ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Gruzja

Autor: (...)
Data dodania do serwisu: 2009-12-18
Relacja obejmuje następujące kraje: Gruzja
Średnia ocena: 6.76
Ilość ocen: 94

Oceń relację



" Powiedźcie wszystkim jak piękna jest Gruzja"- poprosił kierowca, który wcześniej zabrał nas autostopem. I stało się. Obiecaliśmy. Spontaniczny pomysł dotarcia autostopem do Gruzji znalazł spore grono zwolenników w społeczeństwie internetowym. Zdecydowana grupa 6 osób ustaliła Istambuł jako miejsce pierwszego spotkania na trasie. Każda grupa miała inne doświadczenia, sposoby przemieszczania oraz czas Po drodze odwiedziliśmy trzy duże miasta: Istambuł, Tbilisi i Erewań. Tam udało nam się skorzystać z gościnności fantastycznych osób klubu couchsurfing. Daje to możliwość taniego noclegu, zasięgnięcia cennych rad o poruszaniu się po mieście oraz świetna zabawę w towarzystwie tubylców. Razem z moim towarzyszem, Grześkiem, utknęliśmy dwa dni w Belgradzie. Pomógł nam chłopak z wydawnictwa Bezdroży, który jechał do Grecji z zamiarem zdobycia informacji do nowego przewodnika. Dzięki niemu udało się szybko przekroczyć granice z Bułgarią i ominąć Sofię.

Po długiej odprawie na granicy w Kapitule złapaliśmy tira i zasmakowaliśmy pierwszy łyk tureckiego czaju. Następny kierowca przewiózł nas przez most międzykontynentalny i już jesteśmy w Azji. Bez środków pieniężnych, postanowiliśmy zrobić sobie krótki 7-godzinny spacerek z plecakiem po Istambuł. Nocą miasto wydaje się niezwykłe i intrygujące. Jedno z najpiękniejszych zdarzeń, jakich byłam świadkiem podczas podróży to śpiew muezzina, który nawoływał do porannej modlitwy, rozlegający się w kolorze wschodzącego słońca przy Moście Bosforskim. Magiczna sceneria, tylko my i wędkarze.

Autostop w Turcji działa rewelacyjnie. Cały kraj można przejechać w 24 godziny. Trafiliśmy na miesiąc ramadanu i z szacunku do kierowców zdarzało się nam pościć cały dzień. Potem pomimo dużej bariery językowej udało się nam porozmawiać i pożartować. Bywały takie sytuacje, że rozpoznawaliśmy na stacji naszych byłych kierowców i wyglądało to, co najmniej dziwnie jak po raz pierwszy w życiu jesteśmy w tym miejscu i witamy się z kilkoma stałymi bywalcami. Dwa razy zdarzyło się, że zabierały nas tureckie busy za darmo, wystarczyło powiedzieć "no money". Granice w Sarpi przekroczyliśmy późnym wieczorem. Zmęczeni i przemoknięci szukaliśmy miejsca na rozbicie namiotu, kiedy zatrzymał się samochód. Chłopak, który wybierał się na randkę zawiózł nas do swojego domu, otworzył piwnice wypełniona po brzegi beczkami z winem i wzniósł z nami toast za nasze spotkanie. Pierwsze chwile w Gruzji wywarły na mnie duże wrażenie. Z Batumi kierowca zabrał nas prosto do restauracji na lokalne, obfite śniadanie. I tam zauważyłam, że wino w Gruzji pije się cały dzień, zaczynając od rana. Idea autostopu w Gruzji i Armenii nie zawsze się sprawdza. Kilka razy musieliśmy skorzystać z busa lub zostaliśmy przez "niby-taksówkarzy". Mając jednak do dyspozycji kilka tygodni trudno wyobrazić sobie lepszy rodzaj transportu. Wielokrotnie zdarzało się, że kierowcy nie mieli wystarczająco dużo miejsca i zatrzymywali się tylko po to, aby nam wręczyć kilka brzoskwiń, jabłek itp.

W drodze do Tbilisi zostaliśmy oszukani przez człowieka, który początkowo zabrał nas za darmo a potem zażądał grubych pieniędzy. Jednak pomimo tego zdarzenia zakochałam się w Tbilisi. To jedno z tych miast na świecie gdzie podróżnik chciałby się zagubić w plątaninie wąskich uliczek, zatopić w tutejszą codzienność, rozkoszować się wschodem słońca w rytmie szumu rzeki Mtkwari i odgłosu tragarzy wykładających swój towar na bazarze. Odniosłam wrażenie, że ta perła Kaukazu przytula przybysza i jest otwarta na inność. Wystarczy iść na krótki spacer a dostrzega się synagogę, meczet, cerkiew, operę wzniesioną na wzór perski, kościół katolicki lub?pub irlandzki.

Nazwa Tbilisi pochodzi od gruzińskiego słowa "tbili" ? ciepły, nawiązując do ciepłych źródeł w okolicy. Samo miasto liczy sobie ponad 1500 lat i tym samym jest jednym z najstarszych na świecie.

Warto odwiedzić katedrę Sioni, siedzibę Katolikosa kościoła gruzińskiego, gdzie znajduje się krzyż św. Nino zrobiony z dwóch gałązek winorośli splecionych kosmykami jej włosów. Grób świętej znajduje się we wiosce Bodbe, krainie Kachetia. Dzięki św. Nino Gruzja stała się drugim chrześcijańskim krajem na świecie. Trudno nie zauważyć potężnej, kobiecej figury stojącej na wzgórzu, gdzie rozpościera się widok na całe miasto. Ta postać symbolizuje postawę Gruzinów trzymając w lewej ręce dzban wina, by ugościć przyjaciół, w prawej ? miecz do obrony przed wrogami. Na Placu Wolności stoi kolumna św. Jerzego, patrona Gruzji. Jego dzień zwany Giorgobaba obchodzony jest 23 listopada.

W dzielnicy Abanotubani można znaleźć wiele łaźni z siarka. Tam tez pozwoliliśmy sobie na największy luksus tej wyprawy. Kiedyś w podobnych miejscach gościły ważne osobistości. Sektor komunikacyjny w Tbilisi jest bardzo dobry. Marszutki, ( czyli minibusy) kursują często wewnątrz miasta oraz do innych części kraju. Nie należy omijać wielkiego bazaru w Tbilisi, a można tam znaleźć absolutnie wszystko łącznie z najlepsza jadalnią w mieście. Najlepiej rozpocząć odkrywanie nowego kraju używając zmysłu smaku. Kuchnia Zakaukazia rozpieszcza nas na różne sposoby. Polecam gołąbki z ryżem zawinięte w liście winogron; Chaczapuri (placek serowy); Chinkali ( gruziński pieróg nadziewany mięsem), Badridżani gdzie główny składnik to bakłażan, szaszłyki i lobio ( potrawa z fasoli). Na deser serwowana jest kawa ze świeżymi owocami np. melony, brzoskwinie, arbuzy.

Ze stolicy Gruzji od razu skierowaliśmy się na Armenię. Na granice podjechaliśmy? traktorem z rozpadająca się naczepą. Fantastyczne przeżycie! Na miejscu okazało się, że turystyczna wiza armeńska na 21 dni kosztuje tylko 10 dolarów a jak pisze w informatorze: 50 lub 30 dolarów. Gdy celnik wbijał nam wizy do paszportów, zajechał nam drogę samochód. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i ze środka wydobył się okrzyk "Hello". Grupa bogatych mężczyzn i pięknych kobiet siedząca przy stoliku zastawionym napojami alkoholowymi i zakąskami typu kanapka z kiełbasa lub brzoskwinia, zaprosiła nas na powitalny toast. Po czym odjechali, ku zdziwieniu celników i nas samych. Już pierwszego dnia przekonałam się ze to my jesteśmy atrakcja turystyczna dla lokalnych mieszkańców i wielokrotnie podczas tej podróży nasza obecność została uwieczniona w ormiańskich aparatach fotograficznych.

Również podczas biesiad, na które byliśmy masowo zapraszani, całą swoja uwagę gospodarze skupiali na nas. W mig rodzina rozrastała się do kilkudziesięciu osób w tym najbliższych sąsiadów i przyjaciół. Podczas takich biesiad warto posłuchać wspaniałych toastów, jakie wznosi tamada ? najbardziej szanowany członek grupy. Według kaukaskich wierzeń wszystko, co widzisz, czujesz, przeżywasz, dotykasz, a także wydarzenia z przeszłości i przyszłości są dobrym powodem do wzniesienia toastu. Mieszkańcy Armenii charakteryzują się niezwykłą gościnnością i sympatią do obcokrajowców. Z uwaga słuchają naszych opowieści o innych miejscach na świecie. Jest jednak temat, który do dziś wywołuj niesmak na ich twarzy i nawet młode pokolenia komentują to zwięźle: "Nie lubimy Turków". Być może nowe porozumienie podpisane 10 października br. w Zurychu pomiędzy Turcja a Armenią pomoże załagodzić wrogość zapisana na kartach historii w 1915 roku, jako rzeź Ormian. Chociaż na pierwszym planie naszej wyprawy była Armenia musieliśmy kierować się tam przez Gruzje, gdyż granica z Turcją jest zamknięta.

Bardzo zaskoczył mnie alfabet Gruzji i Armenii przypominające robaczki zawijane we wszystkie strony. Niemożliwe było odczytanie nawet nazw miasta, do którego jedzie marszutka. Kiedy już nauczyłam się szyku liter oznaczających np. sklep spożywczy w Gruzji to dzień później w Armenii gubiłam się na nowo. Istnieje pewna legenda wyjaśniająca pochodzenie tego alfabetu, według której został ułożony z makaronu przez nerwowego mędrca. Po dokładnej analizie trudno się z tym nie zgodzić. Pierwszą noc w Armenii spędziliśmy w przepięknej okolicy monastyru Hagpat z X wieku. Przy każdym zabytku widnieje tabliczka informująca o pomocy USA w restrukturyzacji obiektu. Ameryka wspiera Armenie również w projektach dotyczących opieki zdrowotnej lub pomocy socjalnej. Jest on wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Mieszkańcy wioski sprzedają jeżyny przed monastyrem. Wypatrują każdego turystę. My dostaliśmy kubeczek owoców za darmo plus kilka jabłek następnego dnia. Okolica daje mnóstwo możliwości do campingu, wieczornego ogniska i porannej integracji z trzodą chlewną.

Następny dzień upłynął nam w rytmach Modern Talking i Nelly Furtado. Grupka mężczyzn, która zabrała nas autostopem dysponowała tylko w/w CD. Zaprosili nas na oryginalny obiad w restauracji na styl kamiennego kręgu, następnie na kolacje z cała rodziną i ciepły nocleg na podłodze kuchennej. Odwiedziliśmy z nimi monastyr Goshavank, zapaliliśmy świeczki prosząc o dobrych ludzi na drodze i pożegnaliśmy się nad jeziorem Sewan. To jedno z najwyżej położonych jezior świata i największe na Kaukazie. Chwilami krajobrazy Armenii przypominały mi Irlandię lub Wielką Brytanie. Podobny kształt gór, ormiański krąg kamienisty, zadbany trawnik kolo monastyru, a nawet brzeg jeziora Sewan przypominał skaliste, irlandzkie wybrzeże. Rozłożyliśmy namioty w bajecznej scenerii jeziora z pasterskim domkiem w tle. Jak to określił nasz kierowca : "romantica" .Wzdłuż jeziora znajdują się dwa monastyry warte odwiedzenia: Sewanawank i Hajriwank. Zjeżdżając na południe od jeziora można odnieść wrażenie ze czas płynie coraz wolniej lub wręcz cofa wskazówki. Kolejnym naszym celem był Karahunj inaczej zwany Zorats Karer.To prehistoryczne obserwatorium astronomiczne i cmentarzysko. Liczy sobie 7500 lat. Przypomina trochę Stonehenge w Anglii, ale jest znaczenie starsze. Vahe, który pracuje w turystycznym sklepiku kolo Karahunj pomógł zorganizować transport i nocleg dla naszej chorej koleżanki. Jego niezwykła rodzina z przyjaciółmi ugościła nas, czym chata bogata.

Pewne miejsce w Armenii pięknie komponuje się z górą Ararat znajdującą się na terenie Turcji. Mowa tutaj o ormiańskim kościele Chor Wirap, który został zbudowany na lochu ? miejscu uwiezienie św. Grzegorza Oświeciciela. Armeński król, Tirydates Wielki oskarżył go o nieposłuszeństwo wobec pogańskich bogów i głoszenie prawd chrześcijańskich. Grzegorz spędził w lochu prawie 13 lat bez pożywienia, a w tym czasie król utracił zmysły. Kiedy św. Grzegorz został uwolniony natychmiast uzdrowił Tirydatesa. Wtedy król przyjął chrzest i w ten sposób Armenia została pierwszym krajem na świecie, który ustanowił chrześcijaństwo religia narodową w 301 roku. Dzisiaj obok kościoła stoi tabliczka skierowana na Ararat. Wypisany na niej fragment z księgi Rodzaju opowiada historie Noego i Arki Przymierza, która zatrzymała się na tej górze. Ciekawostką jest, ze to właśnie w herbie Armenii znajduje się Ararat otoczony godłami czterech dynastii. Mieliśmy szczęście oglądając zdumiewający zachód słońca nad Araratem, podczas rozkładania namiotów na polu arbuzowym. Najbliższa okolica to tylko pola warzywne, sady owocowe i plantacje winogron. W najbliższej wiosce spotkałam grupkę dzieci, które dobrze posługiwały się językiem angielskim. A ponieważ miałam mnóstwo czasu, poświęciłam go na dziecięce gry, sesje zdjęciową i rozmowy o dalekiej Polsce. Przed stolicą postanowiliśmy wstąpić do Garni.

Świątynia pogańskiego boga słońca została tam zbudowana przez armeńskiego króla w I w. Kiedy Armenia stała się krajem chrześcijańskim miejsce to zostało rezydencja letnią. Świątynia do złudzenia przypominająca grecką, ale nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia wiec pojechaliśmy do Erewania. To bardzo nowoczesne miasto. Powstają nowe budowle, znikają stare, a tym samym dusza tego miejsca. Mieszkaliśmy w dzielnicy Bangladesz, nazwanej tak z powodu dużej odległości od centrum. Właścicielki mieszkania ? Polka i Włoszka goszczą w tym czasie wiele osób m.in. z Francji, Iranu, Holandii i nasza polską grupę. Naprzeciwko Niebieskiego Meczetu znajduje się bazar głownie z przyprawami, suszonymi owocami i słodyczami. Każdy turysta wypatrywany jest z wielka nadzieja i obdarowywany kawałkami smakołyków do skonsumowania. Aktualnie rozbudowuje się potężna budowla ? Kaskady ? której schody wiodą na szczyt wzgórza gdzie rozpościera się widok na całe miasto. Na górze znajduje się sowieckie wesołe miasteczko. W centrum tuż przed Galerią Narodową codziennie o godz. 21.00 można oglądać tańczące fontanny.

Wreszcie dojeżdżamy do Echmiadzinu i odnajdujemy kolejną zabytkową katedrę z początków IV wieku, co czyni ją najstarszą na świecie. W tym dniu było rozpoczęcie roku szkolnego, mijamy wiele grup uczniów, którzy nieśmiało robią nam kilka zdjęć aparatami z telefonów. Grupa zdecydowała wspiąć się na Aragac, najwyższy szczyt Armenii. Ten wygasły wulkan ma tak naprawdę cztery szczyty: północny (4090 m), zachodni ( 4080 m), wschodni (3916 m) i południowy ( 3879 m). Byliśmy umówieni z resztą grupy koło jeziora Kari niedaleko stacji meteorologicznej, gdzie prowadzi asfaltowa droga. Dojechać tam można tylko taksówką lub z pasterzami wiec porywamy się na spacerek w upale. Jedynym orzeźwieniem w tej sytuacji są żółte śliwki z przydrożnych drzew. Nawet jak zajeżdża nam drogę taxi z przyjaciółmi, pakujemy tam plecaki a sami idziemy dalej. Powiedziano nam ze to tylko 5 km, co w rzeczywistości okazuje się prawie 15 km. Słońce zachodzi szybko a my wszystkie cieple ubrania zostawiliśmy w plecaku. Docieramy na miejsce o świetle księżyca, zmarznięci i głodni. Nasz chory przyjaciel wynajął łóżko u rosyjskich pracowników za 10 $ a my rozłożyliśmy namioty przy jeziorze. Tuż obok jest hotel z bardzo niemiłą obsługą. Kiedy następnego prosiliśmy ich o zamówienie taxi , odpowiedzieli z ironicznym uśmiechem, że nie maja telefonu. Sam Aragac nie pozwolił nam na zachwycanie się widokiem. Nie udało mi się wejść na szczyt, ponieważ rozchorowałam się rano, a resztę grupy zaskoczyła gęsta mgła na szczycie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy obozowisku pasterskim złożonym z kilku namiotów.. Życzliwi pasterze ugościli nas mocna kawą, owczym serem, pomidorami i lawaszem. Zadzwonili także po taxi, które bezpiecznie i szybko zwiozło nas kilkanaście km. Dalej zatrzymaliśmy dźwiga i busa z robotnikami, który zawiózł nas do samego Erewania.

Dzień później byliśmy już w Tbilisi. Zatrzymaliśmy się po raz kolejny w domu otwartym dla couchsurferów integrując się z osobami z Białorusi, Azerbejdżanu, Rumuni i Polski. Gospodarz domu był nieobecny, energia odłączona, ale sąsiad dysponujący kluczem zapraszał wędrowców do środka. Za jednego lari dojechaliśmy busem do Mcchety, miasta wpisanego na listę UNESCO, dawnej stolicy Gruzji i miejsca świętego. Znajduje się tam katedra Sweticchoweli z XI wieku gdzie odbywały się najważniejsze uroczystości królewskie. Ponadto można tam zobaczyć monastyr Dżwari, ruiny pałacu królów iberyjskich i klasztor Samtawro ( miejsce władcy).

Z Mcchety wyruszyliśmy w stronę Stepancmindy ( powszechnie używana nazwa to Kazbegi). Gruzińska droga wojenna prowadzi z Kaukazu południowego do północnego i liczy sobie 208 km. Obserwowane z tej drogi góry sprawiają wrażenie dzikich i baśniowych a mijane wioski żyją swoim własnym rytmem. W miejscowości Ananuri, kiedy już traciliśmy nadzieje na złapanie stopa, zatrzymał się ortodoksyjny mnich z babunią. Sam siebie nazywał "Crazy George". Samochód kierowany był w rytmie religijnych pieśni, modlitw, radosnych okrzyków nad wąwozem i wymiany zdań na temat wiary. W ramach podziękowania za wspólna przejażdżkę, mnich podarował nam 8 kg gruszek, 2 kg jeżyn i dwie Pepsi. Dojeżdżamy do wioski Gergeti, gdzie w całej okazałości wita na majestatyczny Kazbek (5047 m n.p.m.). Ośnieżony szczyt wspaniale kontrastuje z położonym na 2170 m kościołem Cminda Sameba (Świętej Trójcy) z XIV w. Mieszkańcy wskazują nam prostsza ścieżkę i ruszamy w stronę kościółka, gdzie czekają nasi przyjaciele. Noc spędzamy w tej baśniowej scenerii, niedaleko kościoła.

Z samego rana ruszyliśmy szlakiem prowadzącym do lodowca Kazbega. Pogoda była wspaniała a cała droga zajmuje ok. 4 godzin. Jeżeli to tej pory nie pokochało się Kaukazu, w czasie tej wędrówki niemożliwe jest oprzeć się pokusie. Z naszego obozowiska schodziliśmy osobno dając sobie szanse na złapanie stopa. Mnie zatrzymała się radosna, gruzińska para. Kiedy już dotarłam do centrum, kobieta wręczyła mi bukiet ślicznych stokrotek. Ponieważ było już późno i niemożliwe było wydostanie się z miasteczka, noc spędziliśmy niedaleko drogi i jak się rano okazało ? na mokradłach. Z miasteczka Kazbegi ruszyliśmy odwiedzić region wina - Kachetię. Polecam pobyt w przepięknym i odnowionym miasteczku Sighnaghi, w którym znajduje się drugi, co do długości mur na świecie. Rozbiliśmy nasze namioty tuż przy murze. Malownicze miasto rozłożone jest na wzgórzu, z którego roztaczał się wspaniały widok na Dolinę Alzańską.

Gruzja jest najstarszym krajem, gdzie produkuje się wino. Archeolodzy odkryli gliniane naczynia do wina sprzed 6 tys. lat p.n.e. w okolicach Szulaweri. Dzięki idealnym warunkom klimatycznym do uprawy winogrona, prawie każde gospodarstwo ma własne receptury i co najmniej kilka beczek wina. Niestety nikt nie poinformował mnie wcześniej, że wielkim nietaktem jest zostawienie nawet małej ilości wina w szklance. Gospodarze byli pewni ze wino mi nie smakuje. Należy wypić wszystko jednym haustem.

Istnieje pewne gruzińska piosenka, która najlepiej opisuje gościnność winiarzy: "Spulchnię ziemię na zboczu i pestkę winogron w niej złożę, a gdy winnym owocem gronowa obrodzi mi wić, zwołam wiernych przyjaciół i serce przed nimi otworzę..." Cały region Kachetia wypełniony jest winoroślami. Odwiedziliśmy tez katedrę Alawerdi, gdzie jak do każdej świątyni należy wejść tylko w odpowiednim stroju. W pobliżu jest ciekawy sklepik z pamiątkami. Przypadkiem trafiliśmy do spokojnego miasteczka Tianeti. Tak naprawdę to o mało nie rzuciliśmy się na maskę jedynego nadjeżdżającego samochodu w środku lasu. Dzięki temu ze pasterze zajęli cała drogę, samochód musiał zwolnic wiec mieliśmy szanse uprosić kierowcę, aby nas uwolnił z tej "pustyni". Mieszkańcy tego miasteczka bardzo często wspominali wizytę naszego prezydenta Kaczyńskiego. Miejsce bardzo mi się spodobało, szczególnie teren nad rzeką. Właścicielka kawiarni mówiła, że nie odwiedzają ich turyści a mimo to lokalni ludzie sprawili ze czułam się tam jak jedna z nich.

Mieliśmy w planie odwiedzić Gori, miasto Stalina, ale marszutka trochę się zagalopowała i wysadzili nas na trasie głównej, kilka kilometrów od miasta. Złapaliśmy na stopa kierowcę rajdowego i chwile potem byliśmy już w Borżomi. Tam zabrał nas sympatyczny Gruzin, który studiował kiedyś w Szkocji a teraz zajmuje się hodowla pstrągów. Następnie zaprosił nas na kolacje ( pstrąg w głównej roli) i zaproponował camping na jego posiadłości. Posiłkiem rozkoszowaliśmy się przy stole zbudowanym na moście, pod którym płynęła krystalicznie czysta rzeka z gór. Droga prowadząca do Wardzi jest remontowana przez zagraniczne organizacje. Mieliśmy okazje dojechać tam z przedstawicielami niemieckiej firmy.

Nazwa skalnego miasta Wardzia wiąże się z historią królowej Gruzji ? Tamar. Według legendy mała księżniczka Tamar towarzyszyła swojemu wujowi podczas podróży po kraju. W czasie krótkiego postoju, dziewczynka zgubiła się wśród skał. Na głośne wołanie wujka, odpowiedziała "War Dzia", czyli " jestem wujku". Cały kompleks skalny powstał na przełomie XII i XIII w. Niestety Persowie napadli na miasto zabierając wszystko, co cenne. Dzisiaj to miejsce utrzymywane jest przez mała grupę mnichów, którzy zajmują się tez oświetleniem. Dzięki elektryczności można wejść troszkę głębiej i poczuć klimat tamtych czasów. Przed tą atrakcją turystyczną znajduje się mały budynek gdzie należy kupić bilet wstępu. Komnaty wykute w skale robią duże wrażenie, można podziwiać tez piękne freski na ścianach przedstawiające królową Tamar i króla Jerzego III. Spędziliśmy trochę czasu grając w młynek z Gruzinami i podjadając śliwki. Następnie autostopem z brytyjskim architektem dojechaliśmy do Borżomi. Mieliśmy okazje posłuchać angielskojęzycznych piosenek. Dotychczas najczęściej słuchaliśmy lokalnych wokalistów, którzy brzmią podobnie do disco polo.

Borżomi przypominało mi polskie miasteczka uzdrowiskowe typu Krynica Zdrój lub Szczawnica, słynne z wód mineralnych. W czasie podróży nigdy nie mieliśmy problemu z napełnieniem butelki wodą. Bardzo często można spotkać źródełka i nie obawiać się czy jest wystarczająco czyste.

W Borżomi trzeba udać się do zarządu parku narodowego gdzie rejestruje się wszystkich turystów i opłaca za wstęp. My spędziliśmy jedna noc w namiotach na polanie i kosztowało to 5 lari za namiot. Połączenie szlaków 6 i 1 nie jest najlepszym pomysłem. Droga prowadzi przez las, tylko pod gorę a potem stromo w dół bez zachwycających widoków. Na końcu trasy spotkaliśmy robotników, którzy podwieźli nas do najbliższej wioski. Wracaliśmy do Batumi droga przypominającą bardziej leśną niż główną ? czerwoną. Wyobraźnia znowu poniosła naszego kartografa. Bardzo pozytywnie odebrałam gruzińską policje. Wielokrotnie podpytywali czy wszystko w porządku? Jak odbieramy ich kraj? Czy mogą w czymś pomóc?. Tym razem na drodze do Adigeni zaciekawieni naszym pomysłem autostopowania, z czystej troski zatrzymują marszutke i polecają kierowcy zawieź nas na miejsce za darmo. Mięliśmy szczęście, bo każdy mijający samochód podwoził nas po kawałku. Ogólnie mówi się, aby omijać tą trasę. Chociaż 150 km może zająć na 8 godzin to gwarantuje, że malownicze widoki zrekompensują opóźnienie. Na jednym ze wzgórz znajduje się kościółek z V w. nieopisany w żadnym przewodniku. Prawdopodobnie zimą droga jest nieprzejezdna, ale widziałam, że obecnie prowadzone są roboty drogowe. Na zakończenie podroży zostaliśmy zaproszeni na poczęstunek własnymi produktami: lawasz, miód, ser, pomidory i nalewka. Dotarliśmy do Batumi, zadbanego z piękną promenadą, fontannami i drogimi hotelami. Niewiele ma to wspólnego z Gruzją, jaką zobaczyliśmy. Przez chwile można by się zapomnieć, że to Grecja czy Hiszpania. Tylko mocno kamienista plaża, niedziałające prysznice i specyficzny zapach Morza Czarnego przypominał, że jeszcze jesteśmy w Gruzji. Ten dzień był dokonała puentą naszej podróży. Następnego poranka ruszyliśmy w stronę Polski.

Zasmucił mnie fakt całkowitego zaniedbywania ochrony środowiska w tym rejonie. Bynajmniej słowo "ekologia" nie istnieje jeszcze w ich słowniku. Przykładem mogą być papierosy. Niebywale tanie i powszechnie dostępne. I teraz codzienna scenka z autostopu: Chwalimy kraj mówiąc jak tutaj gościnnie i jaka ładna przyroda, a kierowca odpowiada " tak, tak piękna przyroda" w tym samym momencie wyrzucając niedopałek papierosa do przydrożnego lasu.

Ten skrawek ziemi stoi na niepewnym gruncie. Kiedy przyłoży się ucho do ziemi można usłyszeć płacz prześladowanych osób, tupot gruzińskiego tańca, pacierz powtarzany w nadziei o lepsze jutro albo podania o kaukaskiej odwadze. Spotykaliśmy wiele osób, które służyły w polskim lub ukraińskim wojsku. Dało to nam okazje to wymiany kilku zdań z PRL-u np. "Panie, po co ta kolejka?" Od momentu, kiedy przekroczyłam granice turecko ? gruzińską, przez cała nasza wędrówkę po Zakaukaziu aż do drogi powrotnej z Batumi, czułam się jak w domu. Powiedzenie przypisywane Gruzji i Armenii " Gość w dom, Bóg w dom " tym razem nabiera innego kształtu. Tam nie jesteś gościem. Początkowo z lekkim dystansem zasiadasz przy nowo poznanej osobie a za kilka minut zapominasz jak daleko tak naprawdę jest twój prawdziwy dom. Czułam się bezgraniczną częścią ich wspólnoty. Tak jak Ryszard Kapuściński pisał o Gruzji: "Wszystko tu stwarza wrażenie przybicia do przystani, dotarcia pod dach?"

Kiedyś przeczytałam, że najstarsze szczątki człowieka w Europie znaleziono właśnie w Gruzji. I trudno sobie wymarzyć piękniejszy początek? Nasz podróż zmieściła się w 5 tygodniach nieustannej przygody, 151 pomocnych kierowców, prawie 8 tys. km i 780 zł. Przejażdżka z bułgarskim strażnikiem po lesie w rytm regionalnej muzyki, smak herbaty tureckiej pomiędzy dwoma tirami, zdziwienie kierowców podczas naszego autostopowania na nieprzejezdnej drodze, pierwszy łyk najlepszej gruzińskiej oranżady i pamiątka popisanej mapy Kaukazu - ponadczasowe i bezcenne.