ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Gruzja

Autor: Michał Lubina
Data dodania do serwisu: 2003-03-27
Relacja obejmuje następujące kraje: Gruzja
Średnia ocena: 5.90
Ilość ocen: 585

Oceń relację

Michał Lubina
michaelc1@wp.pl

Czas wyjazdu: połowa lipca 2002

Skład: Jarek, Zuzia, Tomek, Ania, Błażej, Mirka, Basza, ja i in.

Do Gruzji jechaliśmy przez Turcję- w Trabzonie wbiliśmy sobie wizy, które były strasznie drogie- (66mln. podwójna tranzytowa!), ale za to bardzo ładne- miały znak wodny z św. Jerzym, patronem Gruzji.

Granice takich krajów jak Gruzja na długo zapadają człowiekowi w pamięć. Już nie chodzi o długie czekanie, kompletny brak sprawności organizacyjnej czy fakt bycia obserwowanych, jakby się było z innej planety, ale o straszną, wiecznie tam żywą, mentalność celników(w ogóle wszystkich urzędników). Są oni niebywale zdziwieni, że tacy ludzie jak my przyjechali do ich kraju, co więcej- uważają, że jak już tu przybyliśmy raz, to na pewno nie zechcemy tutaj powrócić. Czytaj: trzeba ich jak najbardziej oskubać, bo taka wymarzona sytuacja już się nie powtórzy. Nam kazano płacić tak: 3$ od osoby plus 120$ za samochód plus jakieś tam ubezpieczenia plus opłata gratis dla niektórych. Sama radość! Takie rzeczy naprawdę bardzo psują obraz kraju i do niego zniechęcają już na początku. Ale najlepsze było dopiero przed nami! Jazda po gruzińskich drogach to przeżycie niezapomniane- szczególnie dla kierowcy. Nawet ludzie bardzo doświadczeni naszymi szosami będą mieli tam ogromne problemy, bo chociaż to częstych dziur można się od biedy przyzwyczaić, ale tam jest tak, że jak się już raz wpadnie, to koniec, bo średnia głębokość dziury wynosi ok. 40cm. Świadomość tego, że jadąc nie można się ani razu pomylić jest bardzo męcząca. Z tego też powodu trzeba jechać nie więcej niż 40-60 km/h, a taka prędkość na każdego działa dodatnio... Czasem też można nieźle zgłupieć przez oznaczenia drogowe- my jadąc „autostradą” międzynarodową(to nie żart- tak się nazywa, a jak wygląda- patrz zdjęcie)z Batumi do Tbilisi wieczorem, ujrzeliśmy tablicę z napisem „Tbilisi 23”, po 30 minutach jazdy tą samą drogą(prowadzącą do Tbilisi) liczba kilometrów podanych na następnej tablicy wynosiła...29. Słowem- nie warto być kierowcą gdy się jedzie po Gruzji, bo to powoduje wiele stresów. Natomiast jeśli się jest pasażerem, to sprawa jest zupełnie inna- można bez większych stresów oglądać domy, które zaraz się rozlecą, samochody 20 letnie, nie myte od 10 lat, czy wałęsające się wszędzie(a na drogach szczególnie!)...krowy! Tak- to jest najbardziej charakterystyczna cecha gruzińskiego krajobrazu- wszechobecne święte krowy. Czasami jest wręcz tragikomicznie- pamiętam, że raz jedna taka krowa siadła sobie na środku ulicy i spowodowała niemały korek... Najlepiej skomentował to Jarek, który stwierdził, że w Indiach jest z krowami podobnie, tyle, że tam są dużo lepsze drogi. Szczerze wierzę, bo ja jeszcze gorszych nie widziałem. Żeby było już całkiem kontrastowo, to najczęściej spotykanym zachodnim pojazdem poruszającym się po tych drogach jest mercedes. Gruzja to istna kraina mercedesów- tam nie ma żadnych „normalnych” aut za wyjątkiem tej marki. To także cecha bardzo charakterystyczna dla biednych krajów- bogactwo małej liczby ludności aż rzuca się w oczy. Trudno też nie zdawać sobie sprawy, jacy ludzie jeżdżą tymi mercami- u nas osobnicy ich pokroju wolą BMW. Oczywiście policja jest absolutnie bezsilna w walce z przestępczością, co więcej- ludzie z którymi rozmawialiśmy, mówili nam, że policjantom się tuż już od paru miesięcy nie płaci pensji, nie jest więc dziwne, że nie przejawiają zbytniej gorliwości w służeniu prawu. Są za to aż nadto gorliwi w kontrolowaniu pojazdów na drogach- co zresztą też nie jest dziwne- z czegoś w końcu muszą żyć. Czasami nawet uzasadniają konieczność zapłacenia im uczciwej łapówki w całkiem rozsądny sposób: „musimy was eskortować, bo ta droga jest niebezpieczna”. Bo to prawda! Tyle, że nie o takie niebezpieczeństwo chodzi. A propos- przeciętnemu człowiekowi wydaje się, że Gruzja to kraj niebezpieczny(to też wynika z tego, co tu wcześniej napisałem). To nie do końca tak- niewątpliwie króluje tutaj anarchia, ale w większości dzielnic kraju można się czuć bezpiecznie- trzeba tylko unikać pewnych rejonów. Jednym z nich jest okolica gruzińskiej Drogi Wojennej(nazwa jak najbardziej odpowiednia), która prowadzi do Czeczenii przez Wąwóz Paskiski), drugim zaś- Abchazja. Z tą ostatnią jest ten problem, że ten region się odłączył od kraju i nawet wygrał z nim wojnę, ale nie jest uznawany na świecie. W sumie to nic, ale jeśli się policzy, że ¾ gruzińskich dochodów z turystyki pochodziło z abchazjańskich kurortów, do tego doda nacjonalizm Gruzinów oraz popieranie przez władzę Abchazji Rosji(Gruzja ma bardzo napięte stosunki z Moskwą i dlatego pcha się w ręce USA), to akurat otrzyma się obraz sytuacji w tym miejscu. Mimo to chcieliśmy tam pojechać. Tzn. chciało kilka osób (w tym ja)- resztę wystraszyło kilka niewinnych notatek w przewodniku Lonely Planet takich jak: „shootings are common” czy „there have been cases of kidnapping”. Znając renomę jaką cieszą się te przewodniki sądzę, że to znacznie przesadzone informacje. Większość jednak potraktowała to ze śmiertelną powagą. Ostatecznie Jarek zadzwonił do konsula w Tbilisi, a ten nam to absolutnie odradził, więc już mi się kłócić nie chciało.
Największą atrakcją Gruzji są góry Kaukazu. Ich piękno i swoisty czar pięknie oddał w swych romantycznych poematach Lermontow(o Kaukazie pisali także m.in. Puszkin, Marliński, Tołstoj, z Gruzją związany był też Gribojedow, choć akurat o niej nic nie stworzył). Kaukaz był bardzo silnie obecny w kulturze rosyjskiej, a jego mieszkańcy- nieustępliwi, dumni, niezależni(czyli cechy bardzo „polskie”...) przez długi czas sprawiali ciągłe kłopoty caratowi od czasu do czasu wzniecając jakieś powstania. To źródła obecnych animozji między Gruzją a Rosją. Gruzini niezbyt kochają Rosjan nie tylko ze względu na zaborczą politykę Moskwy, ale także dlatego, iż są strasznymi nacjonalistami(z drugiej strony w ten nacjonalizm popadli pewnie przez Rosjan). Dlatego też bardzo ich bolało odłączenie się od ich kraju Osetii oraz Abchazji. Żeby jednak nie popadać w przesadę w kreśleniu ich charakteru narodowego- dla nas zawsze byli bardzo sympatyczni i życzliwi. W sumie więc mam o nich dobre zdanie(a poza tym Gruzinki- młode oczywiście- są po prostu prześliczne!...).Przy tym to pokrewne dusze umiejące się doskonale bawić. Mogliśmy się o tym przekonać, bo spaliśmy albo w domach prywatnych, albo na kempingu. Szczególnie ten kemping zapadnie mi w pamięć. Było to na drodze do Tbilisi(dość blisko od miasta)- zajechaliśmy tam już późnym wieczorem i chcieliśmy się przespać. Ostatecznie noc tę każdy spędził inaczej: „francuskie pieski”- marudni członkowie naszego wyjazdu- ulokowali się w domkach, mniej wybredni- na gankach tych domów, najwięksi zaś kozacy(m.in. ja...pożałowałem potem)- na trawie. To nie wygląda na wielkie bohaterstwo, ale nie wspomniałem o „małym” szczególe- komarach. Były ich masy!!! Wprost ogromna ilość. Co gorsza- to były jakieś gruzińskie komary, odporne na nasze zachodnie środki ochrony przed nimi. Ruskie insekty w ogóle chyba nie zauważyły obecności olbrzymiej ilości różnych „off- ów” czy kremów na naszych skórach- żądliły niemiłosiernie. Następnego dnia rano wszyscy liczyli swoje bąble- ja miałem ogółem 67(na samej twarzy 12), a musze przyznać, że nie leżałem w tej trawie całej nocy- około 4 rano jeden z Gruzinów zarządzających kempingiem widząc mnie owiniętego wszystkimi ciuchami i co pewien czas wściekle rzucającego się, zlitował się i zaprosił mnie do swej budy(robił to już wcześniej, ale chciałem okazać niezłomność ducha i wytrwać- jednak komary spowodowały, że nie zmrużyłem oka nawet przez minutę w ciągu 3 godzin leżenia, więc uznałem się za pokonanego przez te stwory)- jak padłem na kanapę, to mnie musieli rano zrzucić, żeby obudzić. Tak się zawsze kończy głupie kozactwo...Jeśli zaś chodzi o noclegi na kwaterach prywatnych, to najciekawiej było pierwszego dnia. Wjechaliśmy do Batumi wciąż oszołomienie tutejszymi zwyczajami celnymi, stanem dróg i paroma innymi rzeczami, o których wspomniałem wyżej. Mieliśmy spore obawy dotyczące znalezienia hotelu, na szczęście pomogli nam właściciele merców- już za centrum Batumi podjechały do nas dwa auta, a ich pasażerowie zapytali kim jesteśmy i czego szukamy. Gdy odparliśmy w przeciągu pięciu minut miejsce do spania się znalazło- w dzielnicy za miastem, w domkach jednorodzinnych. Szczerze muszę przyznać, że hotel to nie był, ale spać się dało. Niestety po raz kolejny bardziej uciążliwa część grupy protestowała: tym razem przeszkadzało im, że w pokoju sypialnym trzy ściany są całe pokryte grzybem, czwartą zaś przysłania ogromny dywan(w tej części Gruzji jest sporo muzułmanów), a więc można uznać, że pod nim też jest grzyb. Nie rozumiem jak można być tak wybrednym!? Przecież to tylko na jedną noc. Ostatecznie wygrali- spali w lepszym domu(były dwa) a tamtejsi gospodarze uraczyli ich swoją gościnnością i konflikt został zażegnany.
Ja natomiast rano następnego dnia wstałem wcześniej by obejrzeć okolicę. A było na co popatrzeć- wyszedłszy z naszej dzielnicy willowej(w porównaniu z innymi można to tak nazwać) ujrzałem po prostu przepiękne blokowisko(zatęskniłem do naszych), potem rozwalający się(tzn. już rozwalony) jakiś zakład przemysłowy, parę budynków funkcjonalnych, by skończyć na ogromnej tablicy z pochwałą radzieckich przyjaciół(bardzo zniszczona). Naprawdę bieda tego kraju jest przygnębiająca. Jest to tym gorsze, że podobne obrazki można spotkać u nas(w mniejszym stopniu oczywiście), nie jest to więc nędza egzotyczna, jak np. w Syrii, ale taka okrutnie szara, bura i smutna. Patrząc na biedaków szeroko rozumianego orientu możemy obserwować coś nowego. Oczywiście współczujemy im, ale jednocześnie patrzymy na to oczyma turysty, traktujemy to jako ciekawostkę nas nie dotyczącą. Natomiast w krajach typu Gruzja oglądamy ludzi takich jak my, żyjących w warunkach, o których zdążyliśmy zapomnieć lub nie pamiętamy(ja już nie pamiętam). Właśnie dlatego ich sytuacja działa zdecydowanie bardziej przygnębiająco na nas, bo czujemy podświadomie, że możemy ich zrozumieć. To powód, dla którego radziłby wybrać się do Gruzji wszystkim tym ludziom, którzy chcą powrotu PRL-u. Niech przypomną sobie, w jakich warunkach żyli i do czego taki system prowadzi. Może wtedy zmądrzeją.
Miałem pisać o górach... wielką zaletą tych miejsc jest fakt malowniczo położonych małych kościółków(podobnie są w północno- wschodniej Turcji). Wadą- ogromne problemy z dotarciem do nich. Właściwie nie jestem w tej dziedzinie specem- szczerze przyznam, że większości skarbów tego kraju nie widziałem z tej prostej przyczyny, iż naszym „Iveco” na 100% nie bylibyśmy w stanie tam dojechać, skoro nawet na płaskiej drodze już nam się adrenalina podnosiła i cały czas baliśmy się, by auto to wytrzymało. Poza tym Bogdan(kierowca) odmówił podjęcia próby (co było zresztą rozsądne), czas naglił, a perspektywa docierania w jedno miejsce w dwa dni nam nie leżała- woleliśmy odpuścić to sobie(może innym razem...), ale za to obejrzeć więcej w samym kraju, no i w Armenii, która była naszym głównym celem. Jedynym prawdziwym zabytkiem położonym w górach, jakiego widzieliśmy była dawna stolica kraju- Mccheta. Jest to rzecz wpisana na listę UNESCO. Była znana już za czasów Aleksandra Wielkiego. Najstarszy kościół w mieście był bodajże z IV wieku(pewny nie jestem), za to najpiękniejszy- katedra Sweti Cchoweli- z XI. To takie gruzińskie Reims- byli tu koronowali wszyscy władcy tego kraju, tu też oni spoczywają. W opisy architektoniczne tej katedry nie będę się bawił, powiem tylko, że jest nazywana Gruzińską Hagą Sophią, a to o czymś świadczy. Niestety Mccheta była jedynym tego rodzaju zabytkiem, jaki widzieliśmy- pozostałe: Tbilisi, Batumi, Borjomi, czy Gori były znane z czegoś zupełnie innego. Oczywiście trochę szkoda mi tego, iż nie zobaczyłem tych kościołów, które są podobno grzechu warte, ale jest to zawsze powód by tam kiedyś powrócić. Muszę się tylko rosyjskiego nauczyć, bo angielski tam w ogóle nie funkcjonuje. Właściwie tylko dwa razy udało mi się w tym języku porozumieć. Było to w Tbilisi. Za pierwszym razem chodziłem po mieście w poszukiwaniu jakiś filmów do aparatu i nagle zobaczyłem sklep wyglądający na fotograficzny. Wszedłem więc i po przywitaniu się rzekłem angielszczyzną Kalego: „photo”. Stosowałem to już wcześniej, bo to był jedyny sposób na uzyskanie czegoś; ale tego, co mnie spotkało absolutnie się nie spodziewałem- sprzedawca zapytał: „What kind of photo would you like to buy?”. Tak mnie zaskoczył, że na parę sekund zapomniałem języka w gębie....Za drugim razem szedłem sobie po jakimś parku i nagle usłyszałem jakby znajome dźwięki... Zbliżyłem się, ale wciąż nie mogłem uwierzyć. A jednak to było to- z głośnika co najmniej 30- letniego leciał....”The Wall” Floydów(konkretnie „Another Brick in the Wall part I”)! Pogadałem po angielsku ze sprzedawcą i kupiłem sobie tę oryginalną(nie dosłownie) pamiątkę. Swoją drogą było to naprawdę przeżycie, bo czegoś takiego w życiu bym się nie spodziewał. Bo trudno sobie wyobrazić, że usłyszy się muzykę swego ulubionego zespołu w miejscu, którego jedyny kontakt z Zachodem polega na tym, iż jest tam coca- cola i filmy kodaka. Tbilisi jest bowiem miastem na wskroś „sowieckim”- szare, zakurzone, niszczejące, a w centrum- socrealistyczne. Trzeba szukać zabytków, co bywa trudne, ale warto się tego podjąć. Największym z nich jest Lurdżi Monasteri(Błękitny Monastyr) z XII w. Jest tam jeszcze parę kościołów, cerkwi i jedna katedra(ładne wnętrza)- niestety nie pamiętam ich nazw. Trochę za miastem, nad rzeką Kurą, znajduje się zamek Metechi(z kościołem na górze), na przeciwnym zaś wzgórzu- Twierdza Nirikala. Oba są średniowieczne. Niestety to właściwie jedyne zalety tego miasta (jeżeli chodzi o zabytki). Jest ono strasznie zaniedbane- myślę, że wiek temu miało niepowtarzalną atmosferę, ale teraz nic z niej nie pozostało. Jednak jeszcze 35 lat temu Kapuściński w „Wojnie futbolowej” pisał o dwóch ulicach tego miasta- „słońca” i „cienia” z charakterystyczną drewnianą architekturą. Dzisiaj wygląda to okropnie- domy na gwałt potrzebują renowacji, ¼ z nich już się rozsypała, a resztę czeka ten los już wkrótce. Szczerze wątpię, czy będą stały jeszcze długo. Do tego w okolicy drewnianych domów wszystko jest rozkopane- a robotnicy tamtejsi pracują wedle zasady „czy się stoi, czy się leży...”. Dlatego po obejrzeniu Tbilisi czułem niedosyt, jednakże nie było to uczucie powszechne- wielu ludziom z naszej grupy się to miasto podobało. Na pewno nie można odmówić mu paru osobliwości np. znajduje się tam jedyny w kraju McDonald’s(ta zaraza nawet tam dotarła!), a na tej samej ulicy można kupić portret Dżugaszwiliego(o nim za chwilę). Z ciekawostek najbardziej zapadł mi w pamięć budynek hotelu „Iveria”. To coś, co trzeba koniecznie zobaczyć, bo inaczej trudno uwierzyć. W samym centrum miasta stoi 10 piętrowy blok, w kolorach charakterystycznych dla budownictwa funkcjonalnego lat 70- tych, z tym, że każdy balkon ma inny kolor- a to czerwony, a to pomarańczowy, a to niebieski, itp. Przy tym wszystko to jest wyblakłe, podniszczone, a na dodatek mnóstwo tu różnych starych ciuchów pozakładanych, by schły. Przypomina to jakieś gigantyczne skupisko biedoty, tym bardziej szokujące, że jest to wielkie, wysokie i otoczone przez normalne budynki. Po prostu szok! Aha- jeszcze przed budynkiem stoi pomnik jakiegoś króla- istna paranoja.... Dopiero potem dowiedziałem się, że mieszkają tu uchodźcy polityczni z rejonów Osetii i Abchazji. Co więcej- Gruzini się ponoć szczycą tym miejscem(sic!), bo ma to symbolizować ich demokratyczne podejście do tych kwestii. Dla mnie jest to raczej symbol horrendalnego turpizmu architektonicznego (że się tak wyrażę).
Co by nie mówić o Tbilisi ma ono jednak szereg zabytków wartych zobaczenia. Tego samego nie da się powiedzieć o Batumi. Jest to równie szare i podniszczone miasto, ale poza portem(też zresztą w stanie opłakanym), herbacianymi polami ciągnącymi się za wzgórzami okalającymi miasto i ładną promenadą z palmami, nic specjalnie interesującego tutaj nie ma. Trudno się dziwić- w końcu istnieje to bodajże od 200 lat, więc nic wielkiego powstać tu nie mogło. Było to natomiast miasto bogate, bo tędy szła ropa(od początku XIX w.). Wtedy także przebyła tu spora kolonia Polaków(tak samo, jak w Azerbejdżanie), którzy zamieszkali tam dzięki tzw. „gorącej emigracji”(czy jakoś tak)- po prostu władze carskie dały im wybór: Syberia albo Kaukaz Południowy. Wybór był nietrudny.
Ciekawy miejscem jest za to uzdrowisko w Borjomi. Woda z niego jest ponoć znana na całym świecie. Nie będąc w tej dziedzinie specem nie mogę się wypowiadać, powiem za to szczerze, że mi nie smakowała, bo była bardzo słona. Może i jest elitarna, ale picie jej to żadna przyjemność. Same uzdrowisko jest o tyle przyjemne, że sporo tam zieleni(parki itp.). Nie trzeba dodawać, że jest zapuszczone- to się rozumie samo przez się. Od szczególnej popularności tego miejsca w latach 50- tych, nie zrobiono w Borjomi nic. W jednym z parków tego miejsca znajduje się ciekawy pałacyk Romanowów z XIX wieku. Tam też leczą się „równiejsi” Gruzini(m.in. Shevardnadze)- teren jest zamknięty, a nas wpuszczono dzięki zastosowaniu przez nas odpowiedniej dyplomacji...
Skoro wspomniałem o Shevardnadze, to muszę dodać, iż będąc w Tbilisi widzieliśmy demonstrację antyprezydencką. Średnia wieku protestujących mocno przekraczała 60- tkę. Mieli oni tam taki napis: „Down with Shevardnadze’s illegitimate regime. We demand restoration of the legitimate government”. Na ich miejscu nie liczyłby na to- Shevardnadze należy do tego typu polityków, którzy prędzej umrą niż oddadzą władzę.
Na koniec o rodzinnym mieście najsłynniejszego Gruzina wszech czasów- Dżugaszwiliego, zwanego Kobą, a potem Stalinem. To Gori- miejsce wciąż żyjące pamięcią człowieka, który był ponoć „głębszy od oceanu, jaśniejszy od słońca... itp.”.(dalej nie bardzo pamiętam- było tam jeszcze coś o tym, że jest on „jak lot górskiego orła”; a pochodzi to z wiersza Dżambuła Dżambajewa). Podczas naszego wyjazdu istniało spore zagrożenie, abyśmy się tam nie znaleźli- wracając do Turcji większość grupy chciała ominąć to miasto(szkodnicy!), nie rozumiejąc jego dziejowej roli. Tylko Piotrek i ja prezentowaliśmy rewolucyjny światopogląd historyczny i próbowaliśmy pokonać ich prawicowy oportunizm. Niestety długo ta ichniejsza dwoistość burżuazyjnego myślenia przeważała, aż musieliśmy się posunąć do innych sposobów walki klasowej i wymogliśmy na Jarku zatrzymanie się w Gori. Potem wielu z naszych przeciwników cieszyło się, że jednak tu przybyliśmy- widać zrozumieli swoje błędy i pojęli nową treść klasową naszych postulatów! Mieszkaliśmy w pięknym, socrealistycznym hotelu, który pamiętał czasy Największego Humanisty Naszych Czasów- na 8 pokojów woda była w jednym, a jej ciśnienie było wprost niewyobrażalne. Za to wieczorem urządziliśmy sobie małą zabawę z tańcami w stołówce hotelu- m.in. śpiewaliśmy rewolucyjne pieśni, czym zjednaliśmy sobie przyjaźń monstrualnej recepcjonistki. Następnego dnia udaliśmy się do muzeum tego Promiennego Syna Kolchidy(jedno z moich ulubionych jego określeń). Było deszczowy poranek, ale nasze serca płonęły gorącym, socjalistycznym żarem na myśl o ujrzeniu pamiątek po Wodzu. Już od drzwi wejściowych poczuliśmy atmosferę wielkości i nieporównywalności Inżyniera Naszych Marzeń- na schodach rozwiany był czerwony dywan, który prowadził do pomnika Wielkiego Maszynisty Lokomotywy Historii. W ogóle całe muzeum było perłą socrealizmu godną tego Koryfeusza Kultury. Na parterze zakupiliśmy bilety i od razu poczuliśmy się, że jesteśmy w miejscu wiecznego żywota jedynego słusznego ustroju- baba przy kasie, stosując socjalistyczną zasadę bodźców materialnych, powiedziała, że fotografować można, ale(uwaga!)- za każde zdjęcie trzeba płacić osobno(sic!!!), i to niemało, bo aż ok. pół dolara. Oczywiście myśmy narobili tych zdjęć sporo, ale potem delikatnie przesunęliśmy granice prawdy i powiedzieliśmy babie, że każdy zrobił po dwa. A było co fotografować- w zasadzie na pierwszym piętrze były wszystkie eksponaty. W pierwszej sali- pamiątki z młodości Gwiazdy Kaukazu. Najpierw świadectwo szkolne- same piątki(a jakże!)- reszta uczniów- czwórki. Dalej- pierwsze kroki Tytana Myśli Rewolucyjnej w służbie wolności wszystkich ludzi pracy, czyli trasa jego ucieczek z Syberii(było ich...6!- a za każdym razem uciekał o własnych siłach!). Następnie- zdjęcia z przyjaciółmi(np. Kirowem), wiwatujące tłumy(w końcu był Człowiekiem Odzwierciedlającym W Sobie Wszystkie Dążenia i Aspiracje Mas Ludowych), czy jego rodzinę(kochał ich, oj kochał, a syna najbardziej...). Druga sala- wojna i lata powojenne. Mapy przedstawiające Genialnego Stratega planującego pokonanie Niemiec, zdjęcia wiwatujących żołnierzy, itp. Trzecia sala- ciemno, idziemy korytarzem. Na końcu- światło. Wchodzimy do pokoju. Tu, na środku, na czerwonym obrusie, stoi popiersie Pochodni Rewolucji Światowej! To miejsce kontemplacji. Tu oddajemy cześć Jutrzence Nowej Ery. Wreszcie czwarta sala- najciekawsza. rzeczy osobiste Słońca Komunizmu. Płaszcz, buty, fajka, mundur. Zaraz obok: prezenty. Gołąbek pokoju od komunistów włoskich z podpisem „Giuseppe Stalin”, talerz z PRL- u z napisem: „dla Stalina- Światła Pokoju”, waza z Chin z roku...1999. Przepełnieni nieśmiertelnymi ideami Człowieka Mądrego i Prostego Jak Prawda wychodzimy z muzeum i udajemy się przed ratusz by oglądać monstrualny pomnik Dumnej Reduty Wolności i Pokoju(pomnik jest wyższy od ratusza!). Przepełnieni prawdą socjalistyczną ruszamy do domu. Słowem: Niech żyje Stalin- Spokojna Przystań Wśród Burz i Wichrów!!!
Dobra koniec żartów- kult Stalina jest w Gruzji nadal żywy. Czasami w domach obok ikon wiszą portrety Stalina i Lenina. Wydawać by się mogło, że kult tych postaci umrze razem z ludźmi ich czasów. Tak niestety nie jest, co pokazuje obecna popularność Dżugaszwiliego w Rosji (myślę, że w Gruzji jest ona jeszcze większa). Dopóki ludzie w Gruzji będą żyli na skraju nędzy, dopóty będą wielbili Stalina. Czyli, że może to trwać długo, bardzo długo. Tym optymistycznym akcentem kończę.

Michał Lubina