, jakich to ich rzeczy nauczył. Ten mój Gonzalito! Skaranie boskie, a nie dziecko!

W ten sposób przerwany został kurs języka, bo Gonzalo stracił zapał. A nasze pociechy nabrały wody w usta. My w tydzień nauczyliśmy się jedynie paru słów. Umiemy pozdrawiać ludzi po tutejszemu - iorana koe to takie rapanujskie aloha! - oraz mówić: ana hanga koe - proszę, maururu - dziękuję, veri - ładnie i riva riva - co po polsku znaczyłoby chyba "Okey"! Po rapanujsku jesteśmy grzeczni, słodcy i dobrze wychowani, jak jakie panienki. Ale zakląć to już nie umiemy. Dzieci kategorycznie odmówiły podzielenia się wiedzą z rodzicami i - niestety - nie możemy się przyczynić do wzbogacenia waszych horyzontów w tej materii. Po prostu rzucić mięsem nie potrafimy!
Jedyne co wiemy to to, że język rapanujski ma tylko 14 liter: 9 spółgłosek i 5 samogłosek. Pokrewny jest językom tak dalekich miejsc jak Nowa Zelandia i Hawaje. James Cook przypłynął tu mając na pokładzie Hawajczyka, który ku zdziwieniu wszystkich bez trudu dogadał się z miejscowymi.
Na Rapa Nui wymawiają bardzo porządnie h, co zdumiewa hiszpańskojęzycznych (dla nich h jest nieme). Za to Wyspiarze nie wymawiają ani b, ani c, ani d, f, j, l, q. Nie wymawiają też s, w, x, y ani nawet "zet"... Te litery dla nich nie istnieją. Georgina zapisuje więc dla żartu nasze nazwisko po rapanujsku i wychodzi jej: Oinki. Bardzo polinezyjsko to brzmi!

W ramach przygód językowych zastajemy raz Georginę przeglądającą polską książeczkę dla dzieci (z czymże to człowiek nie musi podróżować!) i krzywi się, oddając ją nam.

- Strasznie tu dużo spółgłosek razem! Czemu to tak? Nie umiecie inaczej? - pyta.

Protestuję, ale ona palcem pokazuje słowa, w których aż roi się od spółgłosek, stoją jedna obok drugiej! Boję się, żeby na jakiego chrabąszcza albo cietrzewia się nie natknęła. Tłumaczę jej, jaki to jednak nasz język jest piękny i bogaty.

- Ale nie umiecie tak składać słów, jak my, co? - wydaje mi się, że Georgina zaczyna się z lekka nadymać oraz mądrzyć.
- Jak to nie? - mówię oburzony. - Jak to nie umiemy? O, proszę. - I wypisuję jej na kartce wielkimi literami: spółgłoska-samogłoska-spółgłoska-samogłoska: DUPA. Jedyne, co mi z nerwów do głowy przychodzi.
- Ooo! Jakie to ładne! - cieszy się Georgina. - To mogłoby być prawdziwe rapanujskie słowo! A co to znaczy?

Jak jej wyliczyłem z kilkanaście zastosowań, to była oczarowana bogactwem polskiego języka. Patrz Mickiewicz na nas z nieba! Co też to człowiek nie musi wyprawiać, żeby fason patriotyczny trzymać! Szczególnie, że to nie koniec. Jak Georgina sobie poszła, to dziecię przyszło, na kolana wsiadło i niebieskie oczęta wbiwszy we mnie, zapytało:

- Dlaczego ty Georginy nie lubisz? Brzydkie słowa jej mówisz...

Na to już ręce opadają i głowa boleć zaczyna na samą myśl, że mam to dziecku wytłumaczyć...

Jak jesteśmy sami, mąż Georginy, Juan, skarży się nieco na mieszkańców wyspy: są dziecinni, niesłowni i nie lubią pracować.

- Tylko by się bawili i bąki zbijali - narzeka. - Przez te niebieskie ptaki, to o mały włos mnie z pracy nie wylali!
- Oddaliśmy do użytku nowe skrzydło szkoły - opowiada. - I razem z dyrektorką ogłosiliśmy dzieciom akcję: dekorujemy naszą klasę. Każdy łepek miał przynieść z domu doniczkę z roślinką, żeby przyozdobić salę. I każde dziecko przytargało doniczkę. W klasach zrobiło się milo i zielono. Trzy miesiące później przylecieli wizytatorzy z Ministerstwa, z Santiago i... zrobiła się awantura, że nie daj boże !

Wtedy to o mały włos Juan nie wyleciał z roboty na zbity pysk! A dlaczego? Ano dlatego, że wizytatorzy od razu odkryli, że we wszystkich - ale to we wszystkich! - doniczkach rosła sobie bujnie marihuana!

- A skąd ja miałem wiedzieć, że to marihuana? - złości się jeszcze dziś Juan. - Gazet tu mniej niż mało, a ja botanikiem nie jestem!

Juan uważa, że Rapanujczycy są do niczego. Poza Georginą oczywiście, jak podejrzewamy, bo ona jest kobitka bardzo energiczna!
Jedyny feler, jaki ma Georgina - naszym zdaniem - to niestety to, że nienawidzi się fotografować, zawsze protestuje.

Juan mówi, że ryb tu wokoło wyspy jest mnóstwo. I że mandiokę w ziemię tu wtykają i po 3 miesiącach kłącza ogromne już zbierają. Szybko gotowa jest do jedzenia. Ucinają wtedy badyl, wtykają go w inne miejsce, wyrasta nowa mandioka (maniok - po polsku) i tak dalej. Samo im rośnie!

- U nas w Chile to tak nie bywało! Kopało się ziemię, nawoziło, chwasty wyrywało, szkodniki tępiło... Człowiek pracował! A tu popatrz - nic nie robią i jedzą! Głupoty im w głowie, bo mają za dużo wolnego czasu! Za łatwo im się żyje, łobuzom!

Juan jest zdegustowany. Przyjechał na wyspę w połowie lat 60., gdy Amerykanie w ramach programu NASA Apollo budowali tutaj lotnisko, jako zapasowe ratunkowe lądowisko dla powracających z kosmosu kapsuł. Wtedy wyspiarze dokonali ogromnego skoku cywilizacyjnego. Rodzice Georginy, żyli jeszcze wtedy w jaskiniach, a ona w nich się urodziła. Wszyscy z Hanga Roa chodzili po wodę do góry, do krateru Rano Kau. Przywozili ją w beczkach na osiołkach. Wyprawa taka trwała ponad pół dnia. Z budową lotniska brutalnie wkroczyła na Wyspę cywilizacja. Skrzynki coca-coli i piwa walały się na budowie i były gratis. Tak opowiada Juan. Podczas budowy poprowadzono też rurociąg z wodą z Rano Kau. Rodzice Georginy, a z nimi i ona, przenieśli się wtedy z jaskiń do prefabrykowanych baraków. Potem pojawiło się światło z generatora. Następnie samoloty, turyści...
Jedynie duże zakupy robią wyspiarze jeszcze dziś na kontynencie raz do roku. Raz na rok przypływa też tu statek z Valparaiso i przywozi ciężkie rzeczy, jak: lodówki, telewizory, meble, samochody. Także butle z gazem. Teraz jest początek grudnia, a statek przypływa zawsze w styczniu.

Hanga Roa i Ahu Tahai.


Ahu Tahai

Zagadaliśmy się, tajemnicza Wyspa Wielkanocna czeka przecież na nas! Nie zapomnieliśmy o niej! Smakujemy tę chwilę, delektujemy się, rozciągając do granic wytrzymałości. Przecież w każdej chwili możemy tam pójść!
Ruszamy przez miasteczko Hanga Roa do Ahu Tahai, do najbliższych stąd moaiów, czyli tajemniczych posągów.
Po drodze widzimy, że przed niektórymi domami dymią się paleniska z cegieł. Potem Georgina tłumaczy nam, że ponieważ już rok prawie mija od przyjazdu ostatniego statku, na wyspie zaczyna brakować gazu w butlach. Niektórzy więc gotują na ogniu, na świeżym powietrzu.
Idziemy przez miasto, potem wzdłuż morza, podchodzimy pod górkę, a dzieci jak to dzieci - rwą przodem na wyścigi, wbiegają na szczyt i zaczynają podskakiwać i tańczyć. Dochodzimy i my i... dostajemy gęsiej skórki. Przed nami, w dole, nad brzegiem morza stoi rząd posągów - moaiów! To jest Ahu Tahai, miejsce tak znane ze zdjęć, książek i reprodukcji...
Sześcioletni wówczas Adam pociąga mnie za nogawkę i mówi:

- Fajne coś ci znalazłem, nie?!

Zbiegamy co sił w nogach. Łapiemy za posąg, chcemy go dotknąć, pogłaskać, poczuć, że jest! Jeszcze je głaszczemy i poklepujemy, gdy z trawy podnosi się jakiś gość, macha rękami i krzyczy: Prohibido, prohibited, verboten! Żona więc zgania dzieciarnię. Ja mówię, że co nas obchodzi jakiś facet w krótkich majtkach. Adam mówi, że to nie on, tylko że to Dorota. Dorota - że to nieprawda i że Mały kłamie. Ola zauważa: ten pan jest w kąpielówkach i w klapkach, i nie ma pałki. To nie może być policja!
Jednym słowem ogłuszony naszym harmidrem tubylec zapomniał krzyczeć i stoi bezradny z rozcapierzonymi rękami. Kompletnie zagłuszony i... poruszony.

- Przepraszam, co to za język?" - pyta w końcu koślawo po angielsku.


Andres

W ten sposób poznaliśmy Andresa Hou Raharoa, który był strażnikiem Parku Narodowego Rapa Nui. Bardzo zacny kolega. Poopowiadał nam trochę o wyspie, ale tylko przed południem. Po południu, jak mówił: ja latam, ja fruwam, tak jak moi pradziadowie, bo tradycja u nas taka!
Pomagało mu w tym, zdaje się, chilijskie pisco i chyba marihuana.
Jakie jest to Ahu Tahai? To jest ponad siły człowieka przelać na papier tyle ochów i achów, nie ma sensu opisywać.

Wracamy przez Hanga Roa do domu Georginy, główną, pełną kałuż i wybojów, nie utwardzoną Avenida Policarpo del Toro. Ruchu na tej avenidzie nie ma prawie wcale. Jedynie trzeba uważać na motocyklistów i galopujących jeźdźców. Jedni i drudzy pojawiają się nagle, nie wiadomo skąd i kiedy. I jedni, i drudzy pędzą na złamanie karku, nie respektując żadnych przepisów i nie zwracając uwagi na czerwone światła. A są tu aż dwa!
Coś okropnego! Tylko tego brakuje, żeby człowiek został tu potrącony przez konia! Na Wyspie Wielkanocnej! Jak by to potem przyszło opowiadać?

Aby godnie zakończyć ten pełen emocji dzień, postanawiamy pójść wieczorem na jakieś występy, posłuchać i popatrzeć na folklor Rapa Nui. Pytamy więc w kilku miejscach, ale wszędzie kręcą głowami:

- Nie, nie ma tu nic takiego. Najlepiej żebyście poszli w Santiago. Tam jest taka restauracja rapanujska i tam są występy z muzyką i tańcami. Występuje tam bardzo dobry zespół z Wyspy...

Nawet dają nam adres! W Santiago de Chile! 4000 kilometrów stąd!
Może dostaniemy chociaż kasety z tutejszą muzyką ludową. Szukają i szukają i też nie znajdują. W jednym ze sklepów z pamiątkami wygrzebują nam z triumfem kasetę Tropical Hawaii ze słodkim ukelele. Tutejszej muzyki nie ma. W końcu sprzedawczyni oferuje, że jutro nam przyniesie dwie kasety prosto do domu Georginy. Zapłacić trzeba teraz.
Wszystko wydaje się być w porządku: na Wyspie mieszka 1800 osób, wszyscy się pewnie znają. Mamy nadzieję. Następnego dnia po powrocie znajdujemy na łóżku dwie kasety. (Wspominaliśmy już, że na Wyspie drzwi, nawet te wejściowe, nie mają kluczy? No, więc nie mają, nic się tu nie zamyka.)
Znajdujemy więc dwie kasety: zwykłe, nagrane chałupniczo, w domu. Ale muzyka jest na nich znakomita!

Georgina potwierdza: nie, nie ma tu żadnych występów folklorystycznych. Nie ma przecież nawet restauracji. I jeśli chcemy posłuchać rapanujskiej muzyki, to najlepiej żebyśmy poszli w niedzielę na mszę.
Poszliśmy więc. Niewielki kościół pełen jest niezwykłych drewnianych rzeźb świętych pańskich, zrobionych przez miejscowych. Niezwykle są te moaiowo-podobne postacie Chrystusa i Madonny z dzieciątkiem, rzeźbione przez wyspiarzy.
Sama msza jest jeszcze większym przeżyciem. Ksiądz mszę odprawia po hiszpańsku, ale śpiewa się wszystko po rapanujsku. Melodie są ich własne, miejscowe i cały kościół rozbrzmiewa tymi dziwnymi i melodyjnymi pieśniami w dziwnym i pełnym samogłosek języku. Piękne to i egzotyczne! Miała rację Georgina - to było bardzo wielkie folklorystyczne przeżycie.
Po mszy to my byliśmy egzotyczną atrakcją dla tubylców. Nawet ksiądz proboszcz się nami zainteresował: W końcu 95% turystów, którzy tu przyjeżdżają to protestanci, a oni chodzą do innego kościoła!

Anakena

W Hanga Roa nie ma porządnej plaży. Jest jedna, ale nieprzyjemna, bo kamienista i pokryta żwirem. Drobne kamyki bez przerwy obijają pięty i tyłek. Najbliższa ładna jest na drugim końcu Wyspy, w zatoce Anakena, ponad 20 km stąd. Jedziemy tam z Georginą.


Droga na plażę - Anakena

Tutaj właśnie, na plaży Anakena, wylądował tysiąc lat temu mityczny praojciec Rapanujczyków - król Hotu Matua wraz ze swoimi ludźmi. Anakena jest więc zatoką królewską. Takie rapanujskie Gniezno. Jest tu też przepiękna kotlina porośnięta kokosowym lasem, jedynym zresztą naturalnym lasem na Wyspie (w miejscu zwanym Vaitea, w centrum Wyspy, jest duży, ale zasadzony ręką ludzką las eukaliptusowy).
Georgina zostawia nas. Spotyka się tu z trzema koleżankami-kumami (comadres - mówi). Wszystkie cztery wędrują pod górę, na wzgórze, które zamyka zatokę od prawej strony.
Plaża jest przepiękna, koralowa i biało-różowa, woda w zatoce - prawie gorąca. Jak się pływa na plecach, to można popatrzeć na rząd moaiów. Czarodziejskie miejsce!


Plecy moaiów w Anakena


Moaie z Anakena

Nie tak dawno temu grupa inwestorów przedłożyła plany budowy wspaniałego hotelu w Anakena: pięknego, zdrowego, czystego i ekologicznego.
Poprosili, żeby wydzierżawić im teren, zaznaczając, że dobrze będą płacić (cudzoziemcom, przypominamy, nie wolno posiadać ani kawałka ziemi na Wyspie). Chilijczykom to się spodobało, ale Rada Starców Plemion, popatrzyła, podebatowała i powiedziała, że dziękują, nie trzeba. Nie potrzebują hotelu w Anakena. Biznesmeni, chyba ze łzami w oczach, zaproponowali, że wybudują w takim razie kemping w Anakena: piękny, czysty i ekologiczny - i to po to, żeby trawy tam nie wygniatać. Rada Starców znowu pomyślała, podebatowała i powiedziała, że nie potrzebują kempingu. Zrozpaczeni, wyobrażam sobie, biznesmeni zaproponowali więc, że wybudują nowoczesne, ekologiczne, elektroniczno-hydrauliczne toalety na skraju kokosowego lasu w Anakena. Żeby coś tu końcu, do cholery, wybudować! A Rada Starców posłała ich do diabła, mówiąc, że nie po to zrezygnowali z hotelu i kempingu, żeby teraz budować "sracze"!
No to może drogę z Hanga Roa do Anakena wam wyasfaltujemy? - nie dawali za wygraną inwestorzy. Na co usłyszeli od Starców, że oni mają czas. Że 15 minut dłużej czy krócej jechać, to jest dla nich bez znaczenia i że w takim razie, po co im ten asfalt?
Juan, który nam opowiadał tę historię, był bardzo wzburzony:

- Ćwoki jedne, robić im się nie chce - mówił. - Głupki! Nie wiedzą, co to nowoczesność, głąby kapuściane! I do tego się mądrzą!

A nam od razu spodobała się ta Rada Staruszków. Nie wiemy czemu, ale wydali nam się sympatyczni i nie w ciemię bici!

Kąpiemy się i pluskamy w oceanie, aż tu na plaży pojawiła się nie wiadomo skąd Georgina. Przyszła zorientować się, czy wszystko w porządku. Zapytałem ją, jak to było z tym hotelem, kempingiem i asfaltem. Odpowiedziała nam, że oni na Rapa Nui nie chcą powtórzyć błędów braci Tahitańczyków. Tam pozwalali hotele budować, posprzedawali ziemie, porobili interesy i dziś brzeg morza pokryty jest tam hotelami i restauracjami, a hermanos tahitianos mieszkają w środku wyspy, w górach, daleko od oceanu. Daleko od swoich kainga.

- I my tak nie chcemy. My do tego nie możemy dopuścić. My bez naszego kainga nie możemy żyć!

Mieszkańcy Rapa Nui byli i są społecznością podzieloną na plemiona, mata. Każde z tych plemion-klanów zamieszkiwało ściśle określony rejon wnętrza Wyspy oraz jeszcze ściślej wyznaczony fragment wybrzeża. Na Rapa Nui, na tej wulkanicznej wyspie, na tym ogromnym kawałku pumeksu nie ma ani rzek, ani rzeczek, ani strumieni, stawów czy jezior. Wody po prostu nie ma, bo wsiąka ona od razu w pumeks! I jedynym jej źródłem są tutaj nadbrzeżne urwiska, skąd cieknie słodka woda filtrowana przez Wyspę!
Więc kawał wnętrza wyspy oraz kawałek słodkowodnego wybrzeża - to była kainga Rapanujczyków, przestrzeń życiowa każdego plemienia.

Leniuchujemy na koralowym piasku Anakeny, zażywamy kąpieli w przezroczystej i turkusowej wodzie zatoki, spoglądając na moaie lub palmy kokosowe... I tak sobie myślimy, że gdyby ci Starcy ulegli w swoim czasie namowom biznesmenów, to bardzo mało ludzi mogłoby delektować się tym rajskim zakątkiem. Wielkie pieniądze by taka przyjemność kosztowała. Bo naprawdę przepiękna jest ta Królewska Zatoka!
Nie na darmo mieli tu rezydencje królowie Wyspy, Ariki-hotua i ich następcy Atariki.

Społeczność rapanujska była ściśle zhierarchizowana. Po królewskim rodzie szli w hierarchii wodzowie tangata-honui i dygnitarze religijni Ivi-atua. Potem wojownicy matatoa i służba porządkowa tangata-paoa. Następnie pilnujący tradycji pisarze maori rongo rongo, rzemieślnicy obrabiający kamień maori anga hare, budowniczowie moaiów maori anga moai, rolnicy tangata keu, rybacy tangata tere vaka. Społeczność wyspy była dokładnie podzielona.

Na plaży pojawiła się znowu nie wiadomo skąd Georgina. Przez chwilę bawi nas rozmową.
Ale Georgina wkrótce zaczyna się nudzić siedząc z nami na piasku w cieniu palmy, więc mówi, że ona w takim razie sobie pójdzie i wróci za jakieś 2 albo 3 godziny. Chce iść do swoich sióstr i comadres. Tutaj? - pytam. Ano tutaj - odpowiada. Dobrze by było zobaczyć, gdzie też to ona idzie!
Idę więc za nią na wzgórek, podtrzymując rozmowę. Po chwili jednak Georgina staje i poważnie mówi:

- Nie możesz iść ze mną. Nie możesz iść dalej. Ty nie jesteś nasz, tobie nie wolno! - I usiadła tam, gdzie stała, żeby nie było wątpliwości, że nie żartuje.
- Proszę cię - dodała cicho po chwili.

Wobec takiej determinacji zawracam. O co tu może chodzić?!
Do końca pobytu męczą nas pytania: czyżby to było kainga Georginy i jej plemienia? Tak blisko Anakena? Tak wysoko stałaby nasza Georgina w hierarchii Wyspy? Czy jej nazwisko "Paoa" ma coś wspólnego z kastą sił porządkowych Wyspy, z klanem tangata paoa?... Georgina nie chce, o tym rozmawiać:

- Jesteście na wakacjach - śmieje się. - Co tam będziecie sobie głowę zawracać starociami. Nie chcecie lepiej popatrzeć na film o Rapa Nui?.

Ten film na video oferowała nam codziennie, mimo że obejrzawszy go dwa razy pod rząd, kurtuazyjnie, już więcej o tym nie chcieliśmy słyszeć.

Teraz, po rozstaniu z Georginą, wypływam znowu na zatokę, żeby stamtąd popatrzeć na ten tajemniczy wzgórek i zobaczyć, gdzie też ona idzie. Wypływam i wypływam coraz dalej - i nic. Georginy, ani żadnej z jej koleżanek nie widać! Co jest? Czyżby to rzeczywiście była ich przestrzeń życiowa i kobiety zniknęły w tajemniczych i sekretnych jaskiniach plemiennych, gdzie - jak mówią - wyspiarze przechowują swoje świętości: czaszki zmarłych oraz - jak marzą niektórzy - tabliczki z hieroglificznym pismem rongo rongo? Te jaskinie były w swoim czasie obsesją Thora Heyerdahla.
Wulkaniczna Rapa Nui pełna musi być jaskiń, pieczar i tuneli. Wszystkie tereny wulkaniczne zawsze w nie obfitują. Ale tubylcy niechętnie pokazują jaskinie obcym, kłamią i zmyślają historie na ich temat oraz sprzeciwiają się naukowym poszukiwaniom i badaniom. Podziemny świat Rapanujczyków ciągle jest jeszcze ich tajemnicą.
Czyżby rzeczywiście Georgina zniknęła w jaskini? Nigdy nie chciała o tym rozmawiać. Nie będę o tym mówić! - powtarzała. I co mogliśmy zrobić?

Na Anakena widać jak wielka i skomplikowana jest konstrukcja ahu - platformy, na której stoją moaie. Znudzeni kąpielą, idziemy do widocznego z plaży i wielce efektownego Ahu Naunau, zwieńczonego rzędem moaiów w czerwonych kapeluszach.
Po odkryciu Wyspy przez holenderską flotę Roggeweena - w Wielkanoc 1722 roku - przez dłuższy czas uważano, że moaie są posągami bogów, którym wyspiarze oddają cześć. Z czasem okazało się to nieprawdą. Posagi są bowiem wizerunkami ważnych osobistości. Były ich kamiennymi portretami, ich aringa ora.
Choć na pierwszy rzut oka wydają się one wszystkie podobne do siebie, tak naprawdę nie ma na Wyspie dwóch moaiów identycznych. Przyglądając im się uważnie, można łatwo zauważyć, że różnią się one jeden od drugiego.
Posągi dzielą się na trzy zasadnicze grupy. Pierwsza to moaie na stokach Rano Raraku, które nie mają oczodołów. Z kolei moaie stojące na platformach wzdłuż morza mają oczodoły. Te mogły patrzeć, bo na specjalne okazje zaopatrywano je w gałki oczne zrobione z białego koralu. Trzecią grupę moaiów stanowią posągi zupełnie nietypowe, jak klęczący grubas Tuturi na stokach Rano Raraku, czy inny moai-grubas, bardzo pyzaty i dużo od niego mniejszy. Nieco tylko wyższy od człowieka, zrobiony jest z czerwonego kamienia i stoi na obrzeżach Tahai. Inny czerwony nieduży moai ustawiony jest przed budynkiem gubernatorstwa wyspy.


Rano Raraku - klęczący moai Tuturi



Na stokach Rano Raraku

Załoga statku "Mohican", która w 1886 roku badała Wyspę, opisała dwa moaie kobiece! Niestety, od tego czasu nie widziano tych posągów.

Dla wyspiarzy dużo ważniejsze były kamienne platformy ahu niż moaie. Każde plemię, budowało platformę ceremonialną na swoim fragmencie wybrzeża.
Na niektórych stawiano posagi, wszystkie zaś były miejscami grzebania zmarłych. Ceremonie pogrzebowe Rapanujczyków były nieco szokujące. Zmarłego zostawiano na ahu na parę miesięcy na wolnym powietrzu, aż przeistoczył się on w szkielet (na Wyspie nie było ptaków drapieżnych - sprowadzono je dopiero w latach 40. - czy innych drapieżników). Dopiero po tym czasie chowano w ahu czaszkę zmarłego, a kości palono w pobliżu w kamiennych urnach avanga.
Platforma Ahu Naunau jest szczególnie ogromna i imponująca, a stojące na niej moaie mają płaskorzeźby na plecach.

Któregoś dnia jedziemy z Juanem do Ahu Akivi, jedynego ahu z dala od wybrzeża i jedynego miejsca na Wyspie, gdzie moaie patrzą na Pacyfik. Wszystkie inne moaie stoją plecami do oceanu i spoglądają na Wyspę.


Ahu Akivi

Miejsce to jest specjalne. Wokół łąki i bezkresny horyzont. Czuje się samotność: ocean jest tam, jak okiem sięgnąć. Nic tylko woda i niebo. Daleko stąd do ludzi i do świata.

Życie w domu Georginy toczyło się leniwie. Gospodarze codziennie wieczorem oglądali Dziennik telewizyjny - ciekawi wiadomości ze świata. I zupełnie im nie przeszkadzało to, że były to wiadomości stare.
W owym czasie samolot Lan Chile przylatywał z kontynentu (w drodze na Tahiti) raz na tydzień i przywoził kasety video z Dziennikiem. Miejscowy kanał telewizyjny puszczał je codziennie po kolei, z tygodniowym i logicznym opóźnieniem. Aż do następnego samolotu.

Czwartego dnia pobytu synek, z dziecinną i okrutną szczerością na widok kolacji westchnął ciężko i głośno: Och, znowu to samo!. Bo jadło się tam co dzień potrawkę z kurczaka, ryż z kurczakiem, albo makaron z kurczakiem... Przecież na Wyspie nie ma sklepów, a tym bardziej mięsnych!
Musiało to zaboleć Georginę, bo następnego dnia, jak wróciliśmy z wycieczki do krateru Rano Kau oraz ceremonialnej wsi Orongo, zapytała nas, czy nie poszlibyśmy z jej chłopakami nałapać czegoś na kolację.
Dała nam wędki i wiaderko... Poszliśmy z Gonzalo i z jego dużo starszym bratem Sergio na przybrzeżne skały. My łowiliśmy kolację, a małe w tym czasie zbierały jeże morskie. Kilkanaście tych kolczastych skorupiaków, to nawet zjadły na surowo z cytryną na miejscu... Dzieci dla towarzystwa są zdolne do wszystkiego!

Krater Rano Raraku.
Jest wczesny ranek. Koguty pieją, psy poszczękują - jest sielsko. Gdyby nie bananowce za oknem i granatowy Pacyfik na horyzoncie, byłoby tu jak na wsi.
Nie można jednak spać! Jedziemy dziś z Georginą do Rano Raraku .
Już sam dźwięk tego słowa powoduje gęsią skórkę i dreszcz emocji!
Po ósmej jesteśmy gotowi do drogi. Pół godziny później przychodzi Georgina i mówi, że ma sprawy do załatwienia i że pojedziemy jutro. Widząc nasze miny jej mąż, Juan, lituje się nad nami, jakby rozumiał łapczywą duszę turysty. Proponuje, że weźmie nas do miasta i tam sobie znajdziemy jakiś pojazd.

- Umiesz chyba prowadzić, nie? - zainteresował się.

Pytam o mapę, a on przygląda mi się uważnie:

- Pojedziecie sami, traficie. Nie można przecież zabłądzić!

Słyszeliśmy już o rapanujskim systemie podróżowania po Wyspie, ale prawdę mówiąc, nie bardzo w to wierzymy.
Juan wysadził nas na głównej ulicy Hanga Roa - szerokiej, ziemnej, pełnej wybojów i kałuż avenidzie Policarpo Toro. Oczywiście, nie ma tam ani Avisa, ani Hertza...
W końcu odważamy się. Na werandzie sklepu rozmawia grupka mężczyzn, a na ulicy stoi Toyota. Uprzejmie witamy się i tłumaczymy, że chcemy pojechać na cały dzień do Rano Raraku i szukamy pojazdu. Jeden z mężczyzn mówi: OK, 50! My na to, że nie, że 10. I tak od słowa do słowa, leniwie przekomarzając się, zgodziliśmy się na 20 dolarów. Kierowca daje nam kluczyki.

- A dokumenty?
- Jakie dokumenty? Gdzie ty chcesz jechać człowieku?! - rechoczą wszyscy radośnie. - Daleko to ty tu nie zajedziesz!

Mówię więc, że my mieszkamy....

- Wiemy, wiemy! Mieszkacie u Georginy! - mówią.

Potem tłumaczą, gdzie mamy zostawić samochód.
- A kluczyki?
- Kluczyki...? W schowku zostawcie.

Proste! Nadzwyczajnie proste załatwienie sprawy! Zajęło nam to nie więcej niż 5 minut!

Wreszcie ruszamy. Jedziemy polną drogą pośród wysokich traw. Gdy napotykamy rozstaje dróg skręcamy w prawo. Wiemy to, mimo że nie ma żadnego drogowskazu. Na wyspie są tylko dwie możliwości: albo jechać do Anakena przez Rano Raraku, albo do Rano Raraku przez Anakena. Jedyna droga ziemna objeżdża dookoła całą wyspę. Nie można zabłądzić!
Teraz jedziemy wolno. Stajemy co chwilę, delektując się i smakując przybliżanie się do mitycznego, legendarnego i wyśnionego Rano Raraku.
Zjeżdżamy do Vinapu, podziwiamy ruiny ahu z ogromnych bloków, podobnych do tych z Machu Picchu. To tu Heyerdahlowi przyszło na myśl, że Polinezja mogła być zasiedlona przez przybyszów z Ameryki Płd. Tu narodziła się idea płynięcia tratwą Kon Tiki.
Zjeżdżamy w bok do innego ahu, do Hanga Pau Kura. Leżą tu powalone moaie. Oglądamy ich czerwone kapelusze -
pukau - które potoczyły się po łące i kamienistej plaży. Widać z bliska, że są rzeźbione. Cos takiego! - mówimy do siebie i zerkamy w bok, bo na horyzoncie widać już wyraźnie ciemną ścianę góry. To krater Raraku!

Droga oddala się od oceanu. Jadąc widzimy to tu, to tam leżące na brzuchach powalone moaie, porzucone ongiś podczas transportu.
Wreszcie koniec jazdy. Murek i tabliczka Parku Narodowego Rapa Nui zagradzają dalsza drogę. Stąd zaczyna się ścieżka, która prowadzi na stoki krateru. Po chwili marszu natykamy się na dziwacznego klęczącego i grubego moaia. Kompletnie nietypowy i niepodobny do innych! Odkopany przez Heyerdahla, jest jednym z najstarszych i najoryginalniejszych na Wyspie. Tuturi - jak go nazywają - klęczy z dłońmi na kolanach.
No i zaczęło się! Cały dzień wałęsaliśmy się po stokach krateru, wspinaliśmy na jego brzeg, żeby zajrzeć do wnętrza i zobaczyć setki posągów w jego wnętrzu. Potem wspinaliśmy się po kamieniołomie odszukując moaie w najróżniejszych fazach wykończenia. Policzono, że jest ich tu ponad 300!
Słońce już zachodziło, gdy wracaliśmy do domu, do Georginy. Pełni wrażeń i szczęśliwi.

Pod koniec naszego pobytu na Wyspie zaczęliśmy się nudzić. Obejrzeliśmy już wszystko, co możliwe, byliśmy już wszędzie, gdzie być trzeba było. Na szczęście Georgina upiera się, że musimy jeszcze raz pojechać do Rano Raraku, ale tym razem z nią. Bo ona nam lepiej pokaże, bo ona nam lepiej wytłumaczy - mówi. Nie mieliśmy nic lepszego do roboty, wiec zgodziliśmy się.
Musieliśmy wyjechać wcześnie rano, bo Georgina miała załatwiać tego dnia jakieś sprawy w urzędzie. Musiała wracać w południe, a my mieliśmy zostać i wrócić potem auto-stopem.
Wyjechaliśmy bardzo wcześnie, kiedy trawy, łąki oraz ocean były jeszcze w cieniu, niemal czarne. Na równinie poza zatoką Pau Kura znowu zobaczyliśmy pionową ścianę krateru Raraku. I tam właśnie, na naszych oczach, ściana ta zaczęła się złocić, świecić i rozjaśniać. Rozświetlało ją wschodzące słońce. Wstawał dzień na Rapa Nui. Georgina zatrzymała wóz i szeptała:

- No, to teraz już wiecie, dlaczego nazywa się on po naszemu Miejsce Gdzie Noc Się Łamie. Żeby nie ja, to byście tego nie widzieli!

Po drodze zjeżdżamy w bok po trawie ku zatoce Hanga O-onu. Tam stajemy przed wielkim i jajowatym kamieniem otoczonym kamiennym kręgiem. Ten kamień to wielka świętość dla Wyspiarzy. Nazywają go Te Pito O-te Henua - Pępek Świata.


Kamień - Pępek Świata

Bo było to tak:
Dawno temu, w zamierzchłych czasach, na środku Pacyfiku była ogromna, piękna i żyzna wyspa - Hiva. Była to ojczyzna dzielnego narodu wielkiego króla - Hotu Matua. Ale pewnego dnia ogromny kataklizm, ogień oraz lawa, zniszczyły Hivę. Wyspa zaczęła pogrążać się w oceanie. Hotu Matua i jego ludzie uciekli na swoich łodziach i zaczęli błąkać się po oceanie w poszukiwaniu nowej ojczyzny. Dopłynęli w końcu do wielkiego lądu, do przeogromnej wyspy Puko Puhi-puhi. Ale niemalże na ich oczach, za sprawą okrutnego morskiego olbrzyma Uoke, który zabawiał się rzucając wyspami, i ta wyspa uniosła się, roztrzaskała w drobny mak i zatonęła. Z ogromnej Puko ostał się tylko mały okruszek lądu. Stał się on nową ojczyzną króla Hotu Matua i jego ludu. Dlatego Wyspiarze nazywają swoją Wyspę: Te Pito O-te Henua, Pępek Świata...
Mówi się potocznie Rapa Nui, Rapanujczycy, ale nie jest to zbyt poprawne, bo Rapa Nui znaczy tylko Wielka Wyspa, która została tak nazwana w odróżnieniu od Malej Wyspy, Motu Nui, tej u stóp urwisk Orongo.
Ale wymówić to przynajmniej nie jest trudno! Znacznie łatwiej niż powiedzieć szybko: Tepito-otehenuańczyk z Tepito-otehenuańczykowianką... Spróbujcie się nie pomylić! Dla ułatwienia zostało więc: Rapanujczyk.

Resztę dnia spędziliśmy na stokach Rano Raraku, nasycając się nim aż po uszy, aż słońce zaczęło się chylić ku zachodowi.
Wróciliśmy do Hanga Roa rozklekotanym pick-upem Rafaela Pakarati, strażnika Parku Narodowego. Oprócz sprawdzania biletów, zajmował się sprzedawaniem turystom rzezanych przez niego samego z pumeksu oraz z drewna moai. Zaprzyjaźniliśmy się z nim. Byliśmy tam przecież cały dzień, a wielkiego ruchu turystycznego tam w końcu nie ma. Adam poduczył się przy okazji sztuki rzeźbienia moaiów. Miło było i sympatycznie. Powrotna podróż kosztowała nas jedną koszulkę z napisem Chicago Bulls, drugą z pingwinem i napisem Patagonia oraz trzecią z Barbie.
Za małą buteleczkę jarzębiaku (zawsze dobrze jest mieć jakieś polskie pamiątki regionalne ze sobą włócząc się po świecie) dostaliśmy tabliczkę z hieroglificznym pismem rongo rongo.
Adam wymienił koszulkę, którą miał na sobie z napisem Paradise Island na drewniany miecz jakby, czy drewniany tasak ozdobny, zwieńczony wytrzeszczającym okrutnie oczy posążkiem kava kava. Pisał Heyerdahl, że reprezentuje on i obłaskawia złośliwe demony wyspy - słynne aku aku.

Ale to było potem. Wcześniej razem z Rafaelem upichciliśmy sobie mały obiad w południe i słuchaliśmy jego opowieści o Wyspie. Smutnych opowieści.
Bo okazuje się, że moaie umierają.
Zrobione są z miękkiego i porowatego tufu wulkanicznego, chłonącego wilgoć i łatwo wietrzejącego. Odkopany przez Heyerdahla sympatyczny i gruby Tuturi miał na zdjęciach wykonanych w owym czasie małą kozią bródkę, z której dziś niemal śladu nie pozostało. A i jego spoczywające na kolanach dłonie też już są mało wyraźne.
Kiedyś moaie rabowano: to dla British Museum, to dla muzeów amerykańskich, a to do prywatnych kolekcji. W latach sześćdziesiątych, podczas budowy lotniska Mataveri zniszczono kompletnie Ahu Vai-a-tare i jego powalone na ziemię moaie. Ale to były niewinne początki w porównaniu ze stanem dzisiejszym.

- Dziś turyści są podstawowym zagrożeniem dla moaiów -oburza się Rafael. - Tabuny ludzi włażą i fotografują się na powalonych moaiach, chodzą po nich i depczą je uszkadzając delikatną zewnętrzną warstwę kamienia, już utlenioną i utwardzoną. Odsłania się w ten sposób warstwa spodnia, która eroduje z ogromną szybkością. Ponadto powalone moaie zapadają się w miękki i gąbczasty grunt Wyspy i chłonąc wilgoć nasiąkają wodą, rozpływając się z czasem niczym kostki cukru.

Klimat także uśmierca posągi. Zimą, od czerwca do września, wieją silne wiatry i Wyspę okrywają mgły. Wtedy nawet te stojące moaie oraz te z krateru Raraku wietrzeją w przyspieszonym tempie. W ostatnich latach notuje się tu - na środku Pacyfiku - zwiększony stopień zanieczyszczenia atmosfery. Mają na to wpływ zapewne lądujące tu Boeningi Lan Chile, być może te kilkanaście samochodów krążących po Wyspie, ale także światowy wzrost zatrucia atmosfery. Od czasu do czasu notuje się tu już kwaśne deszcze.

- Jeśli dewastacja będzie postępowała w takim tempie, w jakim postępuje - emocjonuje się Rafael - to za 50 lat nie będzie tu żadnego moaia! Nikt nie domyśli się kształtów tych monumentalnych posągów. Zatrą się na zawsze! W latach 50. ojciec Englert zanotował i opisał ponad tysiąc posągów. Dziś ich liczbę określa się na niecałe 800 sztuk. Reszta pogrążyła się w miękkiej ziemi albo zamieniła w bezkształtną kupę kamieni.

Straszne! Nawet tu, na środku oceanu, ponad 4000 kilometrów od najbliższego miasta i od trującej cywilizacji, tutaj, tak przeraźliwie daleko od czegokolwiek, ten brudny i niezdrowy świat dopadł w końcu jeden ze swoich najbardziej zdumiewających i niezwykłych zabytków! Wspaniałe, ogromne i niezwykłe muzeum pod gołym niebem - Wyspę Rapa Nui.


Tekst i zdjęcia: Hanna i Jerzy Sosińscy
Jorge Sosinski: sosinski@fibertel.com.ar