ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Gamardzioba Sakartvelo! Dzień dobry, Gruzjo!

Autor: Wiesia i Paweł Krysowie
Data dodania do serwisu: 2007-10-11
Relacja obejmuje następujące kraje: Gruzja
Średnia ocena: 5.46
Ilość ocen: 1066

Oceń relację

Wyruszamy 5 sierpnia pociągiem z Krakowa do Przemyśla – 14 trampów: 7 kobiet i 7 mężczyzn. Na pytanie „dlaczego wybraliście Gruzję?”, pada odpowiedź-pytanie: „a dlaczego nie?” i dużo śmiechu. To chyba dobry znak na początek wyprawy.

W Przemyślu okazuje się, że autobus ze Lwowa nie przyjedzie. Polskie autobusy również nie kursują. To jednak dobra okazja dla prywatnej inicjatywy ukraińskiej. Już po chwili pojawia się przy nas mężczyzna i proponuje transport do Lwowa. Lokujemy się w 3 autach (po negocjacjach 180 zł za 1 samochód) i jedziemy do Lwowa. Nasi kierowcy proponują przejście w Korczowej, gdzie podobno będzie mniejsza kolejka. Rzeczywiście, po niecałych 2 godzinach jesteśmy już na trasie do Lwowa. Jadą bardzo szybko, bez pasów i bez świateł. Na Ukrainie nie obowiązują przepisy UE.

Przy dworcu kolejowym we Lwowie umawiamy się z kierowcami na drogę powrotną. Przesuwamy zegarki o 1 godzinę do przodu i mamy nadal sporo czasu do naszego pociągu do Kijowa. Jemy więc mały posiłek przy dworcowych budkach, zostawiamy bagaże w przechowalni (1 sztuka bagażu kosztuje 5 hrywien) i wyruszamy tramwajem (50 kopiejek) do centrum. 1 hrywna = 60 groszy. Zwiedzamy cerkiew wołoską i unicką, katedrę ormiańską i polską, drepczemy po urokliwych zakamarkach Starówki i oczywiście oglądamy pomnik Adama Mickiewicza. Po Bulwarze Szewczenki kręcą się całe tłumy ludzi, przecież to niedziela. Wszystkie ławki są zajęte, a na niektórych starsi panowie rozgrywają mecze szachowe lub warcabowe. Gmach opery jest jak zwykle imponujący, szkoda tylko, że trwają jakieś prace przy fontannie i część placu przed operą jest obita blachą.

O godz. 21.10 wyjeżdżamy nocnym pociągiem do Kijowa. Mamy miejsca leżące w tzw. płackartnym, co oznacza, że będziemy spać w ponad 50-osobowej sypialni, w której nie ma przedziałów. To taka przedziwna nocna wspólnota wielu obcych sobie ludzi. W cenie biletu zawarta jest świeża pościel i ręcznik dla każdego pasażera, którą roznosi kuszetkowa, czyli prowadnica.


6 sierpnia - poniedziałek

O godz. 7.40 – wyspani i wypoczęci – wysiadamy w Kijowie. Kto ma bilet na pociąg, może w dworcowej toalecie siusiać za darmo! Z radością korzystamy z tego przywileju, po czym idziemy do poczekalni na terenie starego i bardzo pięknego dworca kolejowego, żeby coś przekąsić, ewentualnie napić się herbaty. Mały kubek pysznej herbaty kosztuje 1,5 hr. Cukru można wziąć według życzenia, ale słodzi nim osobiście sama bufetowa. Jakaś kobieta pyta mnie z uśmiechem, czy popilnuję jej toreb, bo ona chce kupić coś w barze. Oczywiście! Wyciąga więc z portfela pieniądze, a potem chowa go do powierzonej mi torby i idzie po herbatę. Ot, takie międzynarodowe zaufanie. W tym czasie sprawdzamy rozkład jazdy busów jeżdżących na lotnisko Boryspol. Okazuje się, że ludzi udających się na lotnisko jest mnóstwo, więc rezygnujemy z opcji obejrzenia centrum Kijowa i karnie ustawiamy się w kolejce do przejazdu na lotnisko. Busy i autobusy jeżdżą co 15 – 20 minut, więc po niespełna godzinie czekania wsiadamy do autobusu. Przejazd trwa 45 minut i kosztuje 22 hr od osoby.

Wkrótce rejestrujemy się przy odpowiednim stanowisku, zdajemy bagaże i wchodzimy na piętro, gdzie przechodzimy dokładną kontrolę paszportową. Tu, z niewiadomych przyczyn, przetrzymywany jest paszport Tomka. Urzędniczka paszport zabrała, po czym odłożyła go i zaczęła obsługiwać następnych pasażerów. To była trudna lekcja cierpliwości dla nas wszystkich. Jakaś życzliwa młoda kobieta, również pasażerka, poinformowała nas po rosyjsku, że na drzwiach kabiny urzędniczki, na żółtym polu są numery telefonów, z których można skorzystać w razie takich właśnie kłopotów. Na szczęście po 20 minutach paszport został wreszcie zwrócony – bez żadnych wyjaśnień. Może miła twarz Tomka tak się spodobała urzędniczce, że chciała na nią dłużej popatrzeć?

Po ostatnim etapie lotniskowych badań, czyli po prześwietleniu bagaży ręcznych, podwieziono nas autobusami pod samolot, który w końcu wystartował z 15 minutowym opóźnieniem. Mieliśmy szczęście: chmurek było niewiele, dzięki czemu mogliśmy nasycić oczy przestrzenią o ogromnym obszarze. Najwspanialej ten obszar prezentował się oczywiście na terenie Kaukazu. Wysokie góry pyszniły się ostrymi szczytami, okrytymi czapami śniegu, ukazywały łaskawie języki lodowców i szczeliny skrzące się wodospadami lub górskimi potokami.




Po 2 godzinach lotu znaleźliśmy się na nowym lotnisku w Tbilisi (znów przestawiamy zegarki o godzinę do przodu). Gmach zrobił na nas duże wrażenie w porównaniu ze stojącym niedaleko, mizernie wyglądającym starym budynkiem portu lotniczego. Formalności odbyły się bardzo sprawnie w atmosferze uprzejmych uśmiechów, a na dole czekał na nas już nasz kierowca – Aftandił, który kazał do siebie mówić Afto. Co za ulga – jego biały bus marki Mercedes okazał się niezwykle cennym środkiem lokomocji, gdyż miał klimatyzację! Afto traktował swój pojazd z ogromną dumą. W czasie naszej podróży po Gruzji wyraźnie dawał nam do zrozumienia, jakim nadzwyczajnym wozem jesteśmy wożeni. Wreszcie zdradził nam, że w całym Tbilisi jest około 4-5 takich aut. Nasz kierowca bardzo dbał o swojego Mercedesa. Wielokrotnie podczas naszych podróży przypominał nam o wycieraniu nóg przed wejściem do auta. Służył do tego duży ręcznik, rozkładany przy wejściu, który ponadto był często moczony, aby lepiej zbierał kurz uliczny z butów. W samochodzie zamontowany był mikrofon oraz wysokiej klasy sprzęt audiowizualny, który służył do prezentowania nam narodowego folkloru gruzińskiego. Czasami Afto śpiewał bardziej znane sobie pieśni, a następowało to między jednym, a drugim wyprzedzaniem innych aut przy tak szalonej prędkości, że co niektórzy z nas zamykali przy tym oczy i z przerażenia wzdychali przywołując Miłosierdzie Boskie.

Z lotniska Afto zawiózł nas do naszego domu, czyli przepięknej starej kamienicy, w którym mieszkała Irina z pekińczykiem, nazwanym przez nas piranią oraz z rudą kotką rasy perskiej. Właściwie, to ona mieszkała w jakiejś przybudówce, a cały swój dom w stylu rokoko (a może rokokoko :-) odstępowała turystom, gdyż jak mówiła, zmuszają ją do tego kłopoty materialne. Dostaliśmy do dyspozycji 4 duże pokoje, zadaszony taras, kuchnię z wyposażeniem i ogromną łazienkę, a co najważniejsze była tam przez cały czas woda zimna i ciepła, co na warunki gruzińskie jest standardem raczej wysokim.

Po rozlokowaniu się i upragnionej kąpieli udaliśmy się na pierwszy rekonesans po Tbilisi, które jest jednym z najstarszych miast świata. Podobno człowiek żył już tu około 5 tysięcy lat temu. Potwierdzają to paleontolodzy, którzy w pobliżu Tbilisi odkryli szczątki człowieka pierwotnego. Nazwa stolicy, według legendy, wywodzi się od słowa „tbili”, to znaczy ciepły. Dotyczy to źródeł, na które natknął się król Wachtang Gorgasali podczas polowania na bażanta.

Ambicją naszego kierowcy było stwarzanie nam komfortowych warunków do zwiedzania, toteż podwoził nas możliwie najbliżej zwiedzanych obiektów. W ten sposób znaleźliśmy się w pięknym punkcie widokowym - pod samym konnym posągiem króla Wachtanga, obok świątyni Metechi z XII w, która niestety była zamknięta. Poniżej płynęła zielonkawa rzeka Mtkwari, po rosyjsku Kura. Przed nami roztaczała się panorama dzielnicy Metechi z eleganckimi hotelami oraz spora część gruzińskiej stolicy. Najpiękniejsze były domy z ażurowymi balkonami lub tarasami, oczywiście okrytymi liśćmi winnej latorośli, która, zdaje się panować nad całym Tbilisi.

Powoli zapadał zmrok i każdy miał ochotę coś zjeść. Udaliśmy się więc na główną ulicę Tbilisi – Szoty Rustawelego (był on autorem najsłynniejszego gruzińskiego poematu pt. „Witeź w tygrysiej skórze” – odpowiednik naszego „Pana Tadeusza”), aby posmakować różnych chaczapuri (1-2 lari). To naprawdę pyszne gruzińskie jedzenie! Jest to rodzaj ciasta drożdżowego ze słonym serowym nadzieniem (ser sułguni) i ziołami, a podawane jest na ciepło. Mnie najbardziej smakuje chaczapuri penowani. Po tej uczcie mamy jeszcze wieczorną rundę po Tbilisi. W centrum miasto lśni imponująco. Piękne budynki mienią się światłami w różnych kolorach. Fontanny tryskają barwnymi mokrymi iskierkami. Uliczki z kawiarniami tętnią eleganckim tłumem ślicznie ubranych dziewcząt i przystojnych czarnookich mężczyzn. Ulice są pełne drogich aut. Wszystkie sklepy są pootwierane. Stragany zapraszają do kupowania soczystych arbuzów, słodkich melonów, przepysznych brzoskwiń. Liczne kantory są gotowe w każdej chwili wymieniać walutę. Oczywiście najpopularniejszy jest tu dolar. 1$ = 1,65 lari, 1 lari = 1,70 zł. Z bocznych, nieoświetlonych uliczek wyzierają sypiące się kamienice, kocie łby, śmiecie i bieda…

7 sierpnia – wtorek

Zaopatrzeni w znakomite wody mineralne Borjomi i Nabeghlavi wyruszamy na wycieczkę do Gori. To około 90 km od Tbilisi. Gori jest głównym miastem regionu, który nazywa się Kartlia Środkowa. Właśnie od tej nazwy wywodzi się gruzińskie określenie Gruzji – Sakartvelo (kraj Kartwelów). Kartlia jest sercem i sadem tego kraju. W dawnych czasach przebiegał tędy fragment Szlaku Jedwabnego.

Zwiedzanie Gori rozpoczynamy od wdrapania się na skaliste wzgórze, na którym usytuowano już w czasach antyku twierdzę Gori (Gorisciche). Do dziś niewiele zachowało się z jednej z najpotężniejszych twierdz gruzińskich. Była niszczona i odbudowywana w ciągu kolejnych wieków, a ostatecznie została poważnie naruszona w czasie trzęsienia ziemi w 1920 r. Natomiast ze wzgórza rozciąga się wspaniała panorama miasta oraz jego okolic. Odpoczywają tu także dwaj policjanci, którzy uśmiechają się, gdy robimy im zdjęcia. Panuje ogromny upał.

W centrum Gori znajduje się Muzeum Stalina, gdyż to właśnie tu urodził się Józef Wissarionowicz Dżugaszwili. Wstęp do muzeum kosztuje aż 15 lari, a za możliwość wideofilmowania trzeba zapłacić 400 lari! Niewiele osób decyduje się na obejrzenie pamiątek po Stalinie. Muzeum stoi w otoczeniu pięknych drzew. Niektóre mają dziwacznie poskręcane konary i niezwykłe szyszki. Szkoda, że po fontannie i sztucznym strumyku pozostały tylko suche ślady. Obok muzeum stoi obudowany potężnym gmachem mały domek ojca Stalina, który był szewcem. W tym domku podobno urodził się dyktator. Nieco z boku jest też wagon – salonka, którym podróżował Stalin. Jeden jego posąg stoi w ogrodzie muzeum, a drugi w centrum miasta przy Stalin Avenue.

Na obrzeżach miasta zatrzymujmy się przy małej piekarni i wykupujemy połowę jej wypieków. Puri – to smaczny chleb gruziński, płaski i nieregularnie okrągły. Właściciel jest niezwykle miły, ale słabo mówi po rosyjsku, więc korzystamy z pomocy Afto, który dostaje od niego puszkę skondensowanego słodkiego mleka. Wszyscy próbujemy, jak smakuje puri umaczane w tym ulipku.

Opuszczamy Gori, ale nie od strony wjazdu. Niezbyt szeroką drogą wjeżdżamy do jakiejś wsi, która, jak się wydaje, cała jest pokryta dachem z winnej latorośli. Konstrukcje podtrzymujące winogrona są nawet przewieszone przez ulicę. Na podwórkach osłoniętych wysokimi ogrodzeniami widać też śliwy i jabłonie, ale jest ich niewiele. Powietrze staje się odrobinę chłodniejsze, gdyż wjeżdżamy w teren górski. W dole ciągnie się malownicza, zielona kotlina. Zza jednego z zakrętów wyłania się niewielka świątynia, usytuowana na małym wzgórzu wśród rozciągających się ze wszystkich stron górskich ścian. Jest to Sioni Ateni. Oczywiście przestrzegamy zasad właściwego ubioru: kobiety muszą mieć zakrytą głowę, ramiona i kolana, a mężczyźni muszą mieć długie spodnie. Jakiś człowiek otwiera nam świątynię i cierpliwie czeka, aż narobimy zdjęć i napatrzymy się na tę perełkę, która przetrwała w tym miejscu tyle wieków. Na ścianach zachowały się freski, a wśród nich fresk z najstarszym krzyżem - z VI w. Natomiast na zewnątrz Sioni Ateni doskonale przetrwały reliefy, tj. wypukłe sceny przedstawiające ludzi i zwierzęta oraz piękna ornamentyka. Świątynia doczekała się wreszcie prac remontowych – wokoło poniewierają się materiały budowlane, a w niektórych miejscach stoją rusztowania.

Wracamy do głównej drogi wyjazdowej z Gori. Znowu odczuwa się duży upał, mimo klimatyzacji w aucie. Nasz kierowca często zakłada na głowę zmoczoną kraciastą chustkę do nosa, która staje się powodem poważnego nieporozumienia. Jeden z członków naszej grupy zażartował, że Afto wygląda teraz jak Arafat. Pobożny Afto potraktował to jako zniewagę religijną i ciężko się na nas obraził. Zagroził też, że więcej nas woził nie będzie i żebyśmy znaleźli sobie innego kierowcę. Długo go przepraszaliśmy i tłumaczyliśmy, że to był tylko żart. Ostatecznie sprawę załagodziliśmy, ale była to nauczka dla beztroskich europejczyków, aby utrzymywać rozum w świadomości kulturowych odrębności między różnymi narodami. Żeby wyjść z twarzą z całej tej niezręcznej sytuacji, Afto obrócił wszystko w żart i od tej pory robił nam różne dowcipy polegające na tym, że zawoził nas w różne miejsca, których nie było w planie albo udawał, że zabłądziliśmy i on nie zna dalszej drogi. Ogromnie się przy tym cieszył, a my robiliśmy przerażone lub zadziwione oczy, aby dostarczyć mu większej satysfakcji.

W drodze powrotnej z Gori i po udobruchaniu Afto, zobaczyliśmy skalne miasto powstałe w piaskowcu – Uplisciche. Istniało ono już w drugim tysiącleciu przed naszą erą. Ludzie, którzy tu mieszkali używali naturalnych jaskiń jako mieszkań.




Do dziś zachowały się fragmenty sali tronowej, teatru i cerkwi wybudowanej tu w XII w. oraz pozostałości po pomieszczeniach, w których przez wieki wytwarzano i przechowywano słynne w całej okolicy wina. Uplisciche poważnie ucierpiało w XII w. podczas najazdów mongolskich i ostatecznie upadło w XIV w. Nam pozostało jedynie zachwycać się jego rozmiarami, wspaniałą lokalizacją na wzgórzu, siłą fizyczną jego mieszkańców oraz ich zdolnościami budowlanymi i kulturowymi. Ja zwróciłam uwagę na jeszcze jeden szczegół. W jednej ze skał tkwiły kawałki muszelek. Miały około 25 mln lat. Dotykać takiego okresu czasu to jak sen… Po skalnym mieście oprowadzał nas człowiek sześćdziesięcioparoletni, którego sprawność można było porównać z nastolatkiem. Chwalił się, że ta jego świetna kondycja wynika z tego, że od 15 roku życia wypija codziennie szklankę czerwonego wina (prawdziwe gruzińskie wino jest bez żadnych dodatków i bez cukru). Takie właśnie wino mogliśmy zakupić w jego kawiarence przed wejściem do skalnego miasta, co skwapliwie uczyniliśmy, aby wieczorem rzetelnie przekonać się o słuszności poglądów naszego przewodnika. Oprócz biletów wstępu zapłaciliśmy naszemu przewodnikowi po 1 lari od osoby.

Czas po powrocie do Tbilisi spędziliśmy według własnego pomysłu, a wieczorem oczywiście degustowaliśmy wspólnie wino i inne specjały. Tak się jakoś złożyło, że prawie każdy wieczór spędzaliśmy wspólnie, no może nie wszyscy. Przed naszym domem był stół i zapraszające do biesiadowania ławki. Irina z uśmiechem patrzyła, jak miło spędzamy ze sobą czas. Cóż, życie w upalnej Gruzji zaczyna się z nastaniem zmroku, więc mimo tego, iż późno chodziliśmy spać, życie za wysoką bramą naszego domu tętniło w najlepsze swoim gwarem jeszcze przez długi czas.

8 sierpnia – środa

Dziś wyruszamy na wyprawę do Dawid Garedża, aby obejrzeć średniowieczny kompleks klasztorny. Droga biegnie wśród półpustynnego Małego Kaukazu. Koło Udabno widać prawie wyschnięte jezioro, z daleka bielące się solą. Mijamy na wpół opustoszałą wieś z niedowierzaniem spoglądając na pozostałych w niej nielicznych mieszkańców i zastanawiamy się, jak oni tu mogą żyć. Droga wznosi się łagodnie coraz wyżej, aż w końcu dojeżdżamy do miejsca wielkiego kultu religijnego Gruzji. To właśnie tu w VI wieku, w naturalnej jaskini, osiedlił się mnich Dawid. W otoczeniu bezlitosnej pustynnej przyrody Dawid ze łzami w oczach błagał Boga o wodę. Do dziś „Łzy Dawida”, czyli jedyne źródło wody w całej okolicy (ok. 80 litrów/dobę), jest relikwią o cudownej mocy. Każdy pielgrzym może sobie nalać wody z przygotowanego kanistra i wziąć do domu.




Dwóch uczniów Dawida założyło 2 kolejne monastyry. Zarówno Dawid jak i jego kolejni uczniowie umierali w aureoli świętości. Tymczasem kompleks klasztorny wciąż się rozrastał i ściągał rzesze wiernych. Wśród nich były również osoby wpływowe, które angażowały środki materialne w rozwój monastyru.

Dawid Garedżi jest pochowany wewnątrz klasztoru. Na płycie nagrobnej leży kamień, pochodzący według legendy, z Jerozolimy, do której mnich pielgrzymował. Zadziwiające było dla nas to, że nikt tego nie pilnował. Na terenie klasztoru żyje obecnie 4 mnichów, 2 przygotowujących się do kapłaństwa i 1 usługujący.

Nieco z boku klasztoru jest ścieżka, która prowadzi wyżej w góry do kolejnej małej świątyni. Część osób zdecydowała się tam powędrować, mimo temperatury znacznie przekraczającej +40 stopni oraz terenu całkowicie odkrytego na słońce. Przywędrowali po ponad godzinnej „saunie”, zmęczeni, ale usatysfakcjonowani wspaniałą górską panoramą rozciągającą się także na Azerbejdżan i pięknymi freskami w górskich grotach.

W drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze do Ninocminda. Jest to budowla, która bardziej przypomina twierdzę wojskową niż świątynię. Niewiele z niej zostało, jeśli chodzi o wnętrze. Za ogromnymi, imponującymi murami sterczą kikuty samych ścian – nie ma już ani stropu, ani dachu. Z żalem patrzyliśmy, jak stopniowo zanikają wielowiekowe freski na ścianach. Miejsce jednak wciąż pozostaje świątynią, a obok znajduje się niewielki monastyr, w którym zamieszkują mniszki, przynajmniej tak można było wywnioskować po kręcących się nieopodal kobietach w zgrzebnych habitach. Poniżej świątyni, przy wyboistej drodze rosły granaty i figi. Nieopodal spacerowały dwie świnie, które w końcu uciekły przed naszymi aparatami fotograficznymi.

Na zakończenie wyprawy wspięliśmy się po dość stromej ścieżce na ruiny twierdzy Udżarma. Był to fantastyczny punkt widokowy. Nic dziwnego, że ówcześni ludzie wybrali to miejsce na budowę tej fortyfikacji. Dawała ona możliwość dokładnej obserwacji okolic, z których mógł zaatakować wróg. Dla nas jednak największym zaskoczeniem w tej twierdzy był niezwykłej urody krzyż, wykonany ze złota, który najzwyczajniej w świecie wisiał sobie w starej cerkwi. Byliśmy tam jedynymi turystami i w ogóle jedynymi ludźmi w tym oddalonym od ludzkich domostw miejscu. Drzwi prowadzące do malutkiej świątyni były otwarte…




Wieczorem, w Tbilisi, kilka osób wybrało się popróbować kąpieli w tureckiej łaźni siarkowej, zwanej tu banią. Banie posiadają charakterystyczne, podświetlane kopuły, a zlokalizowane są pod ziemią. Wewnątrz podzielone są na pomieszczenia, w których znajduje się basen z bardzo ciepłą wodą siarkową, miejsce z prysznicami i kamienną „kozetką” do masażu, a także pokoik z kanapą i fotelami do odpoczynku. 1 godzina kąpieli kosztuje 30 lari, które podzieliłyśmy na 4 kąpiące się panie. Podobnie uczynili panowie, którzy za 20 lari zażywali kąpieli w pomieszczeniu sąsiednim. Należy przy tym wspomnieć, że panowie w czasie kąpieli odkryli wyjątkowe walory gruzińskiego nie byle jakiego koniaczku. Parę osób skorzystało z masażu, który okazał się zwykłym pilingiem i za 10 minut intensywnego zdzierania skóry, namydlania i polewania ciała ofiary wrzątkiem, trzeba było zapłacić 10 lari. Po tej niezwykle solidnej toalecie wieczornej można było jedynie paść do łóżka i odespać te atrakcje, albo pójść w kilka osób do małej knajpki na … wódeczkę lub koniaczek nie byle jaki.

9 sierpnia – czwartek

Wyruszamy w kierunku Wysokiego Kaukazu. Serce mi drży na samą myśl o stromych górskich serpentynach, którymi będziemy niedługo jechać. Tymczasem zajeżdżamy do monastyru Dżwari. To wspaniałe miejsce wznosi się na wysokim wzgórzu, z którego rozpościera się cudowny widok na okoliczne wzgórza i pierwszą stolicę Gruzji – Mcchetę. Z góry doskonale widać też rozgałęzienie rzek Mtkwari i Aragwi.

Monastyr Dżwari jest wzorem sakralnego stylu w architekturze gruzińskiej, gdyż to właśnie on położył podwaliny tego stylu. Zbudowano go w VI w. obok krzyża, który postawiono już w IV w. Świątynia jest bardzo dobrze widoczna z każdej strony, toteż stanowi niezwykle malowniczy element gruzińskiego krajobrazu. O dziwo, mimo braku okrycia głowy i kolan nikt mnie nie wyprasza ze świątyni.

Następnym naszym przystankiem jest twierdza Ananuri z XVII w., która niegdyś należała do książąt Aragwi. Zachowała się w imponującym stanie. Osobiście najbardziej zafascynował mnie kamienny baldachim nad dwoma kryptami grobowymi z roku 1672. Baldachim ten ma przepiękną ornamentykę oraz freski na wewnętrznych ścianach. Niestety, wielowiekowe malowidła są popisane przez ludzi, którzy uwielbiają zostawiać swoje autografy w odwiedzanych miejscach, typu: „Kretyn tu był”.




Część osób decyduje się na ochładzającą kąpiel w szmaragdowym zbiorniku wodnym poniżej fortecy. Ja w tym czasie delektuję się cieniem, siedząc na kupie kamieni, w których buszują ciekawskie i bardzo zwinne jaszczurki. Jest ich naprawdę dużo. Obok mojego chłodnego siedziska rosną śliwki, z których gospodynie domowe wyrabiają thremali. Jest to rodzaj keczupu: śliwki się smaży, a następnie doprawia wspaniałymi gruzińskimi przyprawami, po czym gotowy produkt umieszcza w szklanych butelkach i wstawia do spiżarki. Gruzini są wielkimi smakoszami thremali, jedzą je jako dodatek do różnych potraw i sałatek.

Podczas dalszej podróży krajobraz zaczyna się nieco zmieniać, a droga wciąż nieznacznie pnie się w górę. W końcu Afto wyłącza klimatyzację, gdyż powietrze zaczyna stawać się bardziej rześkie. Rzeka, która ciągle nam towarzyszy po prawej stronie drogi zmienia się w niewielki strumyk, mimo że kamieniste koryto ma od kilku do kilkudziesięciu metrów szerokości. Siłę tutejszych żywiołów już za chwilę możemy ocenić sami: właśnie mijamy wieś w całości zasypaną przez lawinę kamieni. Widać tylko dach kościoła, który został później odkopany. Teraz trzeba jeszcze odkopać dalszą część miejscowości. Trzeba też odkopać właściwe koryto rzeki, żeby i ją uwolnić od kamiennych barier.

Rozpoczynają się strome serpentyny Gruzińskiej Drogi Wojennej i dzięki nim dość szybko nabieramy wysokości. Zaczynamy się napawać fantastycznymi górskimi widokami. Służą do tego także platformy widokowe, z których oczywiście korzystamy. Mijamy kurorty narciarskie Kumlisciche i Godauri, słynące z ekskluzywnych, drogich hoteli, które wśród gruzińskich bogaczy cieszą się w zimie ogromną popularnością.




Wkrótce wjeżdżamy na Przełęcz Krzyżową (Kriestowyj Pierewał), położoną na wysokości 2395 m.n.p.m. Wreszcie robimy mały przystanek przy różowym lodowcu, poniżej którego znajduje się źródełko znakomitej wody mineralnej. Nieco dalej są skały zabarwione na czerwono. To właśnie tutaj, według legendy, był przykuty do skały Prometeusz.… Jest zimno! Na dodatek mży deszcz.

W Kazbegi instalujemy się w hotelu „Lomi”. Zajmujemy go w całości. Jest czysto, a właściciel jest nami zachwycony. Przed samym przyjazdem nasz kierowca zadzwonił do niego i zamówił dla wszystkich obiadokolację. Jest tylko jeden mały problem: burza uszkodziła linię energetyczną i w całym miasteczku nie ma prądu. W oczekiwaniu na posiłek, idziemy na przechadzkę po Kazbegi. Ulicą Stalina dochodzimy na obrzeża i zatrzymujemy się na łące. Roztacza się z niej wspaniały widok na wysokie góry. Niestety, Kazbek jest niewidoczny, tkwi w chmurach. Wracamy inną uliczką. Widzimy przed sobą rozwalające się ogrodzenia, obskurne domy i podwórka będące jakimiś kompletnie rozbałaganionymi składowiskami starych opon, kawałków drutu, resztek desek, zardzewiałych wraków samochodowych i śmieci. Zabawnie w tej scenerii wygląda stado prosiąt karnie podążających za utytłaną w błocie maciorą. Świnki są ciekawskie, ale płochliwe. Są czyste, mają różne umaszczenie i chciałoby się je pogłaskać.

Wieczorem mamy gruzińską ucztę. Są bakłażany (patridżani) przyrządzone na ciepło, chaczapuri świeżutkie, że palce lizać, frytki, chinkhali – smakowite pierożki z wołowym farszem i mnóstwo znakomitego wina. Och, wszyscy jedzą, aż im się uszy trzęsą! Zapraszamy do stołu naszego humorzastego kierowcę, który z dumą zaczyna pełnić rolę tamady, czyli osoby prowadzącej biesiadę i wznoszącej toasty. W Gruzji toasty wznosi się tylko winem. A wino leje się strumieniami. Jest to naturalny produkt – na 100% wina dolewa się 20% wody. Nie ma w nim cukru, ani żadnych ulepszaczy. Zabawa jest przednia. Około 22 pojawia się Żena – nasza jutrzejsza przewodniczka. To młoda, wykształcona dziewczyna, która kiedyś pracowała jako nauczycielka w tutejszym gimnazjum, a obecnie, jak sama mówi, w lecie oprowadza wycieczki, a w zimie przejada to, co zarobi teraz. Jest ładna, miła, uśmiechnięta, skora do śmiechu, śpiewu i zabawy. Przed północą tamada kończy biesiadę, bo jesteśmy wszyscy bardzo zmęczeni, a i wino też daje się nam we znaki… całkiem miłe.

Hotel, w którym mieszkamy jest schludnym rodzajem schroniska. Pokoje są 2, 3 i 4 – osobowe. Do naszej dyspozycji jest też prysznic, toaleta typu dziura w podłodze i maleńka kuchenka, ale nie korzystamy z niej, bo i tak nie ma prądu. Cóż, jadanie przy świecach jest bardzo przyjemne.

10 sierpnia – piątek

Rano wszystkie aparaty fotograficzne poszły w ruch. Wielmożny Mount Kazbek odsłonił swe śnieżne oblicze.




Chwilę potem wynajmujemy terenowe łady niwy z napędem na 4 koła (1 auto = 50 lari, 3 osoby + kierowca) i wyjeżdżamy do Cminda Sameba Gergetis. Koszmarnie wyboistą, najpierw wiejską, potem górską drogą wspinamy się coraz wyżej. Po drodze mijamy nielicznych turystów. Otacza nas cudowna zieleń, a z każdej strony wznosi się majestatycznie Kaukaz. Niektóre zbocza wyglądają jakby były przecięte nożem. Samo przecięcie jest skaliste, zaś pozostałe stromizny pokryte są różnokolorowym górskim kwieciem. Powietrze staje się coraz bardziej przejrzyste i rześkie.

Niemiłosiernie wykołysani, żeby nie powiedzieć wytłuczeni takim sposobem podróżowania, wysiadamy w pewnej odległości od małej świątyni, usytuowanej na, powszechnie uznawanej przez Gruzinów, świętej górze. Trwa sesja zdjęciowa. Góry chętnie pozują w swym nieskazitelnie nieruchomym pięknie, ale pan Kazbek schował się już w chmurach.




Oszołomieni pięknem Kaukazu, idziemy spacerkiem do cerkiewki. Nieopodal tkwi maleńkie obozowisko, wśród którego uwijają się młodzi… Polacy. Obok źródełka dokonują małej toalety. Dziewczyny myły się obnażone do pasa. No bo niby jak inaczej? Dowiedzieliśmy się potem, że ich czyn został uznany przez mnichów z cerkwi za świętokradczy i że mnisi zmusili ich do zwinięcia i opuszczenia obozowiska.

Wokół świątyni kręci się kilku turystów. Słychać język angielski i polski. Chętnie sobie gawędzimy i wymieniamy wrażenia z wojaży.
Sama świątynia jest podobna do wielu innych gruzińskich świątyń: surowa, nieduża, uderza swoją prostotą i zadziwia swoim wiekiem – ta pochodzi z XIV w. Panują tu mocno ortodoksyjne zasady co do ubioru osób odwiedzających wnętrze cerkwi. Kręcimy się wokół dłuższą chwilę, bo miejsce jest naprawdę zachwycające.

Po zjeździe z góry, wyruszamy już naszym miękkim i wygodnym busem na oglądanie okolic Kazbegi. Kierujemy się w stronę Oseti Północnej, czyli granicy z Rosją, a jedziemy dalej Gruzińską Drogą Wojenną. Droga ta jest w niezłym stanie, choć nie należy do najbezpieczniejszych. Jest bowiem przyklejona do skał, jak szeroka półka i przez to narażona jest na zasypywanie przez osuwające się lawiny kamieni. Właśnie z tego powodu nie ma dojazdu do samej granicy, gdyż wiosną lawina przerwała bieg rzeki i całkowicie zerwała drogę na znacznym jej odcinku. Traktor przejeżdżający wówczas tą drogą został porwany przez żywioł, natomiast traktorzystę odnaleziono po kilku dniach dopiero po rosyjskiej stronie. To wielka strata dla mieszkańców Kazbegi, gdyż w skutek odcięcia dojazdu do Władykaukazu, wielu straciło możliwość zarobkowania, co przy tutejszej biedzie jest nie lada kłopotem.




Nasza przewodniczka proponuje nam obejrzenie „wyjątkowo przepięknego jeziora gruzińskiego”. Od głównej drogi wspinamy się więc na piechotę na niezbyt wysokie wzgórze położone wśród bardzo wysokich gór i chłodno patrzymy na niewielkie jeziorko zarośnięte trzciną… Za to o wiele większy zachwyt wzbudzają we mnie duże bryły pięknych kryształów górskich, które po prostu leżą sobie na ścieżce. Zabieram kilka mniejszych na pamiątkę z Kaukazu.

Teraz nasz kierowca chce nas koniecznie oczarować możliwością kąpieli w jakimś basenie z leczniczą wodą. Nikt z nas jednak nie reflektuje na kąpiel. Woda jest zimna, brunatna i nie ma bieżącego przepływu. Pluska się w nim kilkoro młodszych i starszych dzieci. Oczarowani natomiast jesteśmy wspaniałym wodospadem, pod który dochodzimy malowniczą ścieżką górską wijącą się wśród ukwieconych łąk i rozsypanych wszędzie potężnych kamieni. Za tym wodospadem jest jeszcze drugi, a pewnie wyżej znalazłby się i następny.

Żena proponuje teraz Muzeum Etnograficzne oraz wizytę u artystki ludowej, która ma nam zademonstrować sposób wykonywania swego rękodzieła. Wizyta kończy się obejrzeniem szokująco drogich wyrobów artystycznych. Nikt niczego nie kupuje, a artystka niczego nie demonstruje, więc nie dostaje żadnej opłaty.

Muzeum Etnograficzne to dom z 1 izbą, w której znajdują się różne przedmioty używane w dawnej wsi gruzińskiej. Najbardziej zaciekawił mnie album z końca XIX w. ze zbiorami zdjęć Gruzinów, mieszkających w różnych wiejskich regionach. Płacimy po 1 lari, choć prowadząca to muzeum kobieta nie chce żadnej zapłaty. Ostatecznie nasze pieniądze trafiają do skarbonki maleńkiej wiejskiej cerkiewki.

Przemieszczamy się dalej po niesamowicie wyboistych wiejskich drogach, co powoduje, że jedziemy z prędkością około 20 km/h. Wjeżdżamy do wsi Sno, w której tkwią resztki twierdzy obronnej. Wokół naszego auta zbiera się tłum rozwrzeszczanych dzieciaków. Trzech chłopców okłada pięściami i kopniakami osiołka, na którym jeżdżą w iście popisowych pozach. Tymczasem wszyscy dzielnie wspinają się po ścieżce nad urwiskiem będącym kiedyś fosą twierdzy na ruiny tejże budowli, robią zdjęcia i wskakują do busa. Uff, ale jesteśmy zmęczeni! Toteż z ogromną radością zasiadamy w hotelu do ponownie zamówionej uczty gruzińskiej. Dziś są znowu chinkhali, kebab (2 pyszne zrulowane zraziki mięsne podobne w kształcie do parówek lub do kupy…), sałatka pomidorowo-ogórkowa z przepysznymi przyprawami, puri, ser sułguni, no i oczywiście wino, a dla chętnych czacza – gruziński bimber, ostry, ale bardzo dobry w smaku. Nasza biesiada kończy się dziś wcześniej, ponieważ wszyscy są naprawdę mocno zmęczeni całodziennymi wojażami.

11 sierpnia – sobota

Nie wspominam miło nocy. W czasie jej trwania mocno zaprzyjaźniłam się z toaletą. Bolesne skurcze w moim brzuchu i biegunka męczyły mnie całą noc i poranek. Potem pojawiła się gorączka. Z przerażeniem myślałam o całodziennej podróży powrotnej do Tbilisi. Nafaszerowałam się środkami, które sama posiadałam oraz tymi, którymi ratowała mnie życzliwa Dorotka i Jola. Obydwie „dezynfekowały się” przezornie i z pełnym sukcesem alkoholem i coca-colą.

Na szczęście okazało się, że nie jest tak źle, mimo gorączki, która mnie męczyła przez kilka kolejnych godzin. W drodze powrotnej ponownie zatrzymaliśmy się przy różowym lodowcu, aby skorzystać ze źródła pysznej wody mineralnej. Powoli żegnaliśmy piękny, wysoki Kaukaz. Wydawało się, że niebo też się z nami żegna: chmury obniżyły się tak nisko, że całkowicie zasłoniły góry. Chwilami mżył nawet drobny deszcz i było naprawdę zimno. Po zjechaniu kilkuset metrów niżej, nieco się ociepliło, dlatego niektórzy skorzystali z kąpieli w szmaragdowym zbiorniku wodnym obok twierdzy Ananuri. Na naszej trasie wkrótce pojawia się Mccheta – dawna stolica Gruzji. Znajduje się tutaj katedra z XI w. Sweti Cchoweli, tzn. Drzewo życia.




Stanowi ona największą świętość i najważniejszy zabytek gruzińskiej kultury, sztuki i architektury, i wraz z kilkoma innymi zabytkami objęta jest ochroną UNESCO. W tej właśnie katedrze odbywały się uroczystości konsekracyjne królów i katolikosów, chrzty, śluby koronowanych głów, wreszcie ich pochówki. Mnóstwo grobowców zachowało się zresztą do dziś. Historia Sweti Cchoweli jest nierozerwalnie związana z historią całego kraju. Mimo wielu prób jej zniszczenia przez nieprzyjaciół zawsze odzyskiwała swoją świetność, dlatego można powiedzieć, że jest świadectwem niezłomnego ducha Gruzinów. Do dziś jest celem wielu pielgrzymek. Siedząc w cudownym chłodzie tej świątyni obserwuję pogrążonych w głębokiej modlitwie mężczyzn, kobiety, młode dziewczyny. Nikomu nie przeszkadza tłum ludzi nieustannie przelewający się przez katedrę. Ludzie rozmawiają półgłosem, pokazując sobie wspaniałe freski na strzelistych ścianach, rozglądają się, gestykulują, chodzą po wszystkich zakamarkach świątyni, fotografują. Czuję się jak na dworcu. A jednak dla modlących się to nie ma żadnego znaczenia. Pielgrzymują od ikony do ikony, klękają przed każdą, biją czołem o podłogę, szepczą, podnoszą się z klęczek, całują ikonę, a jeśli jest zbyt wysoko, całują jej ramę. Tak wygląda modlitwa…

Przed katedrą stoi mnóstwo straganów z pamiątkami. Kupujemy pięknie haftowaną czapkę kachetyjską i srebrny łańcuszek z krzyżykiem św. Nino. Paweł wraca do świątyni. Od dyżurującego tam zakonnika otrzymuje specjalne poświęcenie krzyżyka i błogosławieństwo dla siebie. Tymczasem z katedry wychodzi orszak ślubny. Młode dziewczęta nie przestrzegają zasad ubioru – pewnie ze względu na tę specjalną okazję nie muszą.

W południowej części miasta znajduje się cerkiew Samtawro. Kiedyś był tu pałacowy ogród z zamieszkałymi budynkami dla władcy, ale obecnie pozostała tylko cerkiew, dzwonnica, wspaniały cmentarz z pochówkami datowanymi na drugie tysiąclecie p.n.e.!!! i otaczające je mury z wieżą. W świątyni ocalały groby pierwszego chrześcijańskiego króla Gruzji Miriana i jego żony Nany. Na dziedzińcu stoi krzyż wykonany z gałęzi winnej latorośli. Jest identyczny w kształcie z tym, który przyniosła do Gruzji święta Nino. Ramiona tego krzyża opadają lekko w dół, gdyż z powyginanych gałęzi tej rośliny nie da się uformować czegoś prostego.

Nasz Afto postanawia zrobić nam niespodziankę. Zabiera nas 12 km od Mcchety do przepięknego monastyru Szio. Monastyr jest dosłownie przyklejony do ogromnie wysokiej i płaskiej skalnej ściany o przedziwnych barwach. Święty Szio jest przedstawiany z wilkiem. Wzięło się to stąd, że w miejscu, w którym się osiedlił nie było wody i trzeba było ją nosić aż z Mcchety. Po drodze grasowały dzikie zwierzęta stwarzając wielkie niebezpieczeństwo dla tych, którzy tę wodę nosili. Szio więc otrzymał od Boga dar, który mu pozwolił obłaskawić wilki. Odtąd droga była już bezpieczna. Święty jest pochowany w podziemiach pierwszej malutkiej świątyni. Przy jego grobie wciąż modli się których z zakonników.




Miejsce zamieszkiwane jest obecnie przez kilku mnichów, a przypomniało mi okolice klasztoru Kartuzów z filmu „Wielka cisza”. Po monastyrze oprowadzał nas zakonnik o ciekawej przeszłości: był żołnierzem rosyjskim i służył w Polsce, w Czechach, na Słowacji, w końcu w Afganistanie. To właśnie tam, jak mówi, spotkał Boga i odtąd Mu służy. W tym człowieku wyczuwało się ogromną energię, wręcz pasję życia. Chodził lekko, zachęcał nas do fotografowania, z ochotą wskazywał nam na pięknie zachowane wielowiekowe freski, wciąż uśmiechał się oczami znad imponującej brody, a gdy mu bardzo serdecznie dziękowaliśmy za możliwość obejrzenia tych cudów, z radością wskazywał na niebo, zachęcając nas do podziękowań nie jemu, lecz Bogu za to, że możemy tam właśnie być w tych chwilach swojego życia.

12 sierpnia - niedziela

Ten dzień poświęciliśmy na dokładniejszy spacer po Tbilisi. Zaczęliśmy od jednego z najwspanialszych zabytków wczesnego okresu gruzińskiej architektury – Anczischati. Bizantyjska bazylika została zbudowana na przełomie IV i V w., a jej nazwa pochodzi od ikony sprowadzonej tu z Katedralnego Soboru w Anczi.
Nasz następny punkt programu ma nieco inny charakter. Jest to sklep z perskimi dywanami, które bogactwem swoich wzorów i barw mogą wzbudzać prawdziwy zachwyt. Mniejszy podziw wzbudzają natomiast ich ceny (kilka – kilkanaście tysięcy $), ale cóż, wyroby ręczne nigdzie nie są tanie…
Teraz już mamy całkiem blisko do katedry Sioni. Pierwszą cerkiew zbudowano tu w VI w., ale nie dotrwała do czasów obecnych, a i następne budowane na pierwszej też się w całości nie uchowały. Wszystko za sprawą burzliwej historii Tbilisi, w czasie której miasto i jego budowle były niszczone przez napadających je wrogów. W Sioni przechowywany jest krzyż świętej Nino, która jako pierwsza przyniosła do Gruzji ten właśnie symbol chrześcijaństwa. Krzyż ten stanowi w tej chwili największą relikwię Kościoła gruzińskiego.

Tbilisi jest miastem bardzo kosmopolitycznym. Mieszka tu blisko 100 narodowości. Oglądamy więc żydowską synagogę, ormiańską cerkiew i muzułmański meczet.

Mimo strasznego skwaru wdrapujemy się na wzgórze, znajdujące się w centrum starego miasta, aby z bliska obejrzeć pozostałości twierdzy Narikala z IV w. Cały system obronny szczególnie malowniczo wygląda nocą, kiedy jest podświetlony mocnymi strumieniami światła.




W promieniach palącego słońca idziemy ścieżką poniżej Narikali w kierunku Kartlis Dedy pomnika „Matki Gruzji”. Pomnik ma 20 m wysokości i przedstawia kobietę, która w jednej ręce trzyma wino dla przyjaciół, a w drugiej miecz dla wrogów.

Teraz liczymy na błogosławiony cień w ogrodzie botanicznym. Kasjerka chce od obcokrajowców po 6 lari, ale po negocjacjach, gdy dowiaduje się, że jesteśmy POLAKAMI, płacimy tak jak Gruzini, po 1 lari. Ogród założono pod koniec XIX w. na obszarze 128 ha. Mamy tu prawdziwy przegląd kaukaskiej flory, która niezależnie od pory roku zachwyca odcieniami zieleni bądź barwami różnorodnych kwiatów. Nas jednak najbardziej zachwyca zacienione miejsce przy malowniczym wodospadzie, który tworzy biegnąca przez ogród rzeka. Zasiadamy w zieleni drzew i solidnie sobie postanawiamy, że nigdzie więcej się z tego, fantastycznie osłoniętego przed słońcem miejsca nie ruszymy!

Czeka nas jednak Muzeum Sztuki Gruzji, a nim wystawa Zołotoj Font Gruzji „Złoty skarb Gruzji” (4 lari). Aż trudno sobie uzmysłowić, jakie fantastyczne umiejętności posiadali jubilerzy sprzed naszej ery! Biżuteria, którą można tam zobaczyć absolutnie zachwyca pomysłowością wzorów oraz zastosowaniem drogocennego materiału, z którego ją wykonano. Zebrano tu również najcenniejsze pamiątki z różnych świątyń. Są więc złote krzyże wysadzane drogimi kamieniami, bezcenne sukienki na ikony, wielowiekowe ikony oraz wiele innych przedmiotów sakralnych o wyjątkowej wartości. Tak, to była zapierająca dech w piersiach muzealna wizyta.

Po obiedzie i odpoczynku czeka nas wieczorna wizyta na wzgórzu Mtacminda, z którego rozciąga się wspaniała tbiliska panorama. Jest tam też gruziński panteon. Wśród grobów największych gruzińskich artystów XIX i XX wieku (Książę i księżniczka Czawczawadze, pisarz Gribojedow itp.), na samym końcu cmentarza znajduje się piękny w swej prostocie, choć bardzo niepozorny grobowiec Jekateriny Dżugaszwili, matki Stalina. Ponieważ potwór wydał wojnę kościołowi i ogłosił zakaz wyznawania religii, na pogrzeb nie przyjechał… Wysłał szefa NKWD Berię. Biedna mama Jekaterina…..

13 sierpnia – poniedziałek

Wyjeżdżamy z Tbilisi o godz. 8.00, co na warunki gruzińskie jest naprawdę wczesnym rankiem. Jedziemy na południe kraju do skalnego miasta, które nazywa się Wardzia. Podróż trwa kilka godzin. Mijamy Borjomi. To właśnie stąd pochodzi znakomita woda mineralna o tej samej nazwie. Miejscowość nazywana jest często „płucami” Gruzji, gdyż ze względu na swoje położenie oraz szpilkową roślinność rozsianą wokół Borjomi, posiada najczystsze powietrze w całym kraju. Miasto sprawia wrażenie bardzo czystego, schludnego i barwnego miejsca. W centrum znajduje się ogromny park, w którym widać pozostałości po pałacach carskich, ponieważ car chętnie wysyłał swoją rodzinę do tego właśnie uzdrowiska. Do tutejszych wód mineralnych ściągała również elita intelektualna i to od samego początku jego istnienia, czyli od 1829 roku. Borjomi jest obecnie miastem kandydującym do organizacji Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2014 r.
Krajobraz zaczyna mieć coraz bardziej charakter górski, przy czym wciąż mamy przed sobą bujną zieleń, która dobrze się czuje wśród wystających gęsto skał. Mijamy ruiny jednej z tak wielu w Gruzji twierdz, broniącej kraju w tym akurat miejscu przed najazdami Turków, gdyż jest to droga prowadząca do Turcji.

Otoczenie za oknem auta zmienia się. Zieleni jest już coraz mniej, a jej miejsce zajmują coraz częściej pojawiające się nagie, szare skały oraz spalona słońcem brunatna trawa i małe kikutowate sosenki.
Mijamy Achalciche. To miasto było kiedyś centrum całego regionu, ale potem przez wiele lat zagarnęli je Turcy, co widać do dziś w postaci meczetu, minaretu i potureckich budowli pałacowych. To w Achalciche, po Tbilisi, znajduje się w tej chwili największe skupisko Ormian i potomków Polaków w Gruzji. Na rozdrożu za Achalciche stoi tablica informacyjna: Turcja – 10 km, Armenia – 110 km.

Robimy sobie mały przystanek. Zgodnie nazywamy go „księżycowym” ze względu na otaczający nas krajobraz. Co prawda w kotlinie wije się rzeka Mtkwari, ale na tej wysokości, na której usytuowano drogę, zastajemy pustynię. Wśród całkowicie spalonej przez słońce trawy, tkwią gdzieniegdzie niezwykłej urody osty. Mają niewielkie, ale cudownie gwiaździste kwiaty. Stoją dumnie wysokimi kępami, jakby chciały udowodnić całemu światu, że to puste, niegościnne, usiane głazami miejsce ze spękaną ziemią może mieć choć odrobinę urody w ich właśnie postaci. I tylko żal, że nie można ich dotknąć, powąchać, przytulić…

Przejeżdżamy przez Aspindzę. To przedziwne, wprost nieziemskie miasteczko jest całkowicie pozbawione utwardzonych nawierzchni na ulicach. Tumany pyłu wzbijane przez przejeżdżające tamtędy pojazdy są unoszone wysoko w górę, co sprawia, że miejscowość pozostaje otulona welonem z piaszczystej mgły. Posiada za to supermarket, bank i całkiem sporych rozmiarów posterunek policji. Ze względu na niesamowity skwar na polu oraz brak nawierzchni nazwałam je Miastem Kurzu.

W odległości 15 km za Aspindzi stoi twierdza Chertwisi. Jej wzniesienie przypada, uwaga! na początek naszej ery! Twierdza przez ponad 500 lat pełniła swoją funkcję obronną, aż w końcu w XVI w. opanowali ją i całkowicie rozgrabili Turcy. Na miejscu starego miasta jest obecnie mała miejscowość o tej samej nazwie co warownia. W maleńkim sklepiku przy drodze nasz kierowca kupuje przepyszny ser sułguni zrobiony przez staruszkę prowadzącą sklepik. Ani ona, ani jej śliczna wnuczka nie rozumieją ani słowa po rosyjsku. Porozumiewamy się na migi i sami wyciągamy z lodówki coca-colę, piwo, wodę. Zachwycamy się również bogatym asortymentem na tak małej powierzchni sklepowej. Są tu arbuzy, melony, pomidory, chleb puri, napoje, wina, wódki, trochę słodyczy, trochę nabiału, farby do włosów, szminki, dezodoranty i inne kosmetyki, a do tego mnóstwo os, zwabionych słodkimi zapachami.




Po zejściu z twierdzy robimy w cieniu pod drzewami mały piknik. Natychmiast pojawiają się wokół nas niezwykle przyjaźnie nastawione, wychudzone psy. Dzielimy się jedzeniem z nowymi, miłymi kompanami. Za nami z tyłu wesoło pochrząkują świnie. Właśnie odkryły mnóstwo śmieci w pobliskim zbiorniku wodnym i starają się wyryć coś nadającego się do jedzenia. My już kończymy jeść. Wbrew miejscowym zwyczajom nie rozrzucamy swoich śmieci wokół ławek i stołu, przy których jedliśmy, lecz porządnie pakujemy je do niewielkiego worka, mocno go związujemy i zostawiamy obok stołu z nadzieją, że jednak istnieje tu jakaś gospodarka komunalna. Powoli wsiadamy do naszego busa. W chwili odjazdu widzę, że nasz worek został już rozparcelowany przez psy, które zgodnie roznoszą po okolicy nasze śmiecie…

Wreszcie dojeżdżamy do Wardzi (10 lari). Okolica robi się niezwykle ciekawa. Przypomina swoim wyglądem Kanion Kolorado w USA. Po wielu bardzo malowniczych zakrętach ukazują się nam pionowe skały z miękkiego tufu, w których widać mnóstwo otworów. Jedziemy wciąż prawą stroną rzeki Mtkwari, dlatego wydaje się, że skalne miasto-klasztor jest jakby amfiteatrem tak położonym, aby można je dobrze pooglądać już z bardzo daleka. Wardzia została wykonana na przełomie XII i XIII w. za panowania króla Jerzego III i jego córki Tamary. Cały ten kompleks składa się z głównej świątyni, której nie mogliśmy zobaczyć ze względu na brak odpowiedniego stroju, sali balowej, wielu jadalni, piwnic na wino oraz mnóstwa innych pomieszczeń. W jednym ze skalnych korytarzy mogliśmy się napić wody, wydobywającej się gdzieś spod skał. Wardzia mogła pomieścić od 20 do 60 tysięcy osób na 11 kondygnacjach!, a jej monastyr stanowił centrum kulturowe. Powstawały tu bowiem dzieła sztuki i literatury, a samo miejsce było świadkiem wielu wydarzeń o dużym znaczeniu politycznym. Nic więc dziwnego, że źródła podają, iż Wardzia była bardzo bogata. Niestety, kompleks, który był całkowicie ukryty w skale zniszczyło trzęsienie ziemi, a całkowitego dzieła zniszczenia dokonał w XVI w. szach perski.




Upał na powierzchni jest nie do zniesienia. Z ulgą kryjemy się w kolejnych jaskiniach i rozumiemy już, dlaczego ówcześni ludzie tak chętnie przebywali w pomieszczeniach głęboko ukrytych przed tą straszną słoneczną spiekotą.
W drodze powrotnej obserwuję, jak stado, nazwanych przeze mnie, „górskich” krów schodzi gęsiego ścieżką ze skalnego zbocza. Nikt ich nie pilnuje. Tutejsze krowy nie mają zbyt zróżnicowanego menu. Wokół, jak okiem sięgnąć, wystają ze spieczonej kamienistej gleby pojedyncze karłowate sosenki oraz zakurzone i zasuszone, rzadkie kępy sianowatych traw.

W niektórych miejscach trwają opieszałe prace drogowe. Dotyczy to punktów, które zostały zasypane przez spadające z góry kamienie.
Nasz kierowca proponuje nam skróty do ogrodów Borjomi i zjeżdża na jakąś polną drogę, która pnie się coraz wyżej i wyżej, i wyżej, a jakość tej drogi staje się coraz bardziej … rozkołysana. Wkrótce zaczynamy rozmawiać o katastrofach lotniczych i autobusowych. Ktoś pyta, czy mamy już spisane testamenty… Wreszcie okazuje się, że to kolejny żart-niespodzianka Afto i po prawie 50 minutowej samochodowej wspinaczce, wysiadamy przed cudownie położonym monastyrem Sapara. Kiedyś była to rezydencja władców prowincji. Obecnie jest tu parę budowli: cerkiew, dzwonnica i fragmenty pałacu. Najstarsza jest cerkiew z X w. przyłączona do monastyru od strony południowej. Wewnątrz cerkwi i dzwonnicy podziwiamy fantastyczne freski, zachowane w bardzo dobrym stanie. Ogromne wrażenie na zewnątrz, robią starogruzińskie reliefy i ornamentyka. I właśnie od tej strony rozciąga się fantastyczny widok na górskie, zielone ściany okolicy, w ukryciu których tkwi Sapara. W cerkwi zastajemy freski z XIII/XIV w. i przepiękne, choć nieco zniszczone krużganki na wysokości I piętra. W pewnej odległości od świątyni zbudowano klasztor. Dochodzi stamtąd beztroski, męski śpiew. A wokół – całkowity bezruch i cudowne przyrodnicze pustkowie.

W drodze powrotnej mieliśmy wstąpić do Borjomi. Niestety, w skutek wyprawy do Sapary, mocno nadwyrężyliśmy nasz czas i do Borjomi dojeżdżamy już w całkowitych ciemnościach. Na dodatek mży deszcz. Nasz kierowca jest niepocieszony tym, że nie chcemy w nocy i w deszczu oglądać wesołego miasteczka w Borjomi. Do miejsca naszego noclegu jest jeszcze sporo drogi, a my marzymy o jedzeniu! Wreszcie dojeżdżamy do Haszuri, ale tu okazało się, że lokalik, w którym mieliśmy coś zjeść nie jest czynny, więc jedziemy 3 km za Haszuri. To 3 km trwało i trwało…, ale udało się! Około godz. 22 znajdujemy przydrożną restauracyjkę, prowadzoną przez znajomego Afto. Błyskawicznie otrzymujemy zamówienie: gruzińskie kebaby, chaczapuri, sałatki ogórkowo-pomidorowe z przepysznymi przyprawami, bardzo dobrą herbatę. Wszystko jest niezwykle smaczne, świeże, gorące. Można też skorzystać z wykafelkowanej, czystej i właściwie wyposażonej toalety. Szkoda tylko, że do kabin nie ma w niej drzwi…

Syci i zrelaksowani wracamy na nocleg do Haszuri. Dobrze, że jest ciemno, a na bocznej uliczce, nie ma latarni, dzięki czemu nie widać nędzy domu, w którym śpimy. Jest za to wykrochmalona i pachnąca czystością pościel. Większość uczestników rozkłada się z pościelą na tarasie, bo jest bardzo gorąco, ale ci, co znaleźli się bezpośrednio pod chmurką, uciekają w środku nocy przed deszczem.

14 sierpnia - wtorek

Jestem ogromnie dzielna – umyłam głowę w pomieszczeniu, które kiedyś było łazienką. Czym jest teraz, zupełnie nie wiem…
Jemy śniadanie w tej samej knajpce, w której jedliśmy kolację, po czym wyruszamy w 300-kilometrową podróż do Batumi. Na przełęczy Nikoti wjeżdżamy do tunelu, który znacznie skraca drogę przez góry. Przejazd kosztuje 1 lari. Za tunelem zaczyna się starożytne królestwo Kolchidy. Stąd Jazon wraz z Argonautami wykradł legendarne złote runo.

Przy drodze pojawiają się okrągłe, beczkowate, kamienne piece. Zatrzymujemy się przy jednym z nich i kupujemy za 1 lari nazuki – słodkawy, pachnący przyprawami korzennymi i rodzynkami rodzaj chleba na miodzie, wyglądający jak brązowe puri. Nazuki smakowicie wypełnia swoim aromatem cały nasz bus, dlatego, mimo że jest gorący, dość szybko znika, a my z pełną buzią kiwamy z uznaniem głowami.

Czy to Afryka? Przejeżdżamy przez miejscowość o zadziwiającej nazwie: Makatubani… Wreszcie wjeżdżamy do jednego z najstarszych miast świata – Kutaisi, czyli starożytnego Aja. Historia tego miasta sięga czasów kultury kreteńskiej, czyli czasów bardzo mitycznych (XVIII w. p.n.e.). O stolicy królestwa Kolchidy – Kutaisi – pisali już w swoich poematach pisarze starożytni. Wówczas nazywała się ona Cetaea. Miasto było do 1122 r. stolicą całego kraju, stąd też przechowywano tu skarby narodowe. Potem było nękane przez Mongołów i Turków, którzy w XVII w. prawie zrównali je z ziemią. Zburzyli przy tym najcenniejszy tu zabytek z XII w. – katedrę Bagrati. W okresie rządów króla zjednoczonej Gruzji, Bagrata III, katedra uchodziła za symbol świetności państwa gruzińskiego. Obejrzeliśmy to, co dziś pozostało po tej świątyni. Niestety, nie posiada ona ani okien ani kopuły. Mimo to zdumiewa jej strzelistość i monumentalny charakter.




Wysoko nad Kutaisi króluje monastyr Gelati. Jego fundatorem był w XII w. sam król Dawid Budowniczy, który jest tam pochowany. Cały kompleks składa się z głównego kościoła, dwóch mniejszych kościołów, wieży–dzwonnicy oraz murów Akademii. Do tej właśnie Akademii król pozyskał krajowych jak i zagranicznych naukowców znanych w ówczesnych czasach ze swoich umiejętności oraz nieskazitelnego charakteru. Monastyr Gelati był więc znakomitym ośrodkiem kultury i nauki. Przechadzając się po jego cichym dziedzińcu, zastanawiam się nad ulotnością wielowiekowej historii: kilkaset lat temu ciszę tego miejsca rozpraszały rozprawy naukowe, dyskusje literackie, filozoficzne, astronomiczne, muzyczne. Dziś ciszę zapełnia szum wiatru w samotnych klasztornych drzewach i plusk wody ze źródła spod dzwonnicy. Z Akademii zostały tylko kawałki murów. Mimo to fenomen monastyru polega na tym, że on sam wciąż pozostaje nienaruszony.





Wyjeżdżamy z Kutaisi i na trasie robimy sobie mały odpoczynek na jednej ze stacji benzynowych. Można tu kupić piwa, lody, małą kawę na zimno w butelce, kasetę magnetofonową z nagraniami gruzińskiego disco-polo. Stacji pilnuje policjant, który wprost puchnie z dumy na widok naszych, przejętych jego kalasznikowem, spojrzeń. Afto wyjaśnia, że to na wypadek, gdyby klient nie chciał zapłacić za zatankowane paliwo. Zastanawiamy się po cichu, czy w takiej sytuacji policjant ma za zadanie zastrzelić klienta?...

Wjeżdżamy do regionu, który nazywa się Adżaria. To piękny południowo-zachodni region Gruzji, ciągnący się wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego. Mijamy jeden z dwóch nadmorskich ośrodków wypoczynkowych – Kobuleti. Z głównej drogi tego miasta co i rusz wyziera błękit morza, ale plaże są puste, gdyż drobny deszcz zmusza wszystkich do siedzenia pod dachem. Powoli zbliżamy się do Batumi. Na jego przedpolach obserwujemy uprawy cytrusów (cytryn, mandarynek), winogron oraz pola herbaciane. Krzewy tych ostatnich wyglądają jak nasze borówki i są niestety mocno zapuszczone paprociami, a w niektórych miejscach pasą się po prostu krowy. Szkoda, że nie istnieją tu żadne przetwórnie, w końcu surowiec jest gotowy i się marnuje. Za to przed samym miastem rośnie gigantyczne wesołe miasteczko, które ma podobno pełnić rolę gruzińskiego Disneylandu.

Wjeżdżamy do Batumi. To miasto jest od XIX w. uzdrowiskiem, ale pełni też ważną rolę jako największy port Gruzji. Do Batumi prowadzi szeroka, piękna droga, która jest jednocześnie wspaniałą aleją palmową. Ulice miasta są bardzo czyste i ogromnie ruchliwe. Budynki mają XIX–wieczną architekturę i zachęcają do fotografowania. Mijamy mnóstwo hoteli, olbrzymie kasyno, restauracje, kawiarnie. W zachodniej części miasta widać przepiękne szerokie plaże oraz wspaniałe, zielone parki palmowe i bambusowe.

Mamy noclegi w 2 prywatnych mieszkaniach. Zadziwia nas to, że ludzie bez obaw wpuszczają obcych do swoich mieszkań, ale widocznie zmusza ich do tego sytuacja materialna. W naszej kwaterze jest dziwna łazienka: prysznic nie ma brodzika, ani żadnego innego ograniczenia na wodę. W skutek tego po każdej kąpieli łazienka jest cała zalana, gdyż odpływ umieszczono dokładnie na jej środku. Ot, takie gruzińskie „ułatwienie” dla pani domu.
Idziemy prawie całą ekipą na spacer (czyt. coś zjeść!).

Bezpośrednio na plaży znajduje się mnóstwo restauracji, więc wchodzimy do najbliższej, bo naszym żołądkom bardzo się spieszy. Obsługuje nas 4 kelnerów. Czujemy się jak królowie. Niektóre dania wyglądają niezwykle oryginalnie, np. kebab jest zapakowany w chleb ormiański lawasz, który wygląda jak cienki kremowy papier.

Gdy zapada noc, miasto zaczyna żyć ze zdwojoną siłą. Palmy i bambusy są podświetlane zielonym, liliowym lub pomarańczowym światłem, dzięki czemu ma się wrażenie przebywania w jakimś nierealnym wprost świecie. Wysokie greckie kolumny nabierają śnieżnobiałego koloru z jednej strony i liliowego od palm z drugiej. Bulwarami nadmorskimi ciągną tłumy wczasowiczów w odświętnych ubraniach. Kramiki z pamiątkami migoczą swoją biżuterią i innymi bibelocikami, które z łatwością można spotkać we wszystkich nadmorskich kramikach świata. W każdej restauracji na plaży rozbrzmiewa jakaś muzyka. Parkiety zapraszają do tańca. Każdy może coś dla siebie wybrać i poszaleć w każdą upalną, wilgotną noc.




15 sierpnia - środa

Zaledwie kilka kilometrów za Batumi znajduje się twierdza Gonio (3 lari), pochodząca z I w. n. e. Została założona przez Rzymian i oprócz funkcji obronnej, pełniła też rolę ośrodka kulturalno-administracyjnego. Z niedowierzaniem wpatrujemy się w ceglany system kanalizacyjny, który w nienaruszonym prawie stanie pozostał do dziś. Niektórzy wspinają się na imponująco długi mur, w którym umieszczone są również baszty o wysokości 8 m. W czasach komunistycznych teren całej twierdzy zasypano i założono na niej… kołchoz. Do dziś rosną tam jeszcze cytryny, mandarynki, winogrona i kiwi, ale na całej powierzchni trwają prace archeologiczne. W centralnej części terenu znajduje się tablica obwieszczająca, że gdzieś tu pochowany został apostoł Mateusz!

Teraz dojeżdżamy do samej granicy z Turcją – do Sarpi. Wreszcie będziemy plażować! Co prawda pogoda jest pochmurna i w wodzie niewielu kąpiących się, ale dla nas temperatura plus około 27 stopni jest jak najbardziej nadająca się do kąpieli. Morze Czarne jest wspaniałe! Wcale nie trzeba się hartować, bo woda ma świetną temperaturę, więc większość z nas szaleje w morzu na spółkę z ogromnymi falami. Brzeg jest kamienisty, dlatego trzeba uważać, bo fale uderzają kamieniami po nogach. Zbieram gładko wyszlifowane przez wodę kamyczki. Niektóre są w paseczki, inne całkiem czarne, a jeszcze inne mają kolor czerwony. Cała plaża jest nimi usiana.

Parę metrów za nami znajduje się mała knajpka pod słomianym, „afrykańskim” dachem, w której jemy smakowity obiad i wracamy do Batumi. O godz. 21 rozpoczyna się tutaj niezwykły pokaz - „Tańczące fontanny”. W miejscu dzikiego rozlewiska wodnego, z inicjatywy prezydenta Sakaszvilego, zrobiono uregulowany zbiornik wodny, z którego codziennie od godz. 21 do 3 rano można się zachwycać widowiskiem wodno-muzycznym. Polega ono na tym, że do odpowiedniej muzyki o różnym charakterze włączane są różnej długości i wysokości strumienie wody tworzące fontanny. Fontanny są ponadto podświetlane. W efekcie tworzy się zdumiewająco malownicze zjawisko, co w połączeniu z muzyką stanowi wielką atrakcję dla widza. Udało się nam oglądać cały ten spektakl tylko przez godzinę, potem przepędził nas stamtąd deszcz.

16 sierpnia – czwartek

Dziś przed nami daleka droga powrotna do Tbilisi – ok. 400 km, a tu od samego rana nie ma wody. Okazuje się, że po deszczu w Batumi wyłączają wodę z jakichś bliżej niezidentyfikowanych powodów. W związku z tym każdy mieszkaniec miasta jest na taką ewentualność przygotowany. Teraz wiemy, po co naszej gospodyni taka ogromna ilość butelek wody zgromadzonych w kuchni i łazience. Korzystamy więc z zapasów i opuszczamy Batumi, ale jeszcze wstępujemy do Ogrodu Botanicznego. Powstał on w 1912 r. i jest położony na zboczu nad Morzem Czarnym. W związku z tym panuje tu różna temperatura i różna wilgotność. Roślinność zasadzono tu strefowo w zależności od tego, z jakiej strony świata pochodzi.




Obserwujemy znaczne postępy w pracach porządkowych w ogrodzie. Wykonano nową drogę dojazdową, zrobiono porządne nawierzchnie na głównych alejkach, zasadzono nowe działy, zrobiono nowe oczka wodne. Na większości widnieje data: 2007. widać też ludzi pracujących przy alejkach. Młody chłopiec z miną cierpiętnika plewi chwasty, którymi zarosły urokliwe boczne schody w głąb ogrodu. Roślinność, którą oglądamy jest zachwycająca. Wzdłuż głównej alei rośnie wiele ogromnych magnolii ze wspaniale błyszczącymi liśćmi. Wyglądają jak nasze dęby. Mijamy też hortensje japońskie, które są znacznie wyższe od człowieka, a dział nowozelandzki wprost poraża gęstwiną palmowej dżungli. W niektórych miejscach zatrzymujemy się i podziwiamy z wysokiego wzgórza widoki na turkusowe morze. Gdyby jeszcze tylko upał i wilgotność powietrza były trochę mniejsze, to byłoby już idealnie!

Na trasie powrotnej znów zatrzymujemy się przed Haszuri i po raz ostatni jemy pyszny posiłek w znanej nam już przydrożnej knajpce. Tym razem podejmowani jesteśmy jak królowie, a kobieta, która nas obsługuje nie chodzi, tylko biega wokół nas, choć mamy z nią duże problemy, bo w ogóle nie mówi po rosyjsku. Pomaga nam Afto.

Po powrocie do Tbilisi urządzamy pożegnalną ucztę z owocami i winem. Jola z Dorotką serwują wszystkim pomysłowy deser: w połówkę wydrążonego arbuza wkładają pokrojony w kostkę jego owoc, a do tego podają lody. Całość wygląda znakomicie. A jak smakuje! Wszyscy biorą dokładkę. Jaka szkoda, że to już ostatni wieczór…

17 sierpnia - piątek

W ten ostatni poranek postanawiamy skorzystać z bazaru ze złotem, który znajduje się na piętrze w budynku dworca kolejowego. Niestety, okazuje się, że przyjeżdżamy zdecydowanie za wcześnie, handlarze dopiero zaczynają się ustawiać wraz z cennymi towarami. Jednak niektórzy z nas i tak wychodzą usatysfakcjonowani, gdyż udało im się kupić jakiś ładny drobiazg z zakresu biżuterii.

Następnym przystankiem jest bazar spożywczy. Tu kupujemy głównie przyprawy, a są one w różnych kolorach i mają wspaniały aromat, np. suneli i kindzia. Oprócz tego zabieramy ze sobą w podróż ser sułguni i łakocie, głównie czurczchela. To ostatnie ma postać ogromnego strąku, ale jest wypełnione nie grochem, lecz orzechami. Najlepsze są te z orzechami laskowymi, ale pozostałe też niczego sobie! Orzechy są nanizane na nitkę i zatopione w zastygniętym soku z winogron. Bardzo smaczne!

Jesteśmy na lotnisku przepisowo, czyli 2 godziny przed odlotem. Serdecznie żegnamy się z naszym kierowcą, który z wielką powagą składa nam ostatnie życzenia szczęśliwej drogi oraz wszelkiej pomyślności w naszym życiu i oczywiście gorąco zaprasza do ponownego odwiedzenia Gruzji.
Tym razem około 1,5 godziny z dwugodzinnego lotu – to podróż w chmurach. Nic kompletnie nie widać. Przynajmniej pyszny obiadek na tych wysokościach jest jakąś za to rekompensatą.

Przed wylądowaniem w Kijowie otrzymujemy ukraińskie kwity do wypełnienia. Bez nich na Ukrainę nie można wjechać ani wyjechać. Taka zbędna urzędnicza papierologia. Nie mieliśmy się i tak po co spieszyć, gdyż na lotnisku zastajemy potężną kolejkę do odprawy. Na szczęście tym razem żaden z członków naszej grupy nie wpadł w oko urzędniczce i wszyscy sprawnie wydostaliśmy się z lotniska. Dzięki naszej liczebności zajęliśmy cały jeden bus czekający na podróżnych i po 35 minutach błyskawicznej jazdy znaleźliśmy się na dworcu kolejowym w Kijowie. Do godz. 22 mamy sporo czasu, więc zostawiamy bagaże w przechowalni (8 hrywien za sztukę), kupujemy po 2 żetony na metro (1 przejazd – 0,50 hr) i jedziemy trzy przystanki na Hreszcziatik, którym dochodzimy do Majdanu Niezależnosti. Łazimy tam do godz. 21. Korzystamy przy okazji z kawiarenki internetowej, która znajduje się w centrum, w budynku poczty.

Tymczasem cały Majdan powoli rozświetla się artystycznie powykręcanymi latarniami ulicznymi i bilbordami reklamowymi. Migoczą i szemrzą podświetlane fontanny. Niektóre z nich płyną po schodach i wtedy można po nich po prostu boso brodzić. Korzystają z tego głównie dzieci, ale i dorosłych też nie brakuje. Tuż obok ktoś z dłoni wróży tarotem, uliczny artysta rysuje czyjąś karykaturę, a przed pomnikiem Kozaka z bandurą wszyscy muszą koniecznie zrobić sobie zdjęcie. Na ulicach widać niesamowite tłumy przechodniów. W takim właśnie tłumie falujemy z powrotem do metra, odbieramy bagaże i wchodzimy do niemiłosiernie nagrzanego pociągu do Lwowa. Wszyscy spływają potem, nie sposób nawet oblec sobie pościeli, żeby się nie upocić. Ale i tak mamy szczęście - w naszym „przedziale” udaje się Pawłowi otworzyć okno na maleńki lufcik i teraz tylko marzymy, aby pociąg ruszył i żeby przez ten lufcik zaczęło wpadać odrobinę powietrza z zewnątrz! Udało się! Wszyscy walimy się na swoje łóżka i zapadamy natychmiast w sen.

18 sierpnia – sobota

Przed godziną siódmą rano wysiadamy we Lwowie. Umówieni kierowcy już na nas czekają. Tymczasem jest zimno: tylko 18 stopni i mży deszcz! Nasze ciała nie są do tego przyzwyczajone, więc bardzo cierpią, mimo że się ubieramy.

Mieliśmy nadzieję, że granicę przekroczymy szybciej niż w drodze do Gruzji, bo to przecież sobota, dzień wolny od pracy, wczesny poranek… Niestety, jak bardzo się myliliśmy! Kierowcy od razu proponują Korczową, gdyż podobno w Szegini, do samej tylko odprawy, jest stania na co najmniej 5 godzin. Dojeżdżamy do tej Korczowej i oczom nie wierzymy: korek samochodów osobowych sięga prawie tyle samo co ciężarowych! Zajeżdżamy na stację benzynową, pomijając kolejkę aut. Kierowcy prowadzą między sobą jakąś debatę, po czym jeden z nich zdecydowanym krokiem podchodzi do żołnierza, pilnującego porządku w kolejce. Ten z kolei wskazuje palcem na kogoś innego. Nasz kierowca maszeruje gdzieś dalej w kierunku budynku granicznego. Wraca po dłuższej chwili: jeśli zapłacimy po 15 zł od łebka, przejedziemy bez kolejki. Zgadzamy się, ale pod warunkiem, że kierowcy również się do tej „opłaty” dołożą. W końcu im też zależy na tym, aby prędzej przejechać przez granicę, sprzedać przewożone papierosy, może trafić na następnych podróżnych, którzy zechcą dostać się do Lwowa i dadzą im zarobić. Przecież na te zachodnie auta, którymi nas wiozą nie zarobili na ukraińskich pensjach. Kierowcy przyjmują nasze warunki, żołnierz odsuwa jeden z odgradzających boczny pas jezdni pachołków i wjeżdżamy pod samo przejście graniczne, omijając z boku długi sznur samochodów. Odetchnęliśmy, ale na krótko, ponieważ właściwie to ta kolejka prawie wcale się nie przesuwała! Po półgodzinnym postoju bez ruchu zaczęliśmy się denerwować – przecież zapłaciliśmy! Okazało się, że owszem, zapłaciliśmy, ale na tym odcinku drogi nie obowiązuje już ta opłata, bo za ten odcinek odpowiadają inni celnicy… Nie myśleliśmy więcej płacić, więc należało się dostosować do rady kierowców i zachowywać się grzecznie, w przeciwnym bowiem razie mogą nas przetrzymywać bez końca. Powód zawsze może się znaleźć. Rzeczywiście – jedno z „naszych” aut musiało zostać poddane gruntownej kontroli na kanale, bo taki kaprys miało zarozumiałe i chamskie dziecko w ukraińskim mundurku. To chyba dobrze, że nie słyszał epitetów pod swoim adresem, bo Beata użyła ich w dość wzbogaconej formie. Miejmy chociaż nadzieję, że do dziś odbija mu się bardzo brzydko po każdym jedzeniu!

Po 4 godzinach spędzonych na przejściu granicznym (a polscy celnicy też sobie nie żałowali kontroli i cholernej opieszałości!) wyruszyliśmy w drogę do Przemyśla. Och, ileż to radości móc się wreszcie znaleźć na ojczystej ziemi! A w Przemyślu przy dworcu jest taka miła knajpka, z umywalką, ciepłą wodą, mydłem i ręcznikami papierowymi! Oj, była kolejka do tej umywalki! Potem był pyszny posiłek i wspaniałe lody „tradycyjne” sprzedawane zaraz obok. Wreszcie wsiedliśmy w pociąg pospieszny jadący do Wrocławia – nasz ostatni wspólny przejazd. Kilkanaście osób, które się wcześniej nie znało, kończyło wspólne wojażowanie…

Eckhart Tolle w swojej książce „Potęga teraźniejszości” powiedział: „Zanieczyszczenie kuli ziemskiej jest jedynie zewnętrznym odbiciem wewnętrznych skażeń psychicznych: tego, że miliony nieświadomych jednostek nie biorą odpowiedzialności za własną przestrzeń wewnętrzną”. Dziękuję wszystkim, z którymi podróżowałam po Gruzji, bo przyjemnie jest mieć do czynienia z ludźmi biorącymi odpowiedzialność za własną przestrzeń wewnętrzną. Dzięki temu ta podróż stała się fantastycznym sposobem poznawania świata, dodatkowo ubogaconym ciepłymi relacjami między jej uczestnikami.