ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

IRUYA ZAGUBIONA W ANDACH

Autor: Jerzy Sosiński
Data dodania do serwisu: 2003-04-07
Relacja obejmuje następujące kraje: Argentyna
Średnia ocena: 5.14
Ilość ocen: 303

Oceń relację

Jest początek września, to początek wiosny pod Andami. Wczesnym
rankiem wyjechaliśmy z Tilcary, przed chwilą minęliśmy Zwrotnik
Koziorożca. Ładny mi tropik! Wokół prawie pustynia: rzadkie
trawki, marne krzaczki, ogromne kaktusy i gołe kolorowe góry.
Jesteśmy w wielkiej podandyjskiej dolinie Huamahuaca, w
północnej Argentynie, niedaleko granicy z Boliwią.
Słońce już wyszło z prawej strony, zza wysokiego na ponad 5000 m
wału Cordillera de Zenta. i oświetla góry z lewej: krawędź Puny,
zwanej także Altiplano, przeogromnej i podniebnej wyżyny
ciągnącej się aż po jezioro Titicaca.
Jedziemy do Iruya, malutkiego miasteczka zagubionego po
wschodniej stronie gór Zenta. Do Iruya prowadzi jedna i byle
jaka droga. Tam się kończy. Góry, rzeki oraz fatalna droga to
wszystko sprawiało, że przez wieki Iruya była odcięta od świata.
Żyła na uboczu przez 250 lat.
Ostatnio jednak świat, szukając łapczywie wrażeń, zaczął do niej
docierać. Teraz można dojechać tutaj nawet autobusem, który trzy razy w
tygodniu wyjeżdża z Humahuaca. "Jeśli ostatnio nie padało" jak
głosi wywieszka na dworcu. Bo też nie tylko góry bronią dostępu
do miasteczka. W przeszłości już dwa razy próbowaliśmy do niego
dotrzeć i dwa razy wycofywaliśmy się, nie odważając się
przekroczyć w bród rzeki, bo wody było za dużo, a prąd za
mocny. Dalej forsuje się jeszcze cztery potoki, jedzie korytem
jednego, a ostatnie 3 km dnem rzeki Iruya.

Dziś próbujemy po raz trzeci. Zamiast autobusem, jedziemy
camioneta Tukuty Gordillo, górala z Tilcary, miejscowego
andyjskiego muzyka, znanego mistrza gry na sikus i
zamponas, który zjeździł prawie cały świat grając muzykę
andyjską. Rano, gdy pakujemy się do samochodu, przychodzi mi do
głowy, że może dobrze byłoby stanąć w jakimś ładnym miejscu po
drodze i posiorbać sobie yerba maté tak po tutejszemu, po
argentyńsku. Wszyscy tak tu robią, podróżują z termosem i gorącą
wodą! Tak byłoby bardziej egzotycznie. Pytam więc Tukutę, czy
wziął yerbę.
-Nie! Nie kultywuję zwyczajów okupantów! mówi zły
okropnie. Ja nie pijam maté!
Oj, niedobrze. Powiało chłodem i to zaraz na początku wyprawy!

Kilka kilometrów za Humahuaca zjeżdżamy z asfaltu i trochę
błądząc po porysowanych śladami opon wzgórzach (nie ma żadnych
znaków!), docieramy do Iturbe.
Zaraz za tą miejscowością musimy przekroczyć rzekę Rio Grande
rzekę, która wyżłobiła wąwóz Humahuaca pomiędzy Puna a Zenta.
Imponujące koryto rzeki jest prawie suche, swobodnie więc
przekraczamy wstążkę wody i wspinamy się na drugi brzeg. A potem
kolejny potok i znowu do góry. Przez jakiś czas jedziemy to z
lewej to z prawej strony wodnej wstęgi. Zygzakujemy miedzy
kępami wysokiej i żółtej trawy paja brava. Tam spotykamy
idąca skrajem drogi dziewczynę. Nieśmiało prosi nas o
podwiezienie. Idzie do Chaupi Rodeo, jedynej wsi po drodze.
-Właź i... ostrożnie śmieje się Tukuta. Oni
rozumieją po castellano.
Speszona dziewczyna przedstawia się: ma na imię Qenti.
Pniemy się mozolnie pod górę, potem znowu zjeżdżamy w dolinę i
po raz kolejny pod górę. W końcu docieramy do wsi Chaupi Rodeo,
położonej na stromym zboczu. Chaupi znaczy środek, a rodeo to
okrążać, zaganiać. Znaczyłoby to, że wokół muszą być dobre
pastwiska.
Tutaj Qenti wysiada. Na pożegnanie pytamy, skąd, dokąd i po co
jedzie, co tu robi, gdzie mieszka. To znaczy: my pytamy, a ona
odpowiada Tukucie! Na nas ani nie spojrzy. Mówi, że to
szczęście, że jechaliśmy, bo inaczej musiałaby iść 15 km pod
górę, że przychodzi tu z Iturbe co poniedziałek i wraca w
piątek. Uczy dzieci czytać, pisać oraz uczy tradycji przodków i
dumy z korzeni! dodaje z naciskiem, oczywiście zwrócona w
kierunku Tukuty, który siedzi wygodnie i o nic nie pyta.
Nie, nie jest nauczycielką, jest ochotniczką z Warmi Sayajsunqo,
samorzutnej organizacji Kollas, tutejszych Indian.
Z plecaka wyciągamy słodycze i wręczamy dziewczynie. Na
bezludziach i pustkowiach drobne prezenty zawsze pomagają
kruszyć lody.
-Dziękuję, będzie dla dzieci - mówi do Tukuty, tak
jakby to on je jej dał.
Pytamy, czy możemy zrobić zdjęcie, a Marek podnosi aparat.
-Nie! - warczy niemal i daje krok do tyłu. Na zdjęciu
widać tylko jej plecy i kawałek Chaupi Rodeo.
Żegnamy się i pniemy dalej mozolnie pod górę. Zygzakami
pokonujemy strome zbocze.
-Dlaczego ona nie pozwoliła sobie zrobić zdjęcia?
pytam. Tukuta jakby nie słyszał, wpatrzony w drogę i ucapiony
kierownicy.
-E! Pytam o zdjęcie! Czemu, co? Nic, cisza.
Jakiś czas później Tukuta odzywa się:
-Jak byłem ostatnio w Buenos, to nikomu nie robiłem
zdjęć. Tydzień byłem a nikomu! i ciągnie dalej niespiesznie:
-A wiesz ty, skąd ona jest? I wiesz, co to znaczy?
Warmi Sayajsunqo to w keczua: Wytrwałe Kobiety. Mężczyźni
pracują w kopalniach, idą na zafrę, na plantacje tytoniu w
Salcie, a kobiety zostają w domu i pilnują tradycji oraz
zwyczajów przodków. Pilnują ogniska domowego! tu zawiesił
głos i są cholernie dumne ze swej rasy, gdybyś miał jakieś
wątpliwości!
Byłoby o czym podyskutować, gdyby nie ten szum we łbie i oddech
krótki! Przełęcz jest już blisko. Po chwili stajemy obok tablicy
z napisem: wysokość 4000 m n.p.m. Jesteśmy na Abra del Condor,
najwyższym punkcie dzisiejszej drogi.

przełęcz

Na przełęczy gwiżdże lodowaty wiatr, że aż oczy łzawią i tchu
brakuje. W niecałe trzy godziny przejechaliśmy 105 km i
wznieśliśmy się o ponad 1500 m do góry!
Drogowskaz pokazuje: Iruya 21 km.
-Za pół godziny jesteśmy klepię Tukutę po plecach.
-Półtorej godziny i to tylko dlatego, że jestem
mistrzem kierownicy śmieje się Tukuta. Chcesz się założyć?
Rzeczywiście, zjazd jest koszmarny: stromo, kręto i po horyzont
ani śladu żywego ducha! Zsuwamy się wolno i ostrożnie wąska
drogą, cały czas na skraju przepaści.
Nagle widzimy stadko wikunii, dzikich przodków lamy! Ręce mi
drżą, emocje jak na rybach. To przecież rzadkość ogromna i
andyjska świętość Inków!
-Za kilo wełny wikunii płacą 360 dolarów rozmarza się
Tukuta. Wyjdzie z jednej wikunii ze 2, a może 2 i pół kilo.
Ładny grosz.
Zawzięty jest ten Tukuta, jak nasz Sabała na kozice!
Wikunie zwiewały na łeb na szyję, uciekały aż się za nimi
kurzyło! Są one pod ścisłą ochroną, a kary za polowanie ogromne
i bezwzględnie egzekwowane. Widać wikunie tego nie wiedzą.
Mozolnie obniżamy się po ciasnych serpentynach, trochę szybciej
niż na piechotę.
W pewnym momencie, w tej kompletnej pustce, w tym morzu gór po
horyzont widzimy idąca ku nam kobietę z psem.
Z bliska widzimy, że idzie i przędzie. Zatrzymujemy się i
pozdrawiamy staruszkę grzecznie. Nic, nie odpowiada ani słowem.
Pytamy, skąd i dokąd idzie, co robi, gdzie mieszka i czy możemy
zrobić jej zdjęcie. Nic, ani słowa. Po dłuższej dopiero chwili
odzywa się obco i chrapliwie. Tukuta jej odpowiada i zwraca się
do nas:
-Pyta, co dla niej macie.
Wyciągamy paczkę wafli i turronów.
-I możecie jej zrobić zdjęcie - dodaje Tukuta.
A więc robimy, dziękujemy bardzo, mówimy adios i que
le vaya bien
, machamy na pożegnanie, a ona nic.

pasterka lam

Stoi bez ruchu. Po chwili dopiero zaczyna prząść i rusza przed siebie, a
pies za nią.
-Co ona tu robi na tym pustkowiu? pytamy.
-Lamy pasie mruczy Tukuta.
-A gdzie te lamy?!
-Gdzieś tam, w górach.
-I czemu pozwoliła zrobić sobie zdjęcie?
-Biznes, człowieku, czysty biznes! Ma przecież ze trzy
dni drogi na piechotę do najbliższego sklepu niecierpliwi się
Tukuta a gringos wożą takie dobre rzeczy i do tego praktycznie
za darmo!
Oj, przeszpilił nam ten Tukuta bańkę mydlaną, przeszpilił! Jedna
rzecz to jest być odkrywcą i eksploratorem, a zupełnie inna
kioskiem na kółkach! Takim tanim dostawcą i zabawnym frajerem.
Zjeżdżamy w milczeniu w dół, chyba na jedynce. Zjazd jest ciągle
wariacki, na skraju przepaści. Do tego droga wąska i kamienista.
Całe szczęście, że ruchu nie ma. Zjeżdżamy teraz po krawędzi
ogromnego brunatnego kanionu. W tym miejscu w bok odchodzi
jeszcze węższa droga, ostro w dół.
-To do Colanzuli pokazuje Tukuta. Tam, po drugiej
stronie rzeki.
Na drugim brzegu, na rozległej i wznoszącej się w górę równinie
widać parę chałup i kilkanaście nieregularnych czworokątów:
zagrody dla zwierząt otoczone pircas, murkami z kamieni.
-Nie jest tu tak pusto, jakby się wydawało - mówi
Tukuta. Tu żyją ludzie. A kiedyś było ich dużo, dużo więcej.
Tam są starożytne ruiny.
W końcu docieramy do dna tego olbrzymiego kanionu w miejscu,
gdzie wpada do niego boczny kanion rzeka. Koryto właściwie, bo
wody nie ma.
-Wieś Toroyoc - objaśnia Tukuta. - Błotne Miejsce.
Tworzą ją cztery chałupy i zielonkawe pola na błocie u zbiegu
wąwozów. To tego kilkanaście drzew, w tym cztery pięknie
kwitnące brzoskwinie!
Odtąd droga prowadzi dnem tego kanionu rzeki. Koryto jest
szerokie na 50-60 m, a ściany kanionu mają ze 100 m wysokości.
Wody prawie nie widać. Jedynie po prawej, pod drugim brzegiem
płynie może dwumetrowej szerokości potok.
Kluczymy tak po żwirze razem z kretą rzeką. Po chwili zza
zakrętu wyłania się ona:
Iruya!
Biała, nierealna, maleńka i krucha zawieszona pomiędzy ogromnymi
urwiskami. Okruch porzucony w gigantycznych i bezkresnych
górach! Bielutkie dzieło rąk ludzkich w morzu potężnych i
bezludnych gór! Stajemy porażeni widokiem.

Iruya


- A co? Nie mówiłem?! cieszy się Tukuta. Lepsza niż
na zdjęciach!
Stoimy tam długo, żeby się napatrzeć i nie zapomnieć tego
momentu...

Potem stromym podjazdem wyjeżdżamy na plac przed kościołem.
Wysiadamy szczęśliwi udało się! Jesteśmy! Jest tu miło i ciepło, i jest czym oddychać. To tylko 2750 m n.p.m.
Iruya jest miasteczkiem bardzo starym. Została założona w 1741
roku, jako przystanek na bardzo ruchliwym i uczęszczanym szlaku
karawan, które z Puny wędrowały ze srebrem na tropikalną równinę
Chaco. Wracały z owocami, warzywami i żywnością znowu na Pune i
jechały dalej aż do kopalni w Potosi. Przez cały okres
kolonialny był to ogromnie ważny trakt, a Iruya dawała
wytchnienie ludziom i zwierzętom na szlaku. Jej imię w keczua
znaczy: wysokie trawy. Miejsce to nie zostało wynalezione przez
Hiszpanów. Jakieś trzy godziny stąd, wyżej, są starożytne ruiny
andyjskiego osiedla i inkaskiej fortecy w miejscu zwanym
Ticonte. Archeolodzy, pogrzebawszy tam trochę, nie bardzo są
zgodni, czy ruiny są z VIII czy X wieku.

widok z Iruya

Świat wdziera się już do Iruya. Ma ona jeden telefon, dwa bary,
światło elektryczne przez część dnia oraz wieczorem i antenę
satelitarną. I boli powiedzieć: jeden hotel w budowie. Prędzej
czy później wyasfaltują drogę, pobudują na niej mosty i skończy
się nimb miasteczka!
Przez dwie godziny snujemy się po stromych uliczkach.

Iruya

Zagadują do nas i wypytują nas ludzie. Gdybyśmy tu zostali ze dwa, trzy
dni to pewnie poznalibyśmy wszystkich 326 mieszkańców miasteczka!
Ktoś tam nawet wie, co to Polska. Mówi: Deyna i Lato. Pamięta
Mundial z 1978. Ten, co zna Lato, jest z Salty. Tutaj tylko
pracuje.

Mieszkanka


W Iruya jest miło i ciepło, a tlenu obfitość! Chodzimy więc i
pasiemy oczy widokami. W końcu spotykamy Tukutę w barze, na
piwie. Autobus, telefon oraz piwo łączą Iruyę z cywilizacją.
Wałęsamy się po miasteczku: dwie ulice do góry, trzy w bok.
Uliczki są pod kątem prostym, miasto jest kwadratowe, a więc
hiszpańskie. Tu, na północy, w Andach, miasteczka mogą być
właśnie takie albo indiańskie: nieregularne, o krzywych
uliczkach, budowane, jak popadnie, naturalnie tak jak w
Polsce, czy w Europie, albo hiszpańskie: rysowane najpierw
patykiem na piasku, tak jak to robili konkwistadorzy. Iruya jest
więc hiszpańska, a Tilcara i Huamahuaca w Quebradzie
indiańskie.

Iruya

W Iruya tylko cisza i ptaki. Żadnych klaksonów, żadnych
warkotów. Tylko raz jeden usłyszeliśmy stukot podków i w uliczce
pojawił się jeździec. Pomachał nam ręką, zrobiliśmy zdjęcia,
zniknął. Potem spotkaliśmy go znowu, gdzieś niżej. Powitał nas,
jak starych znajomych:
-Florencio Paredes, criollo przedstawił się i zaczął
opowiadać Wracam z dołu, z Yungas, z Ledesma. Byłem tam na
zakupach. Dwa dni w dół i trzy do góry, czasem cztery. Zależy.
Na mule.
Robi to, opowiada, prawie co miesiąc. Jeździ tak, skubany, na
zakupy!
Potem wygrzewamy się na murku przed kościołem. Obok przysiadł
rządek miejscowych. Ciekawi są, skąd jesteśmy. Ach tak?!
dziwią się...
-No bo do nas to głównie cudzoziemcy przyjeżdżają.
Bardzo mało Argentyńczyków, sami gringos śmieją się musi co
jesteśmy sławni za granicą!
Mężczyźni są rozmowni, ciekawi i rozbawieni.
-Wy przyjechaliście autobusem, czy z tym, jak mu
tam....no, tym Jorge z Tilcara? pytają.
-Ale gdzie tam! Jaki on tam Tukuta! To jest zwykły
Jorge Gordillo, muzyk. Jeździł po świecie i kupę pieniędzy
zarobił na tym, że jest "indio". Cwaniak jeden! A ty, jak masz
na imię? A żona? pytają.
-Bo ja jestem Carlos mówi najbliższy. Ten jest
Sixto, a ten Rogelio... Wszyscy criollos dodaje po chwili.
Rozumiecie? Mówi criollo kreol, żeby nie było
wątpliwości! Bo wszyscy tu w końcu jednakowo są spaleni słońcem
na brąz.
Sixto jest nauczycielem, tutaj niedaleko, w Pueblo Viejo, mówi.
Ma dwie godziny drogi pod górę do tej swojej szkoły. Ścieżką dla
mułów! Dwie godziny! Codziennie!
-Ale z powrotem jest krócej! śmieje się.
Jakiś klub globtroterów to powinien ich i Sixto i Florencio
ogłosić swoimi członkami honorowymi! Są przecież, jakby nie
patrzeć, arcymistrzami trekingu!
Rogelio pyta:
-Powiedz no, czemu ci gringos tak tu do nas
przyjeżdżają? Co oni tu widzą? Ja raz byłem w Cordobie to
dopiero jest wspaniałe miasto! Piękne! Byłeś kiedyś w Cordobie?
No to sam powiedz, czego ci forasteros u nas w Iruya
szukają?
I jak mu to opowiedzieć? Tylu rzeczy szukają, ale głównie to
różnic szukają. I żeby było jak najmniej podobne do tego, co
mają na co dzień u siebie w domu. W tym jest przecież cały smak!
Nadszedł Tukuta, czas więc w drogę. Nie wita siedzących, oni też
milczą. Nie widzą się.
Odruchowo patrzę w niebo.
-Co, boisz się, że zostaniesz tu na zawsze? Że deszcz
spadnie i że nigdy stąd nie wyjedziemy? Cieszy się szelma.
Nie martw się, ostatni raz padało tu w marcu i do grudnia nie
poleje. Spokojna głowa.
I śmieje się z nas, że tak niby nam się tu podoba, a boimy się
utknąć.
-Ty, jaki z ciebie Tukuta, jak ty jesteś zwykły Jorge!
odcinam mu się.
-W papierach mam Jorge. Jak byłem młody i głupi, to
byłem Jorge. A teraz, jak mam rozum i czuję korzenie moich
przodków to teraz ja jestem Tukuta. Zawsze byłem Tukuta, tylko
o tym nie wiedziałem. Twoi mnie zagłuszali!

Tukuta

Ruszamy z powrotem. Znowu do góry, znowu na przełęcz Abra del
Condor. A Tukutę wzięło na gadanie, może żeby nie zasnąć przy
kierownicy.
-Nie jesteśmy oczywiście indios. Wiecie, że
Indie są zupełnie gdzie indziej, nie? Nie jesteśmy też Kollas.
Kollas nazwali nas Inkowie, że niby jesteśmy grubasy.
Niecałe sto lat tylko byliśmy pod ich panowaniem, a popatrz, jak
się ich przezwisko do nas przyczepiło! Ci Inkowie to mieli dużo
lepszą propagandę, jak widać, mieli bardzo dobry marketing ! Bo
my tu byliśmy wcześniej. Bo my jesteśmy częścią narodu Qullana
Aymara, rozumiesz? A my z Tilcara to jesteśmy z Ayllu Wilkiphujo, tak jak Quenti jest z Ayllu Musoj Inti, po waszemu z Iturbe. I mamy swoje imiona od tysięcy lat i nie potrzebujemy waszych.
-A dlaczego Tukuta? Dlaczego Qenti?
-Tukuta to tutejszy ptak, co śpiewa. A Qenti to koliber, mały taki...

Ayllu to grupa, związek paru rodzin, mikro-społeczność andyjska. Podstawowa jednostka podziału administracji w Andach, respektowana i obowiązująca chyba od zawsze. Dużo starsza niż Inkowie, starsza niż kultura Tiahuanaco. Tukuta robi nam wykład o przeszłości, o szanowaniu tradycji i o głupocie białego człowieka. Pytamy, ilu ich, Aymara, jest tutaj, w Argentynie.
-W jakiej Argentynie? złości się Tukuta. To jest
przecież nasza prastara ziemia Alasaya Qullan! Wy przyszliście
później i nazwaliście nasze Jalsuri Qullan Boliwia, a Jalanta
Qullan Chile! A my, Aymaras, żyjemy tu w Andach już ponad 2000
lat. A wy nic nie wiecie o nas! O Grekach was uczą,o Rzymie was
uczą, a o nas nic was nie uczą! Nasza historia zaczęła się dawno
temu, tutaj w Andach. W Wiecznej Dolinie, w Winay Marka, która
do dziś leży nad Świętą Woda nad Qaqa Titinakawa, gdzie też
jest nasza świętość największa i sanktuarium, Kamień i Oś
Centralna Świata Taypi Qalathia Wanaku.
Rozumiecie? Tukuta mówi Titicaca Tiahuanaco!
Zachwycamy się dzień cały górami i pejzażem, zachwycamy się tym
wspaniałym i majestatycznym andyjskim światem, ale coraz
bardziej uświadamiamy sobie, że pod jego powierzchnią wrze i
pulsuje świat tubylczej Ameryki. Bardzo skomplikowana jest ta
andyjska Ameryka!
-Gówno, a nie Ameryka! prycha Tukuta. Taka sama
Ameryka, jak i te Indie Zachodnie! Powinna nazywać się po
naszemu: Awya Yala! My tu byliśmy pierwsi!
Jedziemy tak i jedziemy ciągle pod górę. Gadamy o Andach, o
Aymarach i o białych, łobuzach.
Droga tym razem pusta i bez spotkań. Ciągle jednak nadzwyczajnie
piękna...

Wieczorem docieramy do Tilcary. Wysiadamy na placu. Obok grupka
maluchów w białych fartuchach, miejscowi uczniowie z podstawówki
gonią się, wrzeszczą i przepychają, aż towarzysząca im kobieta
(nauczycielka?) traci cierpliwość i krzyczy:
-Kevin! Jonathan! Uspokójcie się wreszcie!
-Nadie es perfecto! śmieje się Tukuta i rozkłada
ręce. Myślicie, że Hollywood tu do nas nie dociera, czy co?!
Szczególnie "Taniec z wilkami" Costnera zrobił tu kiedyś furorę
mówi. To w końcu film o indios, czyli o Indianach! A
poza tym w różnorodności jest przecież cały smak!

Wrzesień 2002.

Tekst: Jerzy Sosiński
Zdjęcia: Hanna i Jerzy Sosińscy