ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Gobi Cycling Expedition

Autor: Łukasz Kraka-Ćwikliński
Data dodania do serwisu: 2015-01-12
Średnia ocena: 9.60
Ilość ocen: 6

Oceń relację


Sam nie wiem kiedy pierwszy raz pomyślałem o wyprawie rowerem przez pustynię. Czy było to podczas pierwszego, rowerowego etapu Wyprawy Wisła? Lub podczas jej drugiego, kajakowego etapu? Nie wiem. Zresztą to nie jest ważne.
Przygotowania zacząłem jak zwykle od zbierania informacji na temat lokalizacji, warunków, sytuacji geopolitycznej, itp.. W międzyczasie rozpocząłem też intensywne treningi siłowe i kondycyjne.  
Tak to się zaczęło…

DZIEŃ 0

Po ciężkiej i krótkiej nocy – rezultat oglądania finału  mistrzostw świata w piłce nożnej, w których to Niemcy, pokonały po dogrywce Argentynę – budzę się na długo przed budzikiem.
Pije kawę, żegnam jeszcze śpiąca żonę i udaję się do domu rodziców, w którym magazynowałem sprzęt na wyprawę. Pakuję wszystko do auta. W międzyczasie przyjeżdża Arek, który wraz z moim bratem odwiozą mnie na lotnisko. Jesteśmy lekko spóźnieni więc pozwalam sobie jechać szybciej niż zwykle ;)
Na lotnisku szybko nadaję dwie sztuki lekko przeciążonego bagażu i żegnam się z Arkiem i Robertem. Po odprawie w czasie oczekiwania na start dociera do mnie, że to wszystko o czym do tej pory tylko myślałem i planowałem zaczyna dziać się naprawdę. Już za kilka godzin będę 8000 km od domu przemierzając rowerem druga co do wielkości pustynię świata. Czyżbym zaczynał się denerwować?
Po dwóch godzinach lotu jestem na lotnisku w Moskwie. Spędzę tam najbliższe cztery godziny czekając na połączenia do Mongolii krążąc po hali transferowej pomiędzy barami, kawiarniami i sklepikami z alkoholem i pamiątkami.
W drugim samolocie, na fotelu przede mną podróżowała matka z maleńkim dzieckiem, które nie dawało spać podczas długiego lotu. Czytałem więc książkę i po raz tysięczny studiowałem mapę.
DZIEŃ 1/2
Po wylądowaniu i odebraniu bagażu okazało się, że podczas transportu uszkodzeniu uległa oś w tylnym kole. Jest ona specjalnie wydłużona na potrzeby zamocowania do niej dodatkowego koła extrawheel. Ośka wygięta została pod kątem prawie 90 stopni. Nie wyglądało to dobrze. Jednak dzięki pomocy mongolskich taksówkarzy szybko i skutecznie udało się ja wyprostować. Mam nadzieję, że osłabiona prostowaniem oś wytrzyma trudy podróży.
Już od samego początku mojej wyprawy mogłem doświadczyć mongolskiej gościnności. Siedmiu kierowców pomagało mi złożyć rower przyglądając się i dotykając każdej jego części.
Po zakończeniu montażu i pakowania sakw zrobiliśmy sobie kilka wspólnych zdjęć i ruszyłem wskazaną przez taksówkarzy drogą, która miała mnie doprowadzić do centrum stolicy  Ulaan Baatar.
Ulaan Batar – dawniej Urga - nazwa miasta została jednak zmieniona  w 1924r. po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną. Ułan Bator (mong. Ulaanbaatar, dosł. "czerwony bohater"), nadana w hołdzie bohaterowi narodowemu Damdinowi Suche Batorowi.
W centrum zobaczyłem wielki pomnik Czyngis Chana ustawiony przy budynku parlamentu w 2006 roku, z okazji 800-lecia powstania Mongolii oraz pokrążyłem trochę po okolicznych uliczkach. Przypadkowo znalazłem też ulicę na której mieściło się wiele kantorów  oraz krążyło sporo osób u których można było wymienić dolary/euro na lokalne turgiki. Po transakcji okraszonej duża ilością wymachiwania rąk, warknięć  i jęków (wyrażających prawdopodobnie niezadowolenie z targowania się o cenę) oraz wyklepywania sumy na kalkulatorze udałem się na poszukiwanie miejsca z którego odjeżdżają mikrobusy i autobusy w różne rejony tego wielkiego kraju.
Była dopiero 9 rano a temperatura przekroczyła już 30 stopni o ładnych kilka kresek.
Po kilku próbach zapytania tubylców o wskazanie dworca autobusowego i kilkunastu przejechanych w jego poszukiwaniu kilometrach, znalazłem w końcu osobę, która mówiła trochę po angielsku i zrozumiała zadane jej pytanie. Okazało się, że dworzec  znajduje się kilka kilometrów od miejsca w którym się obecnie znajdowałem w pobliżu miejsca nazwanego  Dragon Center. Od tej pory przynajmniej wiedziałam o co pytać ludzi. Na hasło Dragon Center od razu wskazywali mi kierunek jazdy.
Po kilku minutach byłem na miejscu. Dworzec autobusowy okazał się hałaśliwym niczym indyjski targ uliczny i chaotycznym miejscem . Co rusz dobiegały okrzyki kierowców nawołujących do wsiadania , podających cel i trasę autobusu oraz ilość jeszcze wolnych miejsc w pojeździe. Na autobus trzeba wykupić bilet z wyprzedzeniem. Wobec czego nie udało mi się znaleźć wolnego miejsca. Jednak z dworca odjeżdżały jeszcze prywatne mikrobusy. Te odjeżdżały dopiero wtedy kiedy miały komplet pasażerów. Udało mi się znaleźć  auto jadące do Ałtaju. Po krótkich targach udało mi się przekonać kierowcę do zabrania mnie i mojego ekwipunku. Kosztowało mnie to 180 000 turgików (ok. 100$). Drogo ale wiedziałem, że nic innego dzisiaj nie znajdę. Gdy wchodziłem do pojazdu na pokładzie było już 7 osób. Czekaliśmy więc jeszcze tylko na 2. Nie mogłem się bardziej pomylić. Do środka po ok. 2 godzinach weszło kolejnych siedem osób. Bagaże były wszędzie ponieważ mikrobus osobowy jest zarówno autem kurierskim przewożącym przesyłki.  Siedzieliśmy więc ściśnięci jak sardynki w nagrzanym wnętrzu nieklimatyzowanego busa a kierowca gnał z zawrotną prędkością. Po kilkudziesięciu kilometrach asfalt się skończył a nasz pojazd niewiele tylko zwalniając pruł dalej przecinając szarobrązowy step i wzbijając wielki tuman gorzkiego kurzu.
Już po kilku minutach od startu w busie rozległa się mongolska muzyka włączona przez kierowcę. Płyta musiała być zestawem bardzo popularnych pieśni gdyż po chwili prawie wszyscy zaczęli śpiewać. Spodobał mi się szczególnie jeden utwór. Ciekawe czy po powrocie będę w stanie odnaleźć go w otchłaniach Internetu.
Jechaliśmy już kilka godzin. Krajobraz niewiele się zmieniał….  Bardzo rzadko widziało się jurty… Wtedy (jak zawsze, w najmniej odpowiednim momencie) dopadł mnie strach i wątpliwości. Czy to co planowałem zrobić jest realne? Wielka odległość  pomiędzy jurtami i ogrom przestrzeni zaczynały mnie przytłaczać. A jeszcze nawet nie byliśmy w pobliżu pustyni.
Po północy dołączyła kolejna osoba.  Dla kierowcy widocznie nie istnieje zwrot- miejsca brak. Siedziałem już  ponad 9 godz. na jednej stronie tyłka. Brzeg kanapy boleśnie wbijał się w miejsce gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę a możliwości zmiany pozycji raczej nie było. Dodatkowo, mała, urocza dziewczynka (ok. 2/3 lata) upodobała  sobie moje kolana jako miejsce do spania. Nie miałem serca jej przegonić. I tak była wyjątkowo grzeczna przez całą, długą podróż. Podarowałem jej  jednego z uszytych ręcznie i przekazanego mi przez Iwonę (właśnie do takich celów) materiałowych ptaszków. Teraz spała trzymając zabawkę w małej, dziecięcej rączce.
Po ponad 18-sto godzinnej ( przerywanej krótkimi postojami – na załatwienie potrzeb fizjologicznych) podróży wreszcie dotarliśmy na miejsce. Rozpoczęło się wypakowywanie busa i ponowne składanie roweru. Była godz. 7 rano.  Upał był już dość spory. Pożegnałem się z kierowcą i ruszyłem na poszukiwanie hotelu. Musiałem odpocząć po prawie ponad 48-mio godzinnej podróży.
Hotel udało mi się znaleźć dosyć szybko. Doba w nim kosztowała 30 000 turgików (15$). Do dyspozycji dostałem dwu pokojowy „apartament” posiadający własną toaletę i prysznic. W nocnej szafce przy łóżku dokonałem ciekawego znaleziska. W jednej z szuflad leżała świeczka i 3 prezerwatywy…  Interesujący zestaw ;)
Po przepakowaniu rzeczy w sakwach i sprawdzeniu roweru pojechałem zwiedzać miasto. Jak większość miast, Ałtaj charakteryzuje się postsowiecką, brzydką, bryłową  architekturą, „okraszaną” co rusz pomnikiem bohaterskiego żołnierza  stojącego dumnie na straży z pepeszą lub innym karabinem w dłoni. Znalazłem kilka sklepów w których zaopatrzyłem się w wodę i jedzenie na dzisiejszy wieczór. Odwiedziłem miejscową jadłodajnię w której zjadłem baraninę z jajkiem i warzywami oraz wypiłem kubek gorącego „sute caj”, czyli gorąca herbata z mlekiem i dodatkiem masła i soli. Herbata w tym napoju jest prawie niewyczuwalna. Dominującym tu smakiem jest słone mleko.
Pokrzepiony posiłkiem udałem się na poszukiwanie poczty. Chciałem wysłać kilka widokówek do rodziny i znajomych. Wiedziałem, że kolejna taka możliwość nastąpi dopiero w Dalanzadgadzie oddalonym od tego miejsca o około 1600km.
Po powrocie do hotelu skorzystałem z dobrodziejstw prysznica i w chwile po przyłożeniu głowy do śpiwora zasnąłem.

DZIEŃ 3

Po spakowaniu i zamontowaniu sakw wyruszam ok. 9. Zajeżdżam jeszcze na pocztę aby wysłać dodatkowe widokówki.
Pytam miejscowych o drogę,  jednak nikt za bardzo nie potrafi mi wytłumaczyć którą drogą mam podążać. Wskazują mi jedynie kierunek lecz w tym kierunku z miasta odchodzi około siedmiu wyjeżdżonych kołami samochodów ścieżek. W końcu jakiś miły i uczynny pan na motorze pokazał mi, żebym jechał za nim i wyprowadził mnie w ten sposób za miasto na właściwą drogę. Na pożegnanie „wymachał” jeszcze, żebym jechał wzdłuż linii wysokiego napięcia. Podziękowałem mu w kilku językach a na koniec jeszcze lekko się ukłoniłem przykładając złożone jak do modlitwy ręce do czoła. Uśmiechnął się pokazując spore braki w uzębieniu i odjechał.
Na początek moja ścieżka pnie się w górę. Już po kilkunastu minutach tracę zostawiony za sobą Ałtaj z oczu. Dookoła mnie tylko ogromna przestrzeń, góry i niesamowicie błękitne niebo. Wspinam się mozolnie przez ok. 20 kilometrów. Jestem jeszcze zmęczony i obolały po podróży. Myślę też, że wysokość na jakiej się znajduję i mniejsza ilość tlenu w powietrzu także spowodowały, chwilowy, mam nadzieję, spadek wydajności.
Po dojechaniu na szczyt wzniesienia spotykam Owo.  OWO jest kopczyk (lub czasem nawet solidny kopiec) usypany z kamieni którego zwieńczeniem przeważnie jest kawałek gałęzi, deski, rury umieszczonej na szczycie pośrodku kopca a przewiązaną sporą ilością błękitnych, jedwabnych szarf, wstążek  (chadak). Usypywany jest głównie na szczytach gór, na przełęczach, w miejscach o szczególnym znaczeniu, w miejscach pochówku, itp. Aby zyskać przychylność duchów należy obejść OWO 3 razy zgodnie z ruchem wskazówek zegara i złożyć ofiarę. Ofiarą może być kawałek jedzenie, drobne pieniądze, zapałki, a nawet pusta butelka.
Po spełnionych rytuałach i z namacalną wręcz przychylnością mongolskich bogów ruszam dalej. Jest już nieznośnie gorąco. Jak okiem sięgnąć nie ma nawet niewielkiego kawałka zacienionego miejsca w którym można byłoby się schować przed niemiłosiernie prażącym słońcem. Jadę w koszulce z krótkim rękawem i spodenkach więc powoli zaczynam odczuwać skutki zbyt długiego wystawiania nieosłoniętych partii ciała na słońce.
Po kolejnych kilkunastu kilometrach mijam w odległości ok. 500m grupkę jurt i zagrodę dla owiec. Skąd w pośpiechu wyskakuje młody Mongoł i zaczyna mnie wołać mocno gestykulując żebym do nich podjechał. Wykorzystuję to zaproszenie jako chwilę dobrą okazję do pierwszego kontaktu z prawdziwymi mongolskimi  pasterzami, nomadami.



Okazało się, że w zagrodzie jest więcej osób zajętych ręcznym strzyżeniem owiec za pomocą nożyczek. Na mój widok porzucili dotychczasowe zajęcie i z żywym zainteresowaniem przyglądają się mi oraz mojemu dobytkowi na trzech kołach. Dotykają opon i sakw. Pytają skąd i dokąd jadę. Jako, że mój mongolski strasznie kuleje wyciągam mapę i pokazuję skąd ruszyłem i przesuwając palcem po mapie odtwarzam planowany przebieg trasy za wschodu na zachód.
Przedstawiają mi najstarszego mężczyznę w rodzinie. Jest to 70-cio letni, ubrany w tradycyjny mongolski strój (deel) i kapelusz. Uśmiecha się do mnie i wyciąga z za pazuchy piękną, ozdobą, bursztynową buteleczkę z tabaką i zachęca do poczęstowania się. Tabaka jest niezwykle aromatyczna i mocna o czym świadczy moje siarczyste kichnięcie. Odwzajemniając poczęstunek podarowuję , ubranemu tylko w koszulkę i jeden but, małemu brzdącowi, kolejnego materiałowego ptaszka. Zebrani kiwają głowami w aprobacie czym dają mi do zrozumienia, że podarunek się spodobał. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia po czym żegnając każdego uściskiem dłoni odjeżdżam a oni wracają do przerwanego przeze mnie strzyżenia owiec.



Pokonuję kolejną przełęcz i obchodzę trzykrotnie kolejne owo po czym rozpoczynam zjazd po stromej wyboistej drodze. Mówiąc „droga” mam na myśli wyjeżdżoną przez samochody, szutrowo-piaszczystą ścieżkę nierzadko okraszoną wieloma kilometrami „tarki”. Tarką nazywam nawierzchnię która poprzecinana jest poprzecznymi koleinami  wyglądającymi jak po przejeździe pojazdu gąsienicowego –regularne, głębokie nierówności, przez które przejazd z większą szybkością z bagażem jak mój jest praktycznie niemożliwy (w trosce o sprzęt i ekwipunek). Zjeżdżając wywracam się kilkukrotnie, jednak na tyle szczęśliwie, że  udaje mi się wyjść bez szwanku. Zjazd jest długi i dosyć stromy. A widoki i możliwość odpoczynku od pedałowania pod górę rekompensują wcześniejszą wspinaczkę.
Po jakimś czasie doganiają mnie trzej motocykliści. Jeden, jak widać po podartym stroju,  też zaliczył już kilka gwałtownych kontaktów z ziemią. Przyjechali z Rosji i jada przez pustnię. To jest ich cały plan na tygodniowe wakacje. Rozmawiamy chwilę, robimy pamiątkowe zdjęcia, po czym życzymy sobie bezpiecznej drogi i szczęśliwego powrotu do domu po czym ruszamy dalej.



Godzinę później spotykam czeskie małżeństwo w wynajętym Uazie, którzy także spędzają wakacje objeżdżając pustynie z kierowcą i przewodnikiem. Jak zawsze podczas takich spotkań wymieniamy się doświadczeniem i ciekawymi miejscami na trasie godnymi polecenia. Żegnamy się jak dobrzy znajomi.
Po kolejnych kilkunastu kilometrach zjeżdżam na ogromny płaskowyż.  To ogromny płaski teren otoczony z każdej strony wysokimi górami. Od razu  kojarzy mi się z wielką rozgrzana patelnią.
Droga nadal prowadzi wzdłuż linii wysokiego napięcia. Widząc, że linia energetyczna ciągnie się łukiem, omijając  płaskowyż wzdłuż prawej jego granicy postanawiam jechać na wprost utrzymując w zasięgu wzroku słupy z przewodami a jednocześnie znacznie skracając sobie drogę.
To był mój wielki błąd….
Już po pół godz. straciłem owe przewody z oczu. Jechałem teraz na wcześniej obrany azymut posiłkując się urządzeniem GPS, który chociaż z kiepskimi (starymi, sowieckimi, sztabowymi) mapami  radził sobie bardzo dobrze. W ciągu następnych kilku kilometrów podłoże zmieniło się z twardego szutru w grząski piach z wysokimi na metr roślinami z kolcami ostrymi jak igły. Już po chwili miałem odrapane do krwi obie nogi. Słony pot spływający po nogach nie umilał wystarczająco już nieprzyjemnej jazdy.
Ciągle trzymałem się wybranego azymutu. Teraz już pchałem rower po nienadającym się do jazdy grząskim piachu. W pewnym momencie usłyszałem syk uchodzącego z koła powietrza. Musiałem pewnie najechać na krzak z cierniami. Zbliżał się wieczór. Ja pchałem już rower kilka kilometrów.  Często moje pchanie wyglądało jak szamotanie się z pijana, bezwładną osobą. Rower zjeżdżał po piaszczystej wydmie bokiem  a ja próbowałem utrzymać go w pionie. Nogi i koła zapadały się w piach. Traciłem mnóstwo energii, żeby móc przemieścić się choć kawałek. Podczas szamotaniny z rowerem zgubiłem kierunek marszu. Najwidoczniej nie zyskałem dzisiaj zbyt dużej przychylności duchów. A może pustynia ostrzega mnie w ten sposób, żebym jeszcze się zastanowił... Może chce mi powiedzieć: „Jeszcze masz czas chłopie, jeszcze możesz zawrócić….”. Zignorowałem te myśli, postanawiając, że będę szedł do czasu aż uciekające z koła przyczepki powietrze uniemożliwi mi dalsze poruszanie się. Nastąpiło to całkiem szybko.
Rozbiłem namiot i w jego cieniu zacząłem wymieniać dętkę w kole przyczepki. Następnie zrobiłem szybki serwis roweru i zabrałem się za przygotowywanie kolacji. Wbrew początkowym obawom oś jakoś się trzymała.
Światło słoneczne zrobiło się miękkie i pomarańczowe nadając wszystkiemu na pustyni mistyczny wygląd. Niebo również nabierało powoli odcieni szkarłatnej czerwieni. Długie poziome chmury zasłaniały na jakiś czas słońce kładąc na rozgrzaną ziemię długi tajemnicze cienie. Zaczynał się wieczorny, pustynny spektakl. Owady i ptaki, ciche do tej pory i pochowane przed upałem w swoich norkach, rozgrzmiały kakofonią dźwięków. Cykady przelatywały nisko uprzyjemniając mi posiłek melodią milionem małych skrzydeł.
To był niesamowity dzień pełen wspaniałych widoków, przeżyć i spotkań. Mam nadzieję, że jutro uda mi się odnaleźć drogę. A to do czego mnie ona doprowadzi będzie równie piękne jak dzisiejsze widoki.

DZIEŃ 4

Wstałem o 6 rano i na miły początek dnia musiałem wymienić dętkę w przednim kole. Najwidoczniej wczoraj musiałem jeszcze raz najechać na ciernie. Klnąc w duchu i wymieniając dziurawą dętkę postanowiłem od tej pory trzymać się wyjeżdżonego szlaku choćby nie wiadomo jak okrężną drogą prowadził.
Po reperacji koła i śniadaniu składającym się z liofilizantów i około litra wody zwinąłem obóz i zapakowałem wszystko na rower. Nadal nie do końca wiedziałem w którą stronę powinienem się kierować aby trafić na drogę. Kierując się za pomocą słońca na południowy zachód po około godzinie z mozołem dopchałem rower do szlaku. Tym razem baczniej omijałem wszystkie krzaki i dokładniej wypatrywałem suchych ciernistych gałązek mogących leżeć na ziemi. Nie miałem ochoty łatać dętek w nadciągającym upale.
Ruszyłem utwardzoną kołami przejeżdżających samochodów drogą i po kilku kilometrach zza zakrętu wyłoniły się na prawo od drogi czerwone góry Biger Red Yabar. Teren objęty specjalną ochroną od 2007 roku ze względu na unikatową charakterystykę oraz znalezione tutaj szczątki dinozaurów.
Niesamowity widok.
10 kilometrów dalej, tym razem po lewej stronie drogi, zobaczyłem ogrodzone ruiny i powstałej w ok. 760 roku świątyni Biger Nomun Kings a zniszczonej przez władze sowieckie wyniku antyreligijnych działań reżimu komunistycznego. Praktycznie wszystkie świątynie w Mongolii zostały zrównane z ziemią a mnisi wymordowani lub zesłani na Syberię. W czasach świetności w świątyni przebywało nawet 500 lamów. Obecnie teren ten jest ogrodzony i należy do obiektów prawnie chronionych od 2007 roku.

Jadę dalej. Żar leje się z nieba. Dzisiaj ubrałem już rękawki i nogawki kolarskie, które chronią skórę przed groźnymi promieniami słonecznymi. Droga zaczyna piąć się w górę. Niewidocznie lecz odczuwalnie.
Według wskazań Ultry i mapy, którą się zawsze posiłkuję, za niedługo powinienem dojechać do pierwszej miejscowości na pustyni od momentu mojego wyjazdu z Ałtaju. I rzeczywiście po kilku kilometrach na falującym od nagrzanego powietrza horyzoncie pojawiają się kontury zabudowań.
Bigr jest małą wioską. Ludzie mieszkają tutaj w kilkudziesięciu murowanych domach z blaszanymi dachami oraz tradycyjnych jutrach, ustawionymi wzdłuż głównej drogi. Zaopatruję się w wodę w jednym z kilku w wiosce sklepów. Dokręcam luźną rowerową stopkę i łatam przebite wczoraj dętki korzystając ze znalezionej, wypełnionej brudną wodą beczki w celu zlokalizowania dziur.
Po chwili podjeżdża do mnie jeszcze jeden Rosjanin na motorze. Ma rozerwaną na ostrych głazach oponę i mówi, że musi teraz bardzo uważać żeby nie przebić dętki. Zmierza w przeciwną stronę, więc poradziłem mu gdzie w Ałtaju może kupić nową oponę.
W miejscowych sklepach zauważyłem kilka polskich produktów np. kompoty śliwkowe, pasztety, draże, soki. Kupiłem pasztet drobiowy oraz puszkę z mieszanka owocową w zalewie, którą zjadłem zaraz po wyjściu ze sklepu.
Po opuszczeniu miejscowości droga znowu, także niewidocznie - lecz odczuwalnie, pnie się w górę. Na dodatek zrywa się silny wiatr a nawierzchnia staje się coraz bardziej grząska z dużymi  odcinkami tarki. Częściej teraz prowadzę rower niż na nim jadę.
Mijam górski, wartki potok, który niespodziewanie rozdziera  pustynie na pół. Korzystając z okazji biorę szybką kąpiel w zimnej górskiej wodzie i przy coraz silniejszym wietrze.
Około  13 po południu zrywa się burza piaskowa. Dookoła nie ma żadnego miejsca, które choć w minimalnym stopniu osłoniłoby mnie przed wiatrem. Zakładam chustę na twarz, osłaniając nos i usta i pcham rower pod górę, brnąc przez morze piasku otaczające mnie już teraz ze wszystkich stron. Pył i piach są wszędzie. Są już nie tylko pode mną. Mam go przed i za sobą, z lewej i z prawej. A nawet nade mną (nie wiadomo jak wysoko) unosi się ogromna chmura brunatno-szarego piasku. Widoczność zmalała do zaledwie kilku metrów.
Wiatr wieje już z siłą małego huraganu wyrywając mi rower z rąk. Polska flaga zawieszona na maszcie przyczepki łopocze szalenie we wszystkie strony. Mam nadzieję, że jej nie zgubię. Była ze mną podczas przejazdu z Holandii do Polski i mam nadzieję, że jeszcze nie raz będę mógł ją zabrać ze sobą na kolejne wyprawy.
Droga prowadzi w górę. Do pokonania mam przełęcz leżącą na wysokości ok. 2400m n.p.m. Oby po drugiej stronie już tak nie wiało. Jestem zmęczony i pokonywanie kolejnych metrów staje się coraz trudniejsze.
Na horyzoncie, po przeciwnej stronie do kierunku wiejącego wiatru zbierają się ciemne, sino granatowe burzowe chmury. Jest gorąco i duszno a ogłuszający ryk wiatru i wdzierający się wszędzie piach nie uprzyjemniają dzisiejszej, mozolnej wędrówki.
Po przekroczeniu przełęczy okazuje się, że i tu wiatr wieje prosto w twarz. Widok jaki zastałem po drugiej stronie wzniesienia rekompensuje jednak wszystkie dzisiejsze niewygody.  Przede mną roztacza się piękna, ogromna dolina otoczona wysokimi górami. Nad całą doliną zawisły ciemne chmury. Słońce jednak od czasu do czasu znajduję szczelinę w grubej warstwie chmur zalewając miękkim, ciepłym światłem fragmenty doliny wydobywając nasycając zieleń roślin skąpo  porastających pustynną dolinę po której spacerują wielbłądy.
To nie pierwsze dzisiejsze spotkanie ze zwierzętami. Widziałem lecącego nisko orła, który wylądował na stepie nieopodal mojego roweru. Żmiję, która z sykiem uciekła mi spod nóg kiedy pchałem rower przez piach. Małą lecz zwinną i bardzo szybka jaszczurkę, której nie sposób zrobić zdjęcie (udało mi się dopiero gdy usiadła daleko na kamieniu) oraz pasące się leniwie wielbłądy.
Przejechałem dzisiaj ok. 80km z czego 20 przeszedłem pchając rower. Zjechawszy kilkadziesiąt metrów z drogi rozbiłem namiot z widokiem na góry. Długo jeszcze podziwiałem widok rozpościerający się z otwartego wejścia do namiotu  lecz zasnąłem gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki, zrobionej z wepchniętych w bluzę innych ubrań.

DZIEŃ 5

Obudziłem się już o 6 i po śniadaniu i porannych obrzędach na które składały się czynności takie jak  szybki przegląd roweru, poranna toaleta, pakowanie i zwijanie obozu wyruszyłem na trasę ok. 7:30. Nie spieszyłem się dzisiaj zbytnio.  Po wczorajszym spacerze pod górę i wiatr należało mi się odrobinę porannej ospałości w działaniu ;)
Dzisiaj bezwietrznie, pochmurno i ciepło choć w nocy temperatura spadła do ok. 0 stopni zmuszając mnie do założenia dodatkowej warstwy odzieży i szczelniejszego owinięcia się śpiworem.
Jadę drogą pnącą się ( jak co dzień) pod górę. Z prawej i lewej strony ciągną się łańcuchy potężnych, majestatycznych gór. Z prawej Gichiniy Nuruu z najwyższym szczytem o wysokości 3769m. n.p.m.  znacznie wyróżnia się wysokością w porównaniu do sąsiadujących z nią innych wzniesień.
Po kilkunastu kilometrach dojeżdżam do wioski Chandaman, gdzie zaopatruję się w wodę a nawet polskie draże. Zapomniany smak dzieciństwa. Musiałem przejechać kawał pustyni, żeby przypomnieć sobie jak świetnie smakowały te słodycze. Pod sklepem robię kolejny serwis roweru (smarowanie łańcucha + dopompowanie kół) po czym jadę dalej.
Około godziny 13 opuszczam ajmak Ałtaju Gobijskiego. Od tej pory przemierzam pustynię szutrowymi „drogami” ajmaku Bajanchongor.  Po lewej majestatycznie wznosi się ku ogromnemu, zachmurzonemu dzisiaj, mongolskiemu niebu góra Zon Uul (3452m n.p.m.).
Jadę spokojnie. Nawierzchnia nie ułatwia mi przemieszczania się. Tarka ciągnie się już od kilku kilometrów wytrząsając ze mnie stopniowo mój dobry nastrój.  Postanawiam poprawić go pałaszując ostatnią paczkę zakupionych wczoraj draży.  Jedząc je zauważyłem dwie chmury pyłu unoszące się nad drogą z miejsca, które minąłem około godziny temu.
Przyczynę powstanie owych pyłowych chmur poznałem w ciągu najbliższych 15 minut. Okazały się nimi dwa terenowe samochody na rosyjskich rejestracjach. Z aut wysiadły dwie rodziny z dziećmi. Z zainteresowaniem pytali o cel mojego samotnego pobytu na rowerze na środku pustyni. Pytali o rower, przyczepkę i inny sprzęt… Zaproponowałem im, że jeżeli tylko chcą mogą spróbować przejechać kawałek na rowerze. Chętnie skorzystali robiąc sobie przy tym całą masę zdjęć.
Oczywiście robimy sobie wspólne zdjęcie po czym życząc sobie bezpiecznej drogi ruszamy naprzód.
W przednim kole zadomowił się chyba „świerszcz”. Z rana był jeszcze bardzo nieśmiały i tylko czasem wydawał jakiś dźwięk, lecz teraz już, prawdopodobnie, przyzwyczaił się do mojej osoby i koncertuje w najlepsze świerszcząc metalicznie przy każdym obrocie koła. Sprawdzam kilkukrotnie hamulec, wyciągam ośkę z piasty i zaglądam do środka – wszystko ok. Gdzież on się ukrył?
Jadę teraz pod górę. Po ogromnym malowniczym płaskowyżu ciągnącym się kilometrami we wszystkie strony i otoczonym górami. Teren płaskowyżu pofalowany jest niewielkimi wzniesieniami. Odległość na tak wielkim obszarze jest niezwykle trudna do ocenienia. To co wydaje się być tuż, tuż okazuje się być oddalone o kilkanaście kilometrów. Nawet Mongołowie mają z tym problem. W zależności kogo pytamy 10 km może się równać ok. 5 -20 kilometrów, więc pytając o odległość zawsze należy brać pod uwagę tę drobną różnicę.
Z każdym kolejnym wzniesieniem przychodzi nadzieja, że to właśnie za tym pagórkiem rozpocznie się długo oczekiwany zjazd. Bo w końcu kiedyś musi być, skoro cały dzień jedzie się pod górę.
Dla przyjemności, ale głównie żeby dać odpocząć tyłkowi od ciągle wyboistej drogi, urządzam sobie kilkukilometrowe spacery pchając rower. Z czystego nieba przelotnie spadło kilka kropel deszczu. Jak niespodziewanie zaczęło tak niespodziewanie przestało padać.
Wreszcie nadchodzi moment, w którym droga nie prowadzi już więcej w górę. Niestety nie dane jest mi się nacieszyć zjazdem tak jak bym tego chciał. Tarka i bardzo niestabilna, sypka nawierzchnia wymusza zdroworozsądkową, maksymalną prędkość w granicach 30km/h. Dobre i to ;)
Niespodziewanie na horyzoncie ukazuje się kolejna miejscowość  Bayantsagaan. Spodziewałem się jej za ok. 20 -30km.
Zmierzcha już więc pytam o możliwość noclegu w wiosce. Jednak po obejrzeniu HOTELU jaki mi wskazano, nie pytając nawet o cenę, odjeżdżam. Wolę spać w namiocie.
Uciekam kilka kilometrów poza miasto i rozbijam obóz u podnóża wyrastającej z płaskiego terenu góry. Przede mną standardowe czynności związane z rozbiciem obozu i przygotowaniem do snu. Dzisiaj przejechałem ok. 130km.
Dobranoc

DZIEŃ 6

Zaspany patrzę na zegarek. Niebieskie podświetlenie razi  opuchnięte oczy wskazując godzinę 02:13. Wieczorne 15 stopni C zmieniło się w niewiele niższe 14 ale odczuwalna temperatura jest o wiele niższa. Może to wina wysokości na jakiej się znajduję, może zmęczenia…  Marznę w podwójnej warstwie ubrania co chwilę budząc się z niespokojnego snu. Nie mogę doczekać się poranka i wschodu słońca. Jednocześnie wiem, że wraz ze wschodem muszę pakować obóz i ruszać w drogę ponieważ tubylcy i tak nie dadzą mi spać.  Jestem zmęczony i niewyspany.
Po wyruszeniu jechałem w świetle poranka ok. 20km po delikatnie wznoszącej się i opadającej równinie płaskowyżu. Znalazłem niewielki kanion i korzystając z możliwości schowania się w cieniu rzucanym przez jego wschodnią ścianę zjadłem śniadanie. Nie pamiętam kiedy ostatnio jadłem opierając się plecami o jakiekolwiek oparcie. Pustynia wymusza pozycją na buddyjskiego mnicha lub mieszkańca tradycyjnego japońskiego domu. Z powody braku możliwości oparcia się o cokolwiek człowiek siada po turecku lub umieszczając tyłek na własnych piętach. W związku z powyższym zjedzenie śniadania właśnie w tym miejscu było rozwiązaniem idealnym.  Kanion dawał schronienie przed słońcem oraz wytchnienie plecom.
Po posiłku i „umyciu” naczyń piaskiem pojechałem dalej. Jadąc na przy drodze horyzoncie zauważyłem pewien ciemny element nie pasujący do otoczenia. W miarę zbliżania się do niego ów kształt rósł i przybierał postać człowieka. Po kolejnych kilku minutach mogłem już zobaczyć, że człowiek ten krąży dookoła swojego motocykla. Pierwsza moja myśl – awaria. Kiepskie miejsce na awarię pomyślałem jadąc w stronę człowieka. Choć nie bardzo znam się na motocyklach chciałem mu pomóc. Może do czegoś się przydam, przytrzymam coś, dokręcę… Gdy już byłem bardzo blisko zobaczyłem, że w cieniu pojazdu leży druga osoba. Czyżby wypadek?
Wymownie rękoma i mimiką twarzy zapytałem co tu się stało. Mongoł w swoim języku, dopomagając sobie gestykulacją, opowiedział mi całą historię, począwszy od wczorajszego wieczoru. Co dziwne zrozumiałem wszystko nie rozumiejąc ani jednego mongolskiego słowa. Opowiedział o tym jak wczoraj ruszyli z leżącym nieopodal kolegom z wioski oddalonej daleko stąd. Ooo tam – wskazał kierunek ręką. Jechali długo popijając wódkę ze schowanej za pazucha dwulitrowej butli - pokazał mi  pustą teraz butelkę i sposób w jaki jej używali.  Mongołowie często umilają sobie w ten sposób wielokilometrową, monotonną jazdę po pustyni. Wzdłuż szlaków nierzadko można spotkać liczne dowody na zamiłowanie tubylców do mocniejszego trunku w postaci ogromnej ilości pustych butelek.  Po pewnym czasie taka jazda strasznie ich obu zmęczyła więc postanowili zatrzymać się i przespać kilka godzin.  Niedawno się obudził a kolega jeszcze śpi. Zapytał mnie czy nie mam przypadkiem wody, gdyż jest bardzo spragniony a słońce, które już teraz stało całkiem wysoko i prażyło niemiłosiernie, nie uprzyjemniało przebudzenia po wczorajszej „jeździe”. Zrobiło mi się go żal i chociaż nie pochwalam nadmiernego spożycia i uważam że naturalną karą za przeholowanie jest aktualny stan jegomościa podarowałem mu butelkę wody. Mongoł dziękował mi  jak tylko potrafił. Wzniósł nawet wodę do nieba po czym wypił sporą część nie odrywając ust od  butelki. Pożegnałem się z nim mocnym uściskiem dłoni i odjechałem życząc mu bezpiecznej podróży.
Kilka kilometrów od miejsca porannego, dziwnego spotkania droga zaczęła piąć się ostro w górę a boczny wiatr nie ułatwiał mi podjazdu. Widoki natomiast były wspaniałe. Błękitne niebo z białymi obłokami nad brudnożółtą pustynią. I ta przestrzeń. Ogromna, otwarta przestrzeń. Nadal nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Przemierzam kraj wielkiego Czyngis Chana, niezmieniony prawie wcale od tysięcy lat.
Minąłem kilka jurt leżących daleko od szlaku. Po jakimś czasie dogonił mnie jakiś dzieciak na motorze. Chciał tylko zobaczyć co to za trzykołowy pojazd przemierza jego pastwiska. Zatrzymałem się więc, żeby mógł się lepiej przyjrzeć.
Na wysokości około 2200m. n.p.m. twarde skały, od wieków rzeźbione wiatrem, wyostrzone zostały przez niego na kształt małych i długich ostrzy układających się równolegle do siebie w niewielkich odległościach. Silny wiatr wiejący z północy, niosąc ze sobą ziarenka piasku, powoli lecz skutecznie uformował skały na kształt zębów, ostrych i niebezpiecznych.  Niczym niewiarygodna ilość noży leżąca ostrzami do góry na ogromnym terenie.  Zaliczyć wywrotkę na tym odcinku niechybnie oznaczałoby głębokie szarpane rany na ciele. Czasami powierzchnia drogi jest tak nimi najeżona , że z uwagi na opony schodzę i prowadzę rower.
Po dotarciu na szczyt wzniesienia otwarła się przede mną wąska, zielona, magiczna wręcz dolina. Szeroka na około 500-1000 metrów a długa na kilka kilometrów.  Przy wejściu do doliny znajdowało się kilka jurt wokół których leniwie spacerowało spore stado kóz. Podjechałem bliżej i wtedy zza jurty wyskoczył spory pies i z obnażonymi kłami rzucił się w moją stronę. W ostatniej chwili uniosłem nogę do góry. Pies wbił jednak kły w sakwę przyczepioną do przyczepki i zaczął z całych sił szarpać we wszystkie strony. Silna z niego bestia. Już miałem zdzielić go pompką kiedy zaaferowani ujadaniem i szamotaniną mieszkańcy jurty wybiegli mi na pomoc. Jedno słowo rzucone do psa wystarczyło aby ten zwolnił uścisk i odszedł chowając się w cień jurty. Sakwa ma teraz cztery dziury. Wspaniała pamiątka z Mongolii. Nie winię psa. Robił tylko to co do niego należało. Na własnej skórze przekonałem się, że tradycyjne zawołanie “Nokhoi khor” ( trzymaj swoje psy  -  używane było gdy ktoś zbliżał się do jurt) ma solidne podstawy i racje bytu.
Przywitałem się z mieszkańcami doliny. Otwarłem mapę i zapytałem na migi o drogę. Przy okazji pokazałem im skąd i dokąd jadę. Zapytałem czy mogę zrobić kilka zdjęć, im i obejściu. Zgodzili się natychmiast i ustawili grzecznie do zdjęcia. Najstarsza kobieta  z uwagi na chwilowy brak mężczyzn w gospodarstwie przejęła rolę pana domu i zaprosiła mnie do środka jurty. Poczęstowała kozim serem suszonym na dachu jurty oraz tradycyjną słoną herbatą „ sute caj”.
Jurta (ger) to tradycyjny namiot mongolskich koczowników. Zbudowana jest  z drewnianych paneli (kratownic) związanych ze sobą, na które naciągnięta jest skóra lub płótno. Drzwi mongolskiej jurty zwrócone są na południe. Centralne miejsce w jurcie zajmuje piec służący do gotowania posiłków i ogrzewania jurty zimą. Przy wejściu do jurty nie powinno się nadeptywać na próg, który stanowi symboliczną granicę między domostwem i światem obcym. W czasach imperium mongolskiego za takie przewinienie w jurcie chana można było stracić życie. Dziś jest to uważane za zły omen. W jurcie należy poruszać się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Idąc od drzwi, ruszyć należy w stronę lewą (zachodnią), a dopiero potem, zmierzając powtórnie do wyjścia, przejść przez część kobiecą (wschodnią). Obecnie nie jest to już tak rygorystycznie przestrzegane. Przyjmując cokolwiek od Mongołów należy wyciągnąć obie ręce skierowane otwartymi dłońmi do góry. Odmawianie skosztowania poczęstunku też jest źle przyjmowane. Mężczyzna (głowa rodziny) jest obsługiwany w pierwszej kolejności, następie gość a dopiero później reszta domowników.
Po poczęstunku odwzajemniłem uprzejmości dając najmłodszej dziewczynce materiałowego ptaszka za co z kolei dostałem kilka kawałków koziego sera na późnej.
Zrobiłem jeszcze kilka zdjęć, pożegnałem się z moimi gospodarzami i ruszyłem w dalsza drogę.
Wyjeżdżając z doliny droga biegła w dół w poprzek zbocza. Po lewej miałem teraz wspaniały widok na najwyższą górę w okolicy Ikh Bogduul (3957) majestatycznie wnoszący się na północy. Stan nawierzchni szlaku pogarszał się teraz z każdym metrem. Duże, luźne kamienie, grząski piach i tarka a czasami wszystko naraz wyciągały ze mnie resztki sił.
Na horyzoncie widzę już Bayangovi ale nie dam rady już dzisiaj do niego dojechać. Rozbijam obóz kilkadziesiąt metrów od drogi.
Dni mijają tu taj bardzo szybko.

DZIEŃ 7

Wyruszyłem niespiesznie około 8 rano. Kilkadziesiąt minut później wjechałem do Bayangovi. Objechałem w krótkim czasie całą mieścinę i znalazłem otwarty bank, w którym miłe Panie w okienku pozwoliły mi podładować wszystkie moje urządzenia wymagające zasilania oraz zagotowały wodę w czajniku elektrycznym.  Na śniadanie zjadłem druga część wczorajszego gulaszu. Później pojechałem w poszukiwaniu sklepu. Trzeba w końcu uzupełnić zapasy. Asortyment w sklepie identyczny jak w poprzednich sklepach. Kilka polskich produktów też się znalazło. Zaopatrzyłem się w wodę, czekoladę i polski pasztet po czym wróciłem do banku. Postanowiłem poczekać aż pozostawione rzeczy zostaną w pełni naładowane, lecz już po kilkunastu minutach zacząłem się nudzić. Zebrałem więc sprzęt i ruszyłem w dalszą drogę.
Poranek robił się coraz bardziej upalny. Było bezwietrznie i już po godz. 10 temperatura powietrza wynosiła 35 stopni. Gorące powietrze sprawia, że horyzont wydaje się poruszać.
Jadę po ogromnej równinie a nade mną błękitne niebo usiane śnieżnobiałymi obłokami. Powietrze przyjemnie pachnie czymś znajomym. Długo nie mogłem sobie uświadomić z czym mi się ów zapach kojarzy. Dopiero po kilkunastu minutach zdałem sobie sprawę, że czuję świeżo siekany szczypiorek lub młodą cebulę. A to za sprawą trawiastej rośliny porastającą tę równinę.
Wygląda na to, że kolega świerszcz zadomowił się chyba na dobre. Chociaż dzisiaj jakby trochę niemrawy – może to przez ten upał?
Dziennie wypijam średnio od 6-12 litrów wody. Staram się dołączyć do tego izotoniki w proszku, które dostałem od sportfuel.pl. Izotoniki dobrze nawadniają, uzupełniając utracone przez pocenie mikro i makroelementy a przy okazji dobrze smakują. Wszystko tu ma posmak gorzkiego pustynnego pyłu. Nawet szczelnie zamknięta woda po jakimś czasie smakuje pustynią.
Po drodze spotykam samotną, raną kozę. Odłączyła się od stada i błąkała się sama po pustyni. Podeszła do mnie powoli, nieufnie lecz po krótkiej chwili obwąchiwania sakw rowerowych odeszła na południe. Pojechałem dalej.
Temperatura przekracza już 43 stopnie.  Jadę po nagrzanej słońcem patelni płaskowyżu. Około godziny 14 dojeżdżam do miejscowości Bayanling. To kolejna typowa porosyjska wioska. Postanawiam tu zostać i zrobić sobie pół dnia wolnego.
Całkiem szybko znalazłem tani „hotel”(bez toalety i wody) a w chwilę później udało mi się znaleźć miejską łaźnie, w której można wziąć prysznic za 2000tg. Łaźnia to budynek, który wyposażony jest  w wielki baniak po oleju opałowym wypełniony wodą, generator oraz końcowy element całej instalacji  - elektryczny, przepływowy ogrzewacz wody. Pod prysznic wszedłem zdjąwszy wcześniej tylko buty i kapelusz. Zabrałem też ze sobą naczynia, które po tygodniu mycia ich piaskiem wymagały solidnej ilości wody.  Z całym tym ekwipunkiem stanąłem pod prysznicem i odkręciłem wodę. Poleciał na mnie przyjemny zimny strumień. Jednak po chwili chciałem włączyć cieplejszą wodę i tu nastąpiła mała, nieprzyjemna niespodzianka. Stojąc na betonowej, mokrej posadzce, oblewany z góry zimna wodą, dotknąłem przełącznika w ogrzewaczu wody i nogi się pode mną ugięły. Z początku nie wiedziałem co się stało.  Po oględzinach urządzenia okazało się, że instalacja elektryczna nie jest w ogóle zaizolowana i po prostu poraził mnie prąd. Zakręciłem wodę i tym razem suchym butem wcisnąłem przełącznik. Kąpiel, pranie i mycie garów obyło się już bez nowych niespodzianek.
Po przepakowaniu rzeczy w pokoju wyruszyłem na poszukiwanie miejsca w którym mógłbym dostać przegotowaną wodę. Znalazłem małą jadłodajnie z jednym chwiejącym się stołem i kilkoma krzesłami. Próbowałem najpierw po angielski, później po rosyjsku a następnie próbowałem wytłumaczyć o co mi chodzi za pomocą gestów, machania rąk i pokazywania palcem. Bez rezultatu. Wyjąłem więc przygotowane wcześniej kartkę papieru i długopis. Narysowałem kran, garnek i ogień ( ognisko). I dalej nic…  Dopiero po jakiejś chwili zorientowałem się, że rysunek kranu może być dla miejscowych zupełnie niezrozumiały. Nigdzie ( od ok. 600-700km) nie spotkałem się z kranem czy chociażby kurkiem do wody). Dopiero gdy uświadomiłem sobie swoja pomyłkę i poprawiłem rysunek młoda pani zrozumiała wreszcie o co mi chodzi i nalała wody do dużego naczynia przypominającego wok z pokrywką lub prodiż. Po jakimś czasie mogłem zalać sobie podwójną porcję liofilizantów gorąca wodą by po chwili pałaszować obiad.
Pomimo tego, że byłem czysty i pachnący, w czystym ubraniu i najedzony zatrzymanie się  tutaj na cały dzień był kiepskim pomysłem. Kiedy nie jadę i siedzę dłuższy czas w jednym miejscu zaczynam tęsknić za żoną, rodziną i przyjaciółmi. Musiałem zając czymś myśli, więc wyszedłem na spacer by pozwiedzać miasto.
Termometr pokazuje 50 stopni.
Jak każda miejscowość jaką do tej pory odwiedziłem w Mongolii i w tej było kilka sklepów z takim samym (szerokim) asortymentem. Ludzie jeżdżą na swoich motorach, które w obecnych czasach zastąpiły konie, tam i powrotem. Jakby bez celu i tylko po to aby stworzyć pozory życia w mieście.  Drogą w niewielkiej odległości ode mnie przejechał stary, pomarszczony dziadek wiozący beczkę z woda na dwukołowym pojeździe do którego zaprzęgnięty był szary osiołek. W każdym odwiedzanym przeze mnie do tej pory miasteczku znajdowałem jeden budynek zbudowany prawdopodobnie nad studnią. W budynku z reguły siedziała starsza babinka i w określonych porach (7-20), za drobną opłata odkręcała kurek z wodą. Ci, którzy nie mogli sami przyjść po wodę lub, których było na to stać, korzystali z usług miejscowego woziwody.
Ku mojemu zdziwieniu podeszły do mnie dwie Europejki – Niemki. Okazuje się, że wraz z jeszcze dwoma kolegami należą do organizacji Dentyści bez Granic i przyjechali tu w ramach swojego urlopu leczyć zęby Mongołom.
Nie rozmawiałem z nikim praktycznie od dwóch dni, więc spotkanie Niemców to miła niespodzianka. Opowiadamy o swoich historiach z Mongolii i o planach na następne dni oraz robimy sobie pamiątkowe zdjęcia.
Wracam do hotelu gdzie czyszczę i przeprowadzam remont roweru. Robię też remanent rzeczy podczas którego okazuję się, że zgubiłem zapasową baterię do kamery.
Wieczorem sen długo nie chce przyjść…

DZIEŃ 8

Po opuszczeniu hotelu wyruszyłem na południe w stronę piętrzących się daleko na horyzoncie wzgórz. Po drodze minąłem dom, w którym zatrzymali się niemieccy dentyści. Jeden z ich wybiegł za mną zapraszając na śniadanie. Tak więc spędziłem miły poranek przy kawie, tostach i rozmowie.
Żegnając się dentyści zaoferowali mi darmowe leczenie zębów. Nic mnie nie bolało, więc podziękowałem i pożegnawszy się ruszyłem przed siebie.
Później zaczęła się cała seria dzisiejszych nieszczęść. Ale o tym w międzyczasie.
Jechałem pod górę w upale. Daleko na północnym zachodzie zbierały się ciemne chmury i słychać już było burzowe pomruki. Jechało się coraz ciężej. Wkrótce odkryłem dlaczego. W przyczepce i tylnym kole brakowało powietrza. (I – pierwsze z serii) Po ich załataniu, próbując złapać upadający rower zerwałem licznik (II). Nie obyło się beż siarczystej „maci”. Licznik nie tylko pokazywał mi ile kilometrów przejechałem ale pozwalał na szacunkową orientację w terenie. Dzięki niemu wiedziałem ile jeszcze mniej więcej do kolejnego punktu na mapie. Według jego wskazań  też robiłem przerwy w jeździe.
Dojechałem do ściany gór przeciętej tylko niewielką szczeliną, w której zmieściłby się tylko jeden samochód. Wjechałem pomiędzy ściany góry brnąc skalnym korytarzem pod górę. Z naprzeciwka wyłoniło się auto. W środku siedziało czterech młodych Mongołów. Zatrzymali się . Rozmawialiśmy o drodze w dalszej części gór, o pogodzie, itp. Typowe rozmowy na szlaku. Na koniec ostrzegli mnie przed wilkami grasującymi w tym rejonie gór. Podobno w ciągu ostatniego czasu zagryzły sporo owiec okolicznych pasterzy. Wystraszałem się nieco. Gdybym został zaatakowany przez nie w tej części trasy nie miałbym żadnych szans. Ściany przesmyku w którym się teraz znajdowałem wznosiły się prawie pionowo po obu stronach. Droga pięła się stromo. A gdybym chciał uciekać w dół, nawierzchnia skutecznie by to uniemożliwiła.
Jechałem więc przed siebie w nadziei, że nie będę zmuszony rozbijać tu obozu.
Po kilku godzinach wyjechałem z tej szczeliny i wjechałem na piaszczyste wzgórze rzadko porośnięte rachityczną  roślinnością. Dojechałem do skrzyżowania. Na mapie zaznaczone były tylko 3 drogi. W rzeczywistości (do czego już zdążyłem się przyzwyczaić) było ich z dziesięć razy więcej. Ni e miałem pojęcia którą wybrać. Mój dotychczasowy system wybierania drogi, polegający na wyborze ścieżki, która wyglądała na najbardziej używaną nie sprawdziłby się w tym momencie. Wszystkie wyglądały podobnie. Do wyboru miałem ok. 10-15 prowadzących na południe-południowy wschód.
Chmury burzowe już mnie powoli dogoniły i z nieba zaczęły spadać duże krople deszczu.
Nie chciałem stać na szczycie w czasie burzy więc wybrałem jedną ścieżkę i ruszyłem w dół. Nawierzchnia w tym miejscu pozwalała rozpędzać się czasem do ok. 50km/h. Po całodziennej mozolnej wspinaczce było to fajne urozmaicenie. Jadąc tak szybko w dół należy zachować dużą ostrożność. Zdradliwa nawierzchnia zmieniała się miejscami w miałkie, głębokie łachy piachu na których nie trudno o utratę równowagi.  Niestety wpadłem w poślizg na piachu i upadłem. Nie jechałem szybko. Ale podczas upadku rozbiłem urządzenie GPS (III). Pustynia wysłuchuje moich kolejnych siarczystych przekleństw tego dnia.

Zjeżdżałem  w cudownej scenerii. Żółto-zielone wzgórza ciągnące się po horyzont. Ciemne chmury i kontrastujące z nimi miękkie światło słoneczne.  Nagle usłyszałem dobiegający z tylnego koła brzęk a później metalowy pisk. Hamulec. (IV) Hamując nogą o tylne koło udało mi się wytracić na tyle prędkość aby móc zatrzymać się bezpiecznie używając tylko przedniego hamulca. Musiałem rozebrać mechanizm hamulca tarczowego. Okazało się, że blaszka trzymająca klocki w jakiś niewytłumaczalny sposób wygięła się do środka wpadając pomiędzy klocek i tarczę. Pisk był efektem tarcia blachy o tarcze hamulcową. Za pomocą śrubokrętu i klucza 15 udało mi się to wyprostować  i poskładać wszystko z powrotem. Dalszą drogę w dół jechałem ostrożnie hamując głównie przednim hamulcem.
Nie wiem gdzie jestem (V). Nie mogę znaleźć żadnego charakterystycznego obiektu w terenie, który mógłbym zlokalizować tez na mapie.  Jadę w kierunku południowo-wschodnim od kilku godzin. Jestem zmęczony upałem i dzisiejszymi podjazdami a dodatkowo chyba zaczyna boleć mnie ząb (VI). Rozbijam obóz i po kolacji zasypiam gdy tylko zamykam oczy.

DZIEŃ 9

W nocy przez mój obóz przeszło ogromne stado bydła. Obudziło mnie ciche chrząkanie i odgłos setek kopyt.  Z obawy przed stratowaniem wyszedłem z namiotu uzbrojony w latarkę i flagę na maszcie z przyczepki, oświetliłem siebie i obóz. Krzycząc i wymachując flagą starałem się przegonić  bydło jak najdalej od obozu.  Po tym incydencie poszedłem spać dalej.
Poranek był duszny, gorący i bezwietrzny. Kolejny raz jadę w pełnym słońcu po ogromnym płaskowyżu, który niezmiennie przywodzi na myśl nagrzana patelnię. Jest godzina 7:30 a temperatura powietrza wynosi już 35 stopni. Ząb boli już teraz wyraźnie. Pulsuje bólem w narastającym upale.
Zapasy wody kurczą się w zastraszającym tempie. Po wczorajszym upalnym i pełnym podjazdów dniu zostało jej około 3 litrów. Biorąc pod uwagę, że średnio dziennie wypijam ok.  6-10 litrów wody wystarczy do południa. Trzeba oszczędzać, zwłaszcza, że najwidoczniej się zgubiłem i nie mam pojęcia gdzie znajduje się najbliższa miejscowość.
Kieruje się teraz na wschód. Jadę na „czuja”. Od wczoraj nie spotkałem nikogo.
Do południa wypijam połowę mojego skromnego zapasu. Powoli wdziera się niepokój.
Po południu łapię kolejne dwa kapcie. W zapasowych dętkach też są dziury, więc nie pozostaje mi nic innego jak łatanie. Bez wody ciężko zlokalizować malutkie dziurki w dętkach. Zwłaszcza, że wiejący wiatr uniemożliwia usłyszenie syku uchodzącego powietrza.  Okazuje się, że po najechaniu na gałązkę kolczastego krzewu w jednym kole mam  aż cztery dziury a w drugim tylko trzy. Temperatura powietrza przekroczyła 45 stopni. Ja siedzę na rozgrzanym piachu, bez wody, w nieokreślonym miejscu i łatam dętki.
Załatanie wszystkiego i napompowanie kół zajmuje mi  sporo ponad godzinę. Zużyłem już wszystkie zapasowe łatki więc teraz musze uważać podwójnie. Wody mam już tylko jeden bidon ( 700ml).
Jadę dalej pod górę. Po godzinie, kiedy już z trudem wjechałem się na szczyt zobaczyłem na horyzoncie miasteczko Bogd, do którego usiłuję dotrzeć od dwóch dni.
W miasteczku spotykam nauczycielkę angielskiego z miejscowej szkoły, która oferuje mi pomoc w szukaniu nowych dętek i/lub łatek. Udaje się zdobyć tylko łatki i klej. Po jakimś czasie nauczycielka przyprowadza ze sobą Amerykanina, który ok. jakiegoś czasu uczy dzieciaki z okolicznych miejscowości jak trzymać się z dala od alkoholu i narkotyków. Alkohol w Mongolii jest  bardzo dużym problemem społecznym.
Po chwili rozmowy i uzupełnieniu zapasów odjeżdżam.
Przejechałem około 20km. od miasta kiedy na horyzoncie przede mną niebo zrobiło się ciemnogranatowe a na tle ciemnego nieba wyrosła ogromna, kolorowa tęcza. Postanawiam więc rozbić dzisiaj obóz wcześniej. Odpocznę po ostatnich dwóch dniach morderczych upałów i stromych podjazdów.
    Jeżeli wszystko pójdzie dobrze już w piątek będę w Dalandzadgadzie. Może tam uda się wreszcie wykąpać i wysłać zdjęcia. Jak do tej pory zasięg sieci komórkowych był w każdej odwiedzanej miejscowości. Pozwalało to na  wysłanie chociaż krótkich wiadomości do domu. Przed wyjazdem w Internecie znalazłem wiele informacji na temat braku zasięgu w tym rejonie. Oczywiście na pustyni jest  z tym problem, natomiast nawet w najmniejszej miejscowości jest zasięg GPRS.
    Po kolacji dowiedziała mój obóz para staruszków na motorze. Oboje odświętnie ubrani. Stanęli nieopodal i nic nie mówiąc przyglądali się mnie i mojemu skromnemu dobytkowi po czym życząc mi na migi dobrej nocy odjechali.
    Burza przeszła gdzieś daleko omijając mój namiot. Wieczorne słońce nadaje niebu, górom i pustyni niesamowitych barw i kontrastów. Siedzę przed namiotem i gapię się na urzekający zachód słońca dopóki szybko obniżająca się temperatura nie wygoni mnie do namiotu i ciepłego śpiwora.
    W oddali słychać wycie wielbłądów.

DZIEŃ 10

    Od rana nieznośnie gorąco. Po wczorajszej burzy droga przede mną to błotnista maź. Pod pyłem i piachem pustyni znajduje się nieprzepuszczalne, skalne podłoże.  Woda z wczorajszych opadów zamieniła ten ogromny obszar w bajoro błota. Już po kilku metrach koła są tak nim oblepione, że nie da się dalej prowadzić roweru. Pcham więc mój pojazd co chwilę zeskrobując błoto z kół. To jedyny sposób, żeby pokonać ten fragment pustyni.
    Słońce świeci mocno a parujące błoto wytwarza sprawia wrażenie sauny. Jestem cały mokry od potu kiedy w końcu pokonuję kilkusetmetrowe jezioro błota.
    Krajobraz nie zmienia się od wczorajszej miejscowości. Górzysty, piaszczysty teren, suche, szarobrązowe rośliny, brązowy piach a w dookoła tego wszystkiego góry.



    Wjechałem na kolejne już tego dnia wzgórze. I tutaj powtórzyła się sytuacja z przedwczoraj. Skrzyżowanie. Kilkanaście dróg. Wybieram tę na południe. Prowadzi w dół więc powoli zjeżdżam nią na dno doliny. W poprzek drogi płynie rzeka. W spodziewanym miejscu na mapie nie ma żadnej rzeki a na rzeki okresowe, które płyną głownie wiosną i znikają gdy tylko zrobi się gorąco jest już zdecydowanie za późno. Chyba pojechałem za daleko na południe i znajduję się teraz w strefie przygranicznej z Chinami. Tylko tutaj na mojej mapie widnieje rzeka.  Na przebywanie w tej strefie potrzebny jest specjalny permit (pozwolenie), którego oczywiście nie miałem. Nie zmienia to jednak faktu, że chyba po raz kolejny się zgubiłem.  
    Postanowiłem wrócić do skrzyżowania i spróbować innej drogi. Może spotkam tubylca, który wskaże mi właściwy kierunek. Pnę się mozolnie ścieżką, którą nie tak dawno jechałem w dół. Wbrew postanowieniu z pierwszych dni podróży w pewnym momencie postanawiam skrócić sobie drogę jadąc na przełaj, żeby wjechać na drogę widzianą na wzniesieniu obok. NIGDY TEGO NIE RÓBCIE!!!  To się może bardzo źle skończyć. Pustynia zwodzi i stwarza iluzje. To co wydaje się być blisko jest tak naprawdę daleko albo w rzeczywistości w ogóle nie istnieje.
 Błąkałem się po pustkowiu kilka godzin nie mogąc trafić na żadną w wielu dróg, które widziałem wcześniej ze szczytu góry przy skrzyżowaniu. Na szczęście udało mi się po jakimś czasie znaleźć szlak i wróciłem na znajome rozstaje. Zapas wody znowu drastycznie się kurczył. Dobrze, że wiem, w którym kierunku jest rzeka. Zawsze mogę wrócić i zrobić użytek z podarowanego mi przez Off-sklep.eu filtra.
    Próbując kilku dróg nadal nie mogę trafić na nic charakterystycznego co pozwoliłoby mi odnaleźć się na mapie. Każde wzgórze jest identyczne. A i góry w oddali wyglądają tak samo. Żadna nie jest stanowczo wyższa lub niższa od pozostałych. Od wczoraj nie spotkałem też żadnego człowieka.  Wody jest już niewiele. Nie mam pojęcia gdzie jestem. Zapowiada się kiepsko. Postanawiam więc wrócić nad rzekę. Zawsze będę bliżej źródła wody. Jedzenia mam jeszcze Na kilka dni.
    Dojechawszy do rzeki postanawiam ją przekroczyć i sprawdzić co znajduje się za wzgórzem po jej drugiej stronie. Rzeka w tym miejscu nie jest głęboka (ma około metra) ale jest za to szeroka na ok. 100m. Natomiast prąd jest bardzo silny i muszę bardzo uważać, żeby nie przewróciło mnie razem z rowerem.
    Na wzgórzu szybko okazuje się, że za nim znajduje się kolejne… i kilka następnych.
Powoli zbliża się wieczór.  Wiem jak dużo miałem szczęścia poprzednim razem kiedy brakowało mi wody. Nie mogę i nie chcę go więcej nadużywać.  Postanawiam jednak jechać dalej. Po kilkunastu kilometrach okazuje się, że to była dobra decyzja.
    Przede mną, na tle szarych wzgórz wyróżnia się wyraźnie ogromna wydma żółtego piachu. Wreszcie udaje mi się zlokalizować to miejsce na mapie jako Togrigiin Shiree - atrakcja turystyczna. Nareszcie wiem gdzie jestem. Powoli zaczynałem się obawiać, że tym razem zgubiłem się na dobre.
    Po drugiej stronie wydmy natrafiłem na fajną scenę. Mongolska rodzina z małym dzieckiem wdrapuje się na górę. Tato bawi się z brzdącem. Gdy są już bliżej słyszę śmiech dzieciaka.
    Czekam spokojnie aż wrócą do zaparkowanego przy drodze motocykla i pytam ich o drogę i wodę. Wody mają niewiele. Pokazują, że to dla dziecka. Okazuje się, że do kolejnej miejscowości na moim szlaku pozostało już ok. 60km. Niestety bez licznika oraz GPS-u ciężko będzie ocenić przejechaną odległość.
    Adrenalina opadła. Jadę dalej. Po około trzech godzinach postanawiam rozbić namiot w pobliżu widocznych niedaleko na wzgórzu jurt. Podczas rozbijania obozu odwiedzają mnie mongolskie dzieci. Przyjechały na motorze z pobliskiego geru. Proszę je o wodę dając do napełnienia butelkę.
    Wracają po jakimś czasie z wodą i niespodzianką. Przywiozły dwa rodzaje sera. Dziękuję im i ofiarowuję w zamian symboliczną zapłatę.
    Po wieczornej toalecie pałaszuję ser. Jeden rodzaj okazuje się słodką odmianą ich tutejszych wyrobów. Jest delikatny i słodki w smaku. Z wyglądu przypomina zwinięty z długiego walca mały stożek. Dodatkiem do sera było jakieś ichniejsze mięso z puszki zakupionej wczoraj w sklepie. Nie chciałem marnować skromnego zapasu wody na przyrządzenie liofilizantów.
    Po kolacji prawie natychmiast zasypiam.

DZIEŃ 11

    Wstaję rano, jem resztki sera i zwijam obóz. Do miasteczka Bulgan pozostało około 30 km. Zapowiada się kolejny upalny dzień.
    Ząb boli. Przez ten natarczywy ból zaczynam myśleć o powrocie do kraju. I chociaż plan był zupełnie inny to za tym pomysłem przemawia obecnie wiele czynników. Nie tylko bolący ząb ale i uszkodzona w transporcie i przeciążona na tarce tylna oś, która w każdym momencie może pęknąć. Utrata urządzenia GPS i brak dobrej mapy. W świetle dwóch ostatnich dni zaczynam zastanawiać się czy dalsza jazda jest w ogóle racjonalna. Ostatnio błąkałem się dwa razy po 2 dni jadąc na rowerze. A jeżeli tylna oś jednak pęknie i będę zmuszony iść pieszo? Na razie nie chcę o tym myśleć…
    Po kilku kilometrach dostrzegam antenę sterczącą na horyzoncie. Nadzieje, że to już Bulgan dodała mi sił i jadę nie robiąc przerwy po tarce, która ciągnie się już od około 60-80 kilometrów. Jazda po takiej nawierzchni oraz pulsujący ból niekorzystnie działa na morale jednak wizja bliskiego już odpoczynku w cieniu jakiegoś budynku i popijania zimnej wody przysłania odrobinę wszystkie te niewygody.
    Mam wrażenie, że antena znajduje się już za kolejnym wzniesieniem. Jednak nie. Nie znajduje jej ani za następnym ani za kilkoma kolejnymi wzgórzami. Pustynia znowu zwodzi i mami.
    Po pokonaniu kilku sporych pagórków dojeżdżam wreszcie do owej anteny. Lecz szybko okazuje się, że nic poza nią tutaj nie ma. Jadę więc dalej w prawie 50 stopniowym upale.
    Kolejne dwie godziny w upale i wreszcie miasteczko. Spotykam tu dwie grupy europejskich turystów z Belgii i Niemiec. Zepsuły im się samochody i w cieniu budynków czekają na ukończenie naprawy.
    Uzupełniam zapasy wody. Chcę też kupić jakiś środek przeciwbólowy, niestety nie udaje mi się go znaleźć. Pompuję, czyszczę i smaruję rower. Po wczorajszej przeprawie przez rzekę strasznie skrzypiały niektóre ruchome części. Później odpoczywam siedząc w cieniu ok. godziny.
    Przy wyjeździe z miasta dowiaduję się, że trzymając się linii elektrycznej bez problemu powinienem dojechać do Dalandzagdadu. Upał jest już ogromny. Oprócz spadku sił i chęci do pedałowania wpływa tez niekorzystnie na bolący ząb.
    Po drugiej po południu ni stąd ni z owąd zaczęła się ogromna ulewa. Po krótkich lecz intensywnych opadach droga znowu zamieniała się w błotnistą breję. Już wiedziałem co będzie się działo przez najbliższe kilka godzin. Znowu będę jechał w saunie z parującego błota.
Jadę drogą ozdobiona na poboczu słupami z linią energetyczną. Północno-zachodni wiatr wieje w plecy pchając mnie i pozwalając przemieszczać się całkiem szybko.
Wieczorem około 19 natrafiam na grupę policjantów leżących w cieniu trzech radiowozów. Dowiedziałem się od nich, że do miasta pozostało już tylko 20 kilometrów. Policjanci pytają się skąd i dokąd jadę. Pokazuję im całą swoją trasę na mapie. Chcą nawet spróbować przejechać kawałek na rowerze. W akompaniamencie śmiechów pozostałych policjantów jednemu udaje się nawet przejechać kilkanaście metrów bez podpierania się.
    Żegnam się ze stróżami prawa wcześniej uwieczniając ich na fotografii po czym odjeżdżam od nich jakiś kawałek i zjeżdżam z drogi aby znaleźć dogodne miejsce na rozbicie namiotu (nie chciałem już dzisiaj wjeżdżać do miasta). Przed jego rozłożeniem musiałem wyczyścić kawałek terenu z kamieni i leżących gdzieniegdzie suchych kolczastych gałązek.  
    Leże w namiocie odrywając od czasu do czasu lekturę książki aby przez otwarte wejście do namiotu obserwować wieczorny spektakl odbywający się na niebie. Po drugiej stronie widać już było światłą miasta.  Będzie mi tego brakowało po powrocie.

DZIEŃ 12

    W nocy zerwał się silny, huraganowy wręcz wiatr. Bałem się, że śledzie wbite w piaszczyste podłoże nie utrzymają namiotu. Wiatr wtłaczał do środka spore ilości piachu i pyłu więc po chwili leżałem już przysypany warstwą piasku. Wiało tak kilka godzin i dopiero nad ranem podmuchy złagodniały. Zwinąłem szybko namiot korzystając z chwili bez mocnego wiatru i nie jedząc śniadania ruszyłem w kierunku miasta.
    Jechałem w świetle poranka przez budząca się powoli pustynię aż po jakimś czasie dojechałem do miejsca gdzie na obrzeżach miasta przygotowywano się do jeździeckiej dyscypliny narodowego święta Naadam.
Na festiwal ściągają zewsząd kolorowe tłumy tradycyjnie ubranych Mongołów. Nomadzi przyjeżdżają z  oddalonych  nawet o kilkaset kilometrów zakątków. Jest to dla nich doskonała okazja do spotkania i wymiany wieści odnośnie znajomych, rodziny, pastwisk, itp. W tłumie ludzi przeważają deele ( tradycyjne  stroje) w kolorze złotym, czerwonym, błękitnym czy zielonym. Naadam rozgrywany jest lokalnie w somonach (odpowiednik powiatu) oraz ajmakach (odpowiednik województwa) natomiast centralny Wielki Naadam odbywa się w stolicy Ulaan Baatar (pomiędzy 11-13 lipca). Tradycja festiwalu sięga czasów Czyngis-Chana i jest rozrywką zarówno dla Mongołów jak i licznie przybywających turystów. Współzawodnictwo odbywa się w trzech dyscyplinach: jeździectwo, zapasy oraz łucznictwo. Na marginesie dodam, że podczas trwającego kilka dni święta przelewa się morze kumysu ( sfermentowanego końskiego mleka) – tradycyjnym mongolskim alkoholem.
Przyglądam się jakiś czas rozstawianiu jurt-restauracji, jurt-sklepów, jurt-barów. Naadam to nie tylko święto sportu i okazja do spotkań rodziny i znajomych. To doskonałe miejsce do handlu. Sprzedaje się wszystko od alkoholu po tak ukochane przez Mongołów tabakę i konie.  Odjeżdżam zostawiając za sobą gwar przygotowań.
Ku mojemu zdziwieniu wjeżdżam na drogę asfaltową. Jak to miło po takim czasie poczuć pod kołami ten czarny wytwór cywilizacji. Całkiem niezłą drogą przejeżdżam przez ubogie dzielnice mijając kilka dopiero powstających budynków aż dojeżdżam do centrum miasta. Całkiem szybko znalazłem  spory hotel o europejskich standardach. W lobby wyłożonym czarnymi płytkami przywitała mnie młoda recepcjonistka. Potrafiła tylko przywitać się po angielsku. Dalsza konwersacja była wręcz niemożliwa. Z pomocą jednak przyszło mi niemieckie małżeństwo. Polecili mi hotel po drugiej stronie ulicy, który choć o znacznie niższym standardzie jest natomiast kilkukrotnie tańszy.
Korzystając z ich porady wynajmuje pokój z prysznicem w tanim hotelu za 30 tyś. turgików. Pani recepcjonista stanowczo zabrania mi wniesienia roweru do pokoju. Zabieram więc sakwy zostawiając rower w korytarzu na dole. Po chwili jednak, korzystając z nieobecności recepcjonistki wnoszę i rower.
Po ożywczym prysznicu w zimnej wodzie poszedłem do hotelu po drugiej stronie ulicy na śniadanie. Okazało się, że w hotelu jest darmowe wi-fi, więc  po śniadaniu zasiadłem na mocno zużytej kanapie w lobby (gdzie sygnał był znacznie lepszy niż w restauracji) i odpisywałem na wiadomości czekające na mnie na poczcie i różnych komunikatorach.
Wychodzę z hotelu i szwendając się po mieście natrafiam na stadion miejski na którym odbywają się rywalizacje w dwóch pozostałych dyscyplinach Naadam (łucznictwo i zapasy). Dookoła panuje jarmarczna atmosfera. Sprzedawany jest popcorn, cola i zabawki. Wszystko kolorowe i głośne. Tak bardzo kontrastuje z ciszą pustyni, że po jakimś czasie postanawiam udać się w mniej ludne rejony miasta. Szukam apteki gdzie mógłbym kupić jakieś środki przeciwbólowe. Te zabrane przeze mnie z Polski powoli się kończą. Wieczorem trzeba będzie rozważyć co dalej… Apteki nie znalazłem.
W lobby hotelu spotykam trzech Europejczyków, Holendra, Rumuna i Francuza. Poznali się niedawno i od kilku dni podróżują razem. Wynajmują pokój i zasiadają w fotelach obok mnie. Jakiś czas rozmawiamy. Holender wraca dzisiaj autobusem do Ulaan Baatar. Reszta dopiero jurto. Postanawiamy odprowadzić go wieczorem na dworzec.
Wróciłem do pokoju i leżąc na łóżku kalkulowałem wszystkie argumenty przemawiające  za i przeciw dalszej jeździe. Ciężko było się zdecydować. Pustynia przyciągała mnie swoim ogromem i tajemniczością.  Z drugiej strony brak tabletek przeciwbólowych a w konsekwencji nieznośny ból zęba nie był miłą perspektywą na przyszłość.
    W ramach kompromisu postanowiłem, że udam się do stolicy. Tam zaopatrzę się w leki i pokręcę się jeszcze jakiś czas po okolicy. W tym rejonie w razie jakiejkolwiek awarii roweru istnieje większe prawdopodobieństwo, że kogoś spotkam.
    Odprowadzając Holendra kupujemy od razu bilet na jutrzejszy dzień dla siebie (20.000 tg). Kasjer w okienku powiedział, że o rowerze zadecyduje kierowca autobusu. Zobaczymy co powie jutro…
    Wieczorem w hotelu powoli dociera do mnie myśl, że to już jutro… Juro nastąpi dzień, w którym opuszczę Gobi. Wiedziałem, że kiedyś musi nastąpić, lecz od pierwszego dnia wiedziałem też, że będzie to trudne pożegnanie. Leżę i rozmyślam o swoich przygodach, o spotkanych po drodze ludziach i o wszystkim co widziałem. Nie wiem czy to przez własne myśli, czy przez ból zęba długo nie mogę zasnąć.

DZIEŃ 13/14/15

    Wstałem wcześnie. Byłem umówiony z chłopakami na śniadanie dopiero około ósmej więc miałem jeszcze kilka godz. Wykorzystałem je na długi spacer po zaspanym jeszcze mieście. Słońce dopiero wstawało zza horyzontu rzucając długie cienie.  Miałem kiepski nastrój.
    Po śniadaniu  poszedłem się spakować. Przeniosłem rower z całym sprzętem do pokoju gospodarczego w hotelu z Internetem po czym z nowo poznaną dwójką zasiedliśmy w lobby rozmawiając o swoich przygodach. Tak minęło nam kilka godzin. Wyruszyliśmy  wiec w miasto w poszukiwaniu miejsca w którym moglibyśmy przed wyjazdem zjeść obiad.
    Jak się spodziewałem kierowca autobusu stanowczo odmówił zabrania mojego ekwipunku wraz z rowerem do autobusu. Po długich namowach i łapówce sporo przekraczającej wartość biletu udało mi się go jednak przekonać. Szczęśliwy rozkręcam rower zmniejszając jego rozmiary i pakuję go do luku bagażowego. Jeszcze tylko kontrola biletów i jedziemy.
     Z początku jedziemy gładką asfaltową drogą. Drogi są dopiero w trakcie budowy. Myślę, że najbardziej przyczynił się do tego wzmożony ruch turystyczny. Wcześniej Mongołowie jakoś radzili sobie na bezdrożach, teraz budują drogi aby turysta miał wygodniej. Jednak po kilkudziesięciu kilometrach asfalt się kończy i zaczyna się rodeo.  W ciągu najbliższej godziny na korytarzu między siedzeniami efektownie ląduje kilka pawi przedstawiający przekrój lokalnej kuchni z całego dnia. Ja zabrałem ze sobą z Polski środek przeciwko chorobie lokomocyjnej przewidując taką sytuację. Na pierwszej przerwie dzielę się tabletkami z trupiobladym Kanadyjczykiem jadącym z nami w autobusie. Z daleka widać było, że chłopak cierpi strasznie i próbuje nie dołączyć swojego pawia do sporej już ptaszarni na środku korytarza.
    Tak upływa nam kilkanaście godzin. W stolicy jesteśmy o czwartej rano. Jest chłodny, rześki poranek.  Do wschodu słońca pozostało około dwóch godzin. Kierujemy się do oddalonego o kilka kilometrów centrum. Tam Rumun żegna się z nami a my ruszamy na poszukiwanie hotelu.
    


    Po dwóch dniach spędzonych w  Ulaan Baatar decyduję się na powrót do Polski. Zakupione środki przeciwbólowe nie działają. A ból jest już nieznośny. Żegnam się więc z Richardem (Francuzem) z którym spędziłem ostatnie dni zwiedzając stolicę Mongolii. W duchu żegnam się z sama Mongolią.
    Rano ostatniego dnia już na lotnisku czuję smutek z powodu mojego wylotu. Nie wiem czy będzie mi dane jeszcze tu wrócić. Na pewno jeżeli tylko będę miał okazję, natychmiast ją wykorzystam. Mongolia to wspaniałe miejsce pełne gościnnych ludzi. Wspomnienie ogromnej otwartej przestrzeni i błękitnego nieba pozostanie już ze mną na zawsze.

Do zobaczenia Mongolio…

http://gobiexpedition.com