ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Dzienniki Maluchowe

Data dodania do serwisu: 2008-10-09
Relacja obejmuje następujące kraje: Rosja, Mongolia
Średnia ocena: 5.75
Ilość ocen: 183

Oceń relację

Maluchami do Mongolii

Dzienniki Maluchowe

 

 

12.08.2008 późny wieczór - dotarliśmy do Wołgogradu!!! Maluszki spisują się świetnie, załoga również.

Ale przejdźmy może do początku naszej opowieści.

 Z powodu długiego czasu dogrywania różnych spraw technicznych i organizacyjnych dwie ekipy Rafał i Marta w pomarańczowym maluszku oraz Dorota i Wrotek w czerwonym opuściły Wieliczkę 06.08.208 a dwie kolejne czyli Czus i Marcin w białym bolidzie oraz Damian i Jano w żółtym dzień później. W pomarańczowym maluchu po przejechaniu ok. 50 km od Wieliczki strzeliła guma. Jako że nie mieliśmy ze sobą lewarka do podniesienia auta, zatrzymaliśmy przejeżdżający samochód, kierowca pożyczył nam podnośnik i cala sprawa potrwała 20 minut – dobry znak - żeby później szło równie dobrze! Kolejny dzień spędziliśmy w domu Marty w Nowosielcu koło Niska czekając na resztę ekipy, załatwiając ostatnie sprawy i oddając się pełnemu relaksowi w uroczej scenerii podkarpackich lasów. 08.08 ruszyliśmy w końcu na wschód! Na przejściu w Medyce stanęliśmy ok. 8:30 rano by cztery godzinki później wjechać swobodnie na terytorium Ukrainy. Po dosłownie 20 minutach jazdy pomarańczowego maluszka zatrzymał pan policjant i poinformował kierującego nim Rafała że poruszał się z prędkością 60km/h po terenie z ograniczeniem do 30. W podzięce za udzielenie tak cennej informacji przyjął dar z Polski w wysokości 20USD i powiedział żeby do Lwowa już się nie przejmować jego kolegami po fachu. Reszta dnia upłynęła pod znakiem nadrabiania straconego czasu i pokonywania trasy. Minęliśmy Lwów, i kierując się w stronę Kijowa jechaliśmy dopóki nie zastał nas zmrok. Pierwszy obóz rozbiliśmy w przypadkowo odkrytym w lesie nieopodal szosy ośrodku wczasowym dla ukraińskich dzieci. Zapaliliśmy ognisko i dzieliliśmy się refleksjami na temat przeżytego dnia. Przede wszystkim wszyscy zgadzamy się co do jednego – większość ukraińskich kierowców powinna dostać medal za odwagę. Załatwiając sprawy niezwykle ważne dla życia społecznego oraz ekonomicznego kraju takie jak codzienny dojazd do pracy, na spotkanie z rodziną czy do pobliskiego „magazynu” po zakup flaszki niejednokrotnie narażając życie swoje oraz współużytkowników drogi, wyprzedzając na trzeciego środkiem drogi, poboczem, na łuku, pod górę, na podwójnej ciągłej, z racji niezwykłej oszczędności i gospodarności oczywiście wszystko to bez świateł – nawet po zmroku, działają dla wspólnego dobra narodu pchając gospodarkę każdego dnia naprzód. Ci bohaterowie powinni zostać jakoś odznaczeni… najodważniejsi z nich mają już swoje ordery w postaci stojących przy drogach krzyży. Drugie spostrzeżenie jest takie że Ukraina faktycznie przygotowuje się do mistrzostw 2012. Powstają nowe drogi, remontowane są stare odcinki generalnie coś się dzieje. Podobnie jak nasi drogowcy na 2112 powinni się wyrobić.

 

Kolejnego dnia wstaliśmy skoro świt, zatarliśmy ślady naszej nocnej obecności w ośrodku i w towarzystwie siąpiącego deszczu wyruszyliśmy w dalszą trasę. Dzień na drodze zaczął się od spotkania z jak to mówią koledzy z sieci CB - „miśkami”. Tym razem stróżowi prawa nie spodobało się że na liczącym 5 kilometrów prostym odcinku drogi, czerwony maluch prowadzony przez Wrotka nie zatrzymał się przed znajdującymi się na środku tego odcinka pasami dla pieszych. Według niego powinien stanąć, popatrzyć czy nikt nie idzie i dopiero ruszyć dalej – no cóż, co kraj to obyczaj. Za tą krótką lekcję kultury na ukraińskich drogach zapłaciliśmy skromną opłatę w wysokości 10USD i 20 hrywien. Ciekawostką jest to że mijani po drodze polscy kierowcy widząc jadące w szpalerze 4 maluchy mówią „o to pewnie te co do Mongolii jadą” i życzą nam szerokiej drogi ;)

 

 

 

 

O godzinie 16 wjechaliśmy do Kijowa, zrobiliśmy króciutki objazd miasta, kilka fotek i lecimy dalej na Charków. Nocleg w przydrożnym lesie, pyszna kolacja w postaci kaszy i mięsa ugotowanych nad ogniskiem.

 

Pobudka, śniadanie i znów na trasie. Na 1060 kilometrze od startu pierwsza akcja z majsterkowaniem przy maluchach. Biały maluch Czusa i Marcina nie podołał kilogramom załadowanym na pokład i zadecydowaliśmy że trzeba założyć nowe sprężyny zawieszenia. Po zmianie znaczna poprawa, jedziemy dalej, lecz po kilku kilometrach okazuje się że w maluchu Wrotka i Doroty wystąpił problem z paliwem i należy zmienić uszczelki w gaźniku. Wszystkie maluchy gotowe, jedziemy dalej! Na noc dojeżdżamy do Charkowa, robimy karkołomny POM /powolny objazd miasta/ pomiędzy tysiącem wysepek, dziur, kolein, krawężników i innych niebezpieczeństw czyhających aby znienacka uszkodzić nasze maluszki i wyjeżdżamy na obwodnice miasta kierując się dalej na wschód. Nocleg zorganizowaliśmy sobie o 3 nad ranem przy pomniku obrońców Lugańska, śpimy 6 godzin i kierujemy się na przejście pomiędzy Ukrainą i Rosją za miejscowością Krasnodon. Na miejscu jesteśmy o 11:40, ukraiński celnik dziwi się że w paszporcie mamy tylko jedną pieczątkę – potwierdzającą nasz wjazd do Ukrainy a nie mamy pieczątki potwierdzającej nasz wyjazd – czysty absurd, przecież taką pieczątkę powinien wbić nam właśnie on! Ale nie, dla niego to problem, on takiej pieczątki wbić nie może, każe nam jechać po nią na inne przejście (300km z miejsca w którym się znajdujemy) i mówi że może tam nam ją wbiją, no chyba że damy mu po 50 $ od auta to wtedy „no problem”. Długa pertraktacja z celnikiem i telefon do konsulatu w Charkowie załatwił sprawę i jednak opuściliśmy terytorium Ukrainy za darmo.

No nie tak do końca za darmo bo na kolejnej bramce mieliśmy do wyboru całkowite rozpakowanie maluchów i sprawdzanie bagaży albo małą opłatę dla służbistów którzy w zamian przymkną oko i pozwolą nam jechać dalej. Tym razem 10 $ i bryłka soli z Wieliczki załatwiły sprawę.

 

Teraz Rosja. Szok. Dzicz.

Rosyjscy celnicy kazali nam wypakować dosłownie wszystko z maluchów które każdy z nas pakował po 2 dni, a teraz mamy 30 minut na ich rozpakowanie i ponowne zapakowanie. Najdziwniejsze jest to, że całej akcji towarzyszył uśmiech, serdeczność i zarówno nas jak i rosyjskich celników nie opuszczało poczucie humoru – oni musieli zrobić swoje – my swoje.

20 metrów za szlabanem mateczka Rosja przywitała nas najlepiej jak tylko można to sobie wyobrazić. Miejscowe chłopaki, wożące się „wypasioną” Ładą Samarą z neonami, halogenami i milionem watów mocy muzycznej kazali nam jechać za sobą, pokazali nam gdzie bankomat, gdzie sklep, wszystko to w akompaniamencie rosyjskiego punk-rocka i szampana lejącego się strumieniami który symbolizował radość ze spotkania z bratnim narodem Polaków. Chłopaki wywieźli nas za miasto, nakupili nam piwa, precelków i innych niezbędnych do przeżycia w Rosji artykułów. Zatrzymaliśmy się na poboczu, wyszliśmy z aut, Rosjanie kazali nam powąchać powietrze aby poczuć zapach stepu. Niesamowite wrażenie! Rano, po noclegu na stepie, ruszyliśmy w kierunku Wołgogradu. Po drodze Damian naprawił koło które przebił kilkaset kilometrów wcześniej. Ok. 70 km przed Wołgogradem znaleźliśmy miejscówkę nad Donem gdzie mogliśmy się wykąpać, umyć i odprężyć. Nagle przydarzyła nam się mała tragedia. Wrotkowi odnowiła się kontuzja po wypadku w Polsce i podczas kąpieli wypadł mu bark! Wezwaliśmy karetkę, przyjechali w miarę szybko, dali mu dwa zastrzyki ze strzykawki trochę większej niż flaszka którą przed akcją wypił sanitariusz. Wyposażenie karetki stanowiło: nosze, używane prześcieradło, metalowa skrzynka służąca za apteczkę, dwa kanistry na paliwo, saperka i przyspawany do podłogi taboret na którym siedziała pielęgniarka. Sala przyjęć w szpitalu wyglądała następująco: wszystkie pomieszczenia oddzielone były kotarami, kroplówka do której podłączeni byli inni pensjonariusze kliniki wykonane były ze słoików, przyrządy chirurgiczne wisiały na ścianie niczym klucze w zakładzie mechanicznym. Żal nam jedynie lekarzy i pielęgniarek którym przyszło pracować w takich warunkach. Wspaniali ludzie, uśmiechnięci, gotowi do pomocy, nie zadając zbędnych pytań naprawili Wrotka całkowicie za darmo i mogliśmy ruszyć dalej.Na wieczór dojechaliśmy do Wołgogradu, skontaktowaliśmy się z poznanym przez internet Siergiejem i udaliśmy się na nocleg do jego apartamentu w samym sercu dawnego Stalingradu.

 

09-08-2008 do 11-08-2008 09:10UTM

Po krótkim dosłownie przejazdowym zwiedzaniu Kijowa pomknęliśmy dale – kierunek Harków. Za Kijowem jechaliśmy prawdziwą autostradą jakiej u nas nie uświadczy… 4pasy w jednym kierunku, świetlne tablice informacyjne, niemal jak w Niemczech – były tylko 2 różnice: ograniczanie prędkości do 130km/h i koniec autostrady po kilkudziesięciu kilometrach :(O zmroku znaleźliśmy zaciszne miejsce obok drogi (50.303348°N 31.245057ºE) i przy reflektorach i ognisku rozbiliśmy obozowiskoO świcie ruszyliśmy dalej na wschód. Po kilku kilometrach Biały maluch postanowił wymienić sprężyny tylnego zawieszenia, by nie trzeć na każdej koleinie o asfalt – chłopcy zabrali nieco za dużo żelastwa.. jakieś klucze i części zamienne, na co im to? Nie wiem przecież Maluchy się nie psują! W czasie całej operacji która odbywała się na stacji paliw wzbudzaliśmy ogromne zainteresowanie panów z obsługi, efektem czego była którka rozmowa i obowiązkowe wypicie z nimi 3x50ml ichniejszego trunku ;) oraz krótki prysznic pod wężem ogrodowym.Stanowczo mniej polskich TIR-ów jest za Kijowem, już ciężej nam się dopytać o patrole milicji, ale póki co jedziemy bez kolejnego „mandatu”…Jedziemy jak najdalej – tak postanowiliśmy i przemykając wieczorem przez Harków, gdzie ludzie machali i trąbiąc pozdrawiali nas robiąc zdjęcia, zapędziliśmy się prawie pod granice z Rosją (jakieś 40km przed). Po całonocnej jeździe zrobiliśmy „obozowisko” koło pomnika ofiar z 1919 roku. Przespaliśmy kilka godzin w śpiworach pod gołym niebem i około południa tutejszego szasu wystartowaliśmy na biurokratyczne potyczki przy przekraczaniu granicy.

 

 

 Podsumowując poranek dodam że była jeszcze wymiana uszczelki gaźnika w czerwonym bolidzie, a żółtemu powyżej 75km/h dzwoni cosik w silniku… ale my nadal nieustraszenie mkniemy przed siebie :)

Panie i Panowie

załoga Rajdu Lajkonika pokonała już 3000 km !!!

 Zacznijmy od miejsca w którym skończyliśmy ostatnią relację – od przyjazdu do miasta Wołgograd.

Po noclegu w mieszkaniu naszego gospodarza Siergieja, wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Pierwszym punktem było muzeum bitwy o Stalingrad. Jest to sporych rozmiarów gmach zlokalizowany u wybrzeży Wołgi. Zwiedzanie wzbudza mieszane uczucia. Z jednej strony imponujące zbiory broni i urządzeń wojskowych rozmieszone w przypominających labirynt korytarzach, wprawiają w osłupienie i skłaniają do refleksji na temat rozmiaru prowadzonych w tamtych czasach działań wojennych i związanych z nimi przemysłem oraz logistyką. Z drugiej strony mamy liczne rekonstrukcje działań na froncie okalającym miasto i widzimy mordujących się nawzajem ludzi. Zamysłem budowy muzeum była zapewne chęć gloryfikacji bohaterów poległych w obronie ojczyzny i miasta oraz propagandowe uwypuklenie potęgi i zasług Związku Radzieckiego.

W moim odczuciu jest to nic więcej jak tylko dobitne ukazanie ludzkiego okrucieństwa, chciwości i idiotyzmu jakim jest wojna. Miliony ludzi którzy się nie znają, którzy nie wiele o sobie wiedzą są sterowani i oszukiwani w celu walki, zabijania i produkcji coraz to nowszych karabinów. Nie ma znaczenia która to wojna i o co jest toczona, bo zjawisko wojny towarzyszy człowiekowi odkąd tylko zaczął stąpać po ziemi i zawsze ma podobne przyczyny. Jak to ujął jeden przykurczony staruszek obsługujący nas na stacji benzynowej przed Wołgogradem – polityka to tam wysoko na górze, a my żyjemy tu na dole – i życzył nam wszystkiego dobrego.Po opuszczeniu muzeum spacerowym krokiem poszliśmy wzdłuż prospektu biegnącego równolegle do Wołgi i oczom naszym ukazał się największy jaki widzieliśmy pomnik Lenina. Pomimo upływających lat drań dobrze się trzyma i swoim rozmiarem robi wrażenie na przechodniach. Gołębie i tak wiedzą swoje, my zatrzymaliśmy się na króciutko parę fotek i idziemy dalej. Wałęsając się powoli po mieście dotarliśmy do mieszkania Siergieja i tam po krótkim odpoczynku udaliśmy się jego autem na dalsze zwiedzanie. Swoim Land Cruiserem Siergiej najpierw zabrał nas pod Kurhan Mamaja. Jest to kopiec, najwyższy punkt Wołgogradu, który odegrał strategiczne znaczenie podczas bitwy. Na kopcu znajduje się monumentalny pomnik Mateczki Rosji – jest to gigantycznych rozmiarów statua kobiety trzymającej w ręku miecz i stojąca w pozycji wzywającej do walki. W pobliżu kurhanu znajduje się okrągły budynek z płonącym w środku wiecznym ogniem, na ścianach wypisane w kolumnach dziesiątki tysięcy nazwisk ofiar bitwy. Całość znajduje się w przepięknym parku, pełnym zieleni i alejek z bujną roślinnością.Dalej nasz przewodnik zawiózł nas do lokalnego browaru gdzie mogliśmy popróbować dwóch gatunków
miejscowego piwka. Całkiem niezłe ;)Kolejny punkt zwiedzania to godzinna wycieczka barką wzdłuż Wołgi, podczas której mieliśmy przyjemność podziwiać miasto nocą. Na tym zakończyliśmy zwiedzanie dawnego Stalingradu i udaliśmy się na kolejny nocleg u Siergieja. Kolejnego dnia ok. 10 rano wyruszamy w kierunku Samary. Cały dzień upływa na przemierzaniu trasy, maluszki bez zarzutu pokonują kilometry po rozgrzanym do niemożliwości asfalcie. Drogi w Rosji nie są wcale takie złe, przynajmniej na razie, ponoć za Uralem ma być gorzej. Podziw wzbudza w nas krajobraz przesuwający się za szybami naszych samochodów. Szosa prosta jak okiem sięgnął, a po czterech stronach świata, aż po horyzont rozciąga się step. Niecodzienny widok. Przez otwarte okna bucha rozżarzone powietrze, po kilku godzinach jazdy przyprawiające o ból głowy. Ukojenie przynosi dopiero chłodna noc spędzona za Saratowem na stepie pod rozgwieżdżonym niebem.

 Kolejnego dnia ruszmy na trasę ok. 7 rano. W maluszku Damiana i Jana pojawił się problem ze skrzynią biegów. Przestał działać drugi i wsteczny bieg. Z racji że bez tego da się jechać postanowiliśmy podjąć działania naprawcze dopiero jak znajdziemy jakiś najazd dla samochodu. Takowy trafił się nam w miejscowości Swizań (jest to zapis fonetyczny tego co powiedział nam jeden mieszkaniec, niestety żaden z nas nie potrafi rozszyfrować zapisu tej nazwy w cyrylicy). Po zaglądnięciu pod spód auta okazało się że odpadła śruba mocująca skrzynię biegów do podwozia i to było przyczyną nie działania dwóch biegów. Fiat Made by Damian . Przy okazji skontrolowaliśmy poziom oleju w skrzyni, okazało się że jest niski. Wsiedliśmy w jednego maluszka i ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu oleju. Przypadek zaprowadził nas wprost pod drzwi salonu samochodowego Aleksandra. Aleksandr, jak nam się przedstawił elegancko wyglądający biznesman, bardzo się ucieszył na widok malucha i Polaków gdyż ma przyjaciela w Szczecinie a w Polsce robił interesy. Załatwił nam parę litrów oleju prosto z beczki, o zapłacie nawet nie chciał słyszeć. Wymieniliśmy z nim kilka zdań i wróciliśmy do zaimprowizowanego przy drodze warsztatu. Ja zmieniałem olej w skrzyni żółtego maluszka, a Marcin przeprowadził mały remont gaźnika w czerwonym, ponieważ trochę z niego ciekło i samochód palił ponad 7 litrów na 100 kilometrów, co przy wyniku poniżej 6 litrów pozostałych trzech jest dość znaczącą różnicą. Po skończeniu zabawy z żółtym maluchem, stwierdziliśmy że skoro już mamy najazd do dyspozycji to zaglądniemy co dzieje się pod pozostałymi samochodami. Była to całkiem słuszna decyzja gdyż w białym maluchu okazało się że przetarły się mieszki osłaniające przeguby napędowe, przez pęknięcie uciekał smar i dostawały się piasek, pył, woda i inne zanieczyszczenia mogące doprowadzić do zatarcia się przegubów1

W chwili gdy zorientowaliśmy się że zabrane przez nas mieszki na zapas nie pasują, naszym oczom ukazał się poznany niedawno Aleksandr. Zaparkował swoją terenową furę obok naszego najazdu, rozeznał się w sytuacji, zaprosił mnie i Czusa na pokład swojej maszyny i ruszyliśmy razem w poszukiwaniu mieszków. Niestety okazało się że rosyjska myśl techniczna znacznie odbiega od polskiej i nie udało nam się znaleźć nic podobnego. Ale jak to w maluchu – gdy brakuje części zamiennych pomocna okazuje się taśma klejąca. W czasie gdy my z Aleksandrem jeździliśmy po mieście w akompaniamencie puszczanych przez niego Rolling Stones’ów i Ozzy Osbourne’a chłopaki zrobiły fachową regenerację mieszków i maluch był gotowy do drogi. Na końcu pomarańczowy maluszek – mój i Marty, z nieukrywaną dumą przyznaje – nic do zarzucenia. Na podjeździe spędziliśmy prawie cały dzień, pod wieczór opuściliśmy miasto w poszukiwaniu noclegu na łonie natury.

Wtajemniczonym w tematykę maluchową przypomnieć pragnę że nie mamy tradycyjnych zabieraków i przegubów elastycznych, ale specjalne, wzmocnione przeguby typu Triod które wymagają dobrego smarowania.

Maluchy na Syberii

 

 

 

SGBW z dumą donosi że Rajd Lajkonika znajduje się już za Nowosybirskiem.

 Syberia przywitała nas zmianą krajobrazu i klimatu. Jest chłodno. Temperatura w dzień nie przekracza 15 stopni, noce są zimne. Grzane nad ogniskiem piwo z miodem i ciepły śpiwór pozwalają jednak przetrwać.

Przed Uralem, podczas pokonywania stepu często zdarzały się długie odcinki drzew – dwóch, trzech rzędów – z reguły brzozy, posadzonych po obu stronach jezdni, pewnie po to aby ciekawskie oko przemierzającego tą trasę podróżnego nie mogło ujrzeć zbyt wiele. Teraz jedziemy wzdłuż prawdziwych lasów rozciągających się na olbrzymich połaciach. Ukształtowanie terenu nie zmieniło się, wciąż jest płasko i równinnie, zmieniła się jedynie roślinność. Zielone trawy, łąki, pastwiska, jeziorka, rzeki, lasy i liczne wioski skupione wokół dawnych kołchozów i sowchozów. W jednej z takich wiosek zatrzymaliśmy się na chwile żeby kupić i zjeść śniadanie. Przed największym we wsi budynkiem znajdowały się stolik z blatem z postrzępionej dykty i rozchwierutane ławeczki. Idealne miejsce na piknik. Budynek okazał się być tutejszym domem kultury gdzie trwały właśnie przygotowania do wesela. Ofiarowaliśmy młodej parze sól z Wieliczki i ruszyliśmy dalej. 20.08 znów cały dzień spędzamy przy autach. Znajdujemy przydrożny najazd za 50 rubli i korzystamy do woli. W czerwonym maluchu pojawiły się dziwne odgłosy podczas jazdy. Okazało się że blacha osłaniająca silnik tarła o element podwozia, oprócz tego lekko zaczynają stukać zawory. Blachę podgięliśmy a zawory póki co zostawiamy. W białym samochodzie Czusa i Marcina wysiadł synchronizator 3 biegu – niestety nic z tym się nie da zrobić, bieg trzeba wrzucać z uwagą. Pojawił się również luz na łożysku w przednim kole, który został skasowany. W żółtym maluchu Damiana i Jana trzeba było wyregulować sprzęgło i naprawić rozrusznik ponieważ załączał się samoczynnie podczas jazdy. W pomarańczowym wszystko w porządku. Podczas naprawiania auta zaczepił nas jeden Rosjanin – kierowca karetki. Służbę wojskową odbywał w jednostce w Polsce w latach 70 i pytał jak nam się teraz żyje, czy dalej jest taka straszna bieda. On pamięta jak w Polsce niczego nie było, jak ludziom strasznie źle się żyło i że przetrwaliśmy ciężkie czasy jedynie dzięki pomocy jaką świadczył nam Związek Radziecki. Pamięta jak oni (ZSRR) zaopatrywali nasze sklepy, jak dostarczali nam niezbędne do życia produkty, świadczyli nam pomoc materialną i ogólnie jak wiele Rosji my Polacy zawdzięczamy. Najbardziej przerażające jest to że facet święcie wierzy w to co mówi i aż nie che się myśleć ile jego rodaków ma podobny pogląd na wydarzenia ostatnich 100 lat. Ale nie ma co się dziwić skoro nasz dawny okupant pewnie od najmłodszych lat karmiony był propagandową papką w stylu „kołyszą się łany zboża, wokół jest pełno zieleni, niczego tego byś nie miał gdyby nie towarzysz Lenin”.

 Kierując się dalej na wschód, notujemy, obserwujemy i fotografujemy wszystko co inne, dziwne i niecodzienne by już wkrótce zaoferować Państwu kolejna dawkę informacji o przebiegu naszego rajdu.


Dzienniki maluchowe - CZĘŚĆ II


Gdzie UAZ nie może, tam malucha poślą...





Ekipa Rajdu Lajkonika wszystkimi czterema maluszkami dotarła ponownie do Nowosybirska. Urwany zderzak, złamane dwa resory, rozpruty wahacz, wybite amortyzatory, zapchane gaźniki, upalony pierścień olejowy, dziury w podłogach, niedomykające się drzwi, kwadratowe felgi, mnóstwo podziurawionych dętek, opon i wiele innych atrakcji to efekt jedenastodniowej przeprawy przez stepy, góry, tereny pustynne w sumie ponad dwóch tysięcy kilometrów przygody na Mongolskich bezdrożach.





Ułan Bator opuściliśmy 7 września kierując się na południowy zachód w stronę Karakorum - dawnej stolicy imperium Czyngis Chana. Asfalt skończył się po ok. 100 km i droga przerodziła się w szeroki step. Chwilę przed zachodem słońca spotykamy zapoznaną w UB ekipę żaglowozów, która swoim GAZem pokonywała drogę w przeciwną stronę. Rozbiliśmy wspólny obóz a rano każda ekipa pojechała w swoją stronę. Poranek przywitał nas mocnym wiatrem i delikatnym deszczem, który zamienił naszą drogę w błotnistą maź - delikatny drifting przynosi nam sporo radości. Reszta dnia upłynęła pod znakiem piasku, kurzu, pyłu i kiepskiej drogi z którą maluchy radziły sobie raz lepiej raz gorzej - delikatny przedsmak tego co spotkać nas miało w ciągu kolejnych dni. Po noclegu na stepie kolejnego dnia docieramy do Karakorum. Najpierw szukamy szpitala, ponieważ palec Marcina po uderzeniu młotkiem kilka dni wcześniej, zaczął przybierać coraz dziwniejsze barwy a pod paznokciem uzbierało się sporo substancji, która zdawała się zaczynać żyć własnym życiem. Za jedyne 20 tys., tugrików (ok. 40pln) mongolscy medycy naprawili palec, przepisali antybiotyk, który miał zapobiec zakażeniu i życzyli nam szerokiej drogi. Kolejną sprawą było przeklepanie resoru w pomarańczowym maluchu, który poległ w konfrontacji ze stepowymi wybojami. Znajdujemy zakład, który stanowił swojego rodzaju połączenie złomu, warsztatu i wylęgarni talentów. Dwóch Mongołów szybko i sprawnie demontuje resor, następnie na bloku silnika od UAZa za pomocą własnoręcznie wykonanego dziesięciokilogramowego młota, kilkoma zdecydowanymi uderzeniami nadają resorowi pożądany kształt. Pobierają skromną opłatę w wysokości 20 tys. tugrików, częstują nas dodatkowo całkiem smaczną zupką i zadowoleni ruszamy by w końcu zwiedzić legendarne miasto. Zaczynamy od klasztoru Erdene Dzu - głównego ośrodka religijnego Mongolii. Orientalna architektura i powiew historii związanej z monastyrem robią niemałe wrażenie. Poza klasztorem z dawnego Karakorum nie zostało zbyt wiele. Obecnie jest to zwyczajna prowincjonalna mieścina z brzydkimi budynkami, szutrowymi ulicami - generalnie nic ciekawego. W okolicy działa ekipa niemieckich archeologów, którzy próbują wydobyć z piachu pozostałości po dawnej stolicy imperium. Wałęsając się po miasteczku spotykamy dwie dziewczyny studiujące w Karakorum, które zapraszają nas do swojego „akademika” na nocleg. Łamaną angielszczyzną z wielkim trudem rozmawiamy do późna, wymieniając poglądy na temat życia żaka w Mongolii i Polsce. Po zakończonej debacie układamy się do snu by rano wyruszyć w kierunku północno zachodnim, który towarzyszył nam będzie przez najbliższy tydzień. Kolejny dzień to znów kiepskie drogi, a w zasadzie bezdroża, których trud i znój mozolnego pokonywania kilometr za kilometrem rekompensowały nam wspaniałe widoki. Zielone wzgórza, skały, rzeki, jeziora, stada jaków, koni, wielbłądów...





wszystko to z za zakurzonych szyb malucha dostarczało podróżnym nie lada satysfakcji.

Znów nocleg na stepie, pod rozgwieżdżonym niebem. Z rana przy naszym obozowisku pojawia się Mongoł na koniu, który z zaciekawieniem przygląda się naszej porannej rutynie. Zapraszamy go do naszego ogniska, częstujemy kawą, herbatą, piwem, czterdziesto procentowym Czyngisem i kanapką z nutellą. W ramach rewanżu Mongoł zaprasza nas do swojej jurty oddalonej od obozowiska o ok. 2 km, gdzie częstuje nas ajrakiem, kwaśnym serkiem z kobylego mleka i słodką kaszką, oczywiście z obfitym dodatkiem tłuszczu. Niestety okazało się, że nie był to wcale bezinteresowny gest wobec gości stepu, gdyż przy pożegnaniu nasz gospodarz bardzo natarczywie domagał się byśmy mu coś dali.




Z racji, że nie mieliśmy już wódki, której domagał się najbardziej, dosłownie wyrwał nam z rąk jedno piwo zapakowane w pamiątkowe etui zakupione w Ułan Bator. Przykre doświadczenie.

13 wrzesień okazał się pechowym dniem w historii przeprawy przez Mongolię. Tego dnia złapaliśmy 7 gum! Najpierw zamiana na rezerwowe, a gdy już się skończyły w ruch poszły łyżki, młoty, łatki. Spore opóźnienie. Pod koniec dnia jeden maluszek z powodu kiepskiego paliwa odmawia posłuszeństwa. Rano wymiana filtra paliwa - w którym znajdowała się mieszanka benzyny, wody i piasku - i dolewka spirytusu do baku. Zabiegi okazały się skuteczne, maluszek odpalił - tyle, że na popych, bo zepsuł się rozrusznik. Popołudniem docieramy do Har Termes - w luźnym tłumaczeniu gorące źródła.





Żadnych ciepłych źródeł tam nie znaleźliśmy, ale za to udało nam się podreperować samochody na placu przed znajdującym się tam ośrodkiem wypoczynkowym. Po wyjęciu rozrusznika z pomarańczowego maluszka i wytrzepaniu z niego ok. 200 gram piasku mechanizm na nowo zaczął działać! Oprócz tego wyczyszczony został gaźnik w białym fiaciku, w którym również znajdowało się sporo pyłu i dokręcone zostały śruby mocujące zawieszenie i skrzynie biegów we wszystkich 4 samochodach. Pod wieczór spotykamy jadącą w drugą stronę ekipę składającą się ze Szkota, dwójki Kanadyjczyków, kilku Słowaków, Czechów i Mongołów. Wymieniamy wrażenia z podróży przez Mongolie na schodkach przed ośrodkiem, po czym udajemy się na nocleg do opuszczonej chatki nad brzegiem jeziora.





Rano pobudka, śniadanko i wyruszamy w stronę miasteczka Ulaangom. Znów ponad 100km przez szutrowo - piaskowe bezdroża.. Do miasta docieramy późnym popołudniem i znów spotyka nas niemiła niespodzianka ze strony Mongołów. Na wjeździe do miasta stoi budka ze szlabanem, przy której pobierane są opłaty za wjazd do miasta - nic nowego gdyż płaciliśmy już kilkakrotnie, zawsze tak jak na bilecie 500 tugrików (ok. 1zl). Tym razem chcą od nas po 10 tys. tugrików i nie chcą pokazać biletu. Mocno zirytowani, wrzucamy im przez okienko 4 tys. - tyle ile się należy, Damian wyrywa od kasjera 4 bilety i wszystkimi maluchami stajemy w poprzek szlabanu, uniemożliwiając przejazd w obie strony i głośno trąbiąc czekamy aż podniosą szlaban. Po 5 minutach naciągacze odpuścili i otworzyli nam przejazd.





W miasteczku parkujemy przed mini marketem, żeby uzupełnić zapasy na dalszą podróż. Na parkingu znów spotykamy reporterów mongolskiej telewizji, którzy zaciekawieni niecodziennym zjawiskiem przeprowadzają z nami wywiad. Pod wieczór ruszamy w stronę oddalonej o ok. 200 km od miasteczka granicy z Rosją i zadowoleni z od dawna niewidzianego asfaltu mkniemy przez noc, by jak najprędzej dotrzeć do celu. Po ok. 100 km naszym oczom ukazuje się dziwny widok - granica. Dziwny, ponieważ o 100 km za wcześnie. Okazało się, że poniesieni euforią jazdy po równej drodze nie zwracaliśmy uwagi na jej kierunek i dojechaliśmy pod zupełnie inne przejście dostępne wyłącznie dla Mongołów i Rosjan. Tędy nie przejdziemy, więc z powrotem 100 km do miejsca, w którym zaczęliśmy. Przygoda z myleniem drogi dopiero się rozpoczęła. Kolejnego dnia, po mocnej konfrontacji mapy z kompasem i GPS'em obieramy właściwy kierunek. Przynajmniej tak nam się z początku wydaje. Droga szutrowa, szeroka, ostro pnąca się w górę. Maluchy mozolnie pokonują kilometr za kilometrem po stromym podjeździe. Dojeżdżamy do przełęczy na wysokości 2200m i tu do wyboru mamy kilka opcji, żadnych drogowskazów, żadnych ludzi. Znów mapa, kompas i wybieramy kierunek, który wydaje nam się właściwy. Od tego momentu zaczęły się dwa dni, które chyba najbardziej zapadną w pamięci każdemu z uczestników wyprawy. Była to bardzo ciężka próba dla samochodów i ludzi. Po kilkudziesięciu minutach jazdy po w miarę równym stepie droga zmieniła się w coś, co przypominało ścieżki wydeptane przez kozice w Tatrach, z tą różnicą, że gdzieniegdzie widać było ślady kół UAZa lub innych terenówek. Zawrócić nie mogliśmy, gdyż byliśmy przekonani, że jest to właściwa trasa - przecież wszyscy mówili, że będzie ciężko - a poza tym, zawrócenie wiązałoby się z koniecznością powrotu do Ułan Bator i granicy, którą przyjechaliśmy, a na to nie było ani czasu ani pieniędzy. Tak, więc do przodu! Pokonanie 400 metrów najcięższego odcinka, o nachyleniu co najmniej 30 stopni, slalomem pomiędzy kamieniami o wysokości dochodzącej do 40cm zajęło nam ok. 4 godziny. Kiedy przyszedł moment, w którym zaczęło brakować jedynki doszliśmy do wniosku, że czas podjąć odpowiednie kroki.





Z samochodów powyjmowaliśmy najcięższe rzeczy, zdemontowaliśmy filtry powietrza, do paliwa dodaliśmy dodatek oktanowy - każde nawet pół konia więcej było na wagę złota. Co chwilę trzeba było dawać odpocząć maluszkom, ponieważ czuć było swąd przypalonego sprzęgła. W miejscach gdzie ścieżka robiła się nieco szersza pokonywaliśmy wzniesienie skosami. W połowie podjazdu, gdy auta zdawały się mówić stanowcze dość, każdy z nas zaczynał się zastanawiać, w którą stronę zepchać swojego malucha i jak wracać do domu, które rzeczy zabrać, które zostawić. Radości z postawienia czterech kół na szczycie nie da się opisać - byliśmy jak dzieci, które dostały najnowsze zabawki. Po krótkiej chwili podjechała w naszą stronę terenowa Toyota. Kierowca - mówiący po rosyjsku, sympatyczny Mongoł - pokazał nam na mapie gdzie się znajdujemy.





Okazało się, że zamiast jechać głównym traktem wiodącym przez ałtajskie przełęcze my pojechaliśmy na skróty wprost przez skalną grań biegnącą nieopodal szczytu o wysokości niemalże 3000mnpm. Popatrzyli z niedowierzaniem na nas, na nasze maszyny i zgodzili się poprowadzić nas na dół, do najbliższej osady, do której również się udawali. Tym razem droga była o tyle lepsza, że prowadziła w dół. Co do jakości - żadnych zmian. Na miejsce dojechaliśmy po zmroku i po krótkiej rozmowie z naszymi mongolskimi przewodnikami rozbiliśmy obóz - jak się rano okazało, w wyschniętym korycie rzecznym. Po szybkiej pobudce, szybkim zwinięciu namiotów, szybko ruszyliśmy w trasę. Słowo "szybko" nabrało w tym dniu wyjątkowego znaczenia, ponieważ był 18 wrzesień - dzień, w którym wygasała ważność naszych mongolskich wiz. Jesteśmy w czarnej dziurze - żadnej cywilizacji, benzyna powoli się kończy, tugriki już dawno się skończyły, tymczasem do pokonania wciąż około 200 km po górzystym terenie pozbawionym dróg w naszym rozumieniu tego słowa. Ekipa jednak nie traci ducha i jedziemy dalej. Podczas pokonywania jednego z licznych w tym dniu wzniesień w białym maluchu następuje mała awaria - zacina się linka gazu - więc zatrzymujemy się by usunąć usterkę, wyciągamy przy okazji ostatnie, jakie nam zostały produkty spożywcze w postaci puszki szprotek, słoika miodu, puszki fasolki i słoika z sałatką ogórkową. Podczas sprzątania po jedzeniu zużywamy ostatni litr wody.





Teraz czujemy się naprawdę wolni!

Odpalamy fury i jedziemy dalej, pełni nadziei, że los pozwoli nam dotrzeć na czas na przejście graniczne. Po kilkunastu kilometrach żmudnej jazdy po kamienistym stepie, dostrzegamy pracujących na ciężkim sprzęcie Mongołów, którzy za pomocą spycharko-koparki ładowali węgiel na ciężarówki. Zagadujemy ich o benzynę i po chwili z dwustu litrowej beczki chłopaki spuszczają nam niskooktanową ciecz za ostatnie z ostatnich tugrików jakie posiadaliśmy - od tej chwili nie mamy przy sobie już złamanego mongolskiego grosza. Jak mawiają "pieniądze to nie wszystko", więc z nową dawką optymizmu ruszamy naprzód. Droga, a raczej ścieżka prowadzi nas tym razem pod skaliste wzniesienia otaczające jezioro. Nie wiemy co robić, ponieważ do celu prowadzi kierunek północno wschodni, a my wciąż przemieszczamy się na południowy zachód gdyż górska grań po naszej prawej uniemożliwia zmianę marszruty. Jedziemy już jakiś czas, z myślą że lada chwila trzeba będzie zawracać i szukać innej drogi, co wiązałoby się z utratą paliwa i nie dotarciem na czas na granicę.





Z racji że "jadący maluchem przez Mongolię" zawsze ma szczęście zauważamy w oddali osadę! Wysyłamy jednego malucha na zwiad, okazuje się, że jest to obóz Chińczyków wykonujących w tym rejonie odwierty geologiczne. Tłumaczymy im o co chodzi i po chwili jeden z nich odpala swojego busa by pokazać nam drogę, która doprowadzi nas do celu. "Droga" to oczywiście znów eufemizm na to, po czym przyszło nam jechać. Tym razem ku przełęczy pomiędzy dwoma skalistymi szczytami wspinaliśmy się po trawiasto kamienistej powierzchni upstrzonej wysokimi kępami stepowej trawy. W odróżnieniu od poprzedniej autostrady górskiej, tu nie było śladów UAZa ani innych samochodów, ale też kąt nachylenia nie był tak wielki, więc do przełęczy dotarliśmy w miarę szybko - kilometr w zaledwie godzinę to spory sukces! Od przełęczy droga prowadziła prosto w dół w stronę kolejnej osady, do której mieliśmy się dostać. Dojechaliśmy do niej na oparach, więc od razu rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania stacji benzynowej, na której chcieliby przyjąć dolary albo ruble. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że jest tu taka stacja! Po całkiem zadowalającym kursie, za pomocą ręcznie nakręcanej korby zalaliśmy maluszki i wyruszyliśmy - tym razem już ze stu procentową pewnością gdzie jechać - w stronę granicy. Dojeżdżamy powoli do ostatniej przed granicą miejscowości, zaznaczonej na mapie największą w rejonie kropką. Zadowoleni, że w końcu uda nam się znaleźć jakiś bankomat, zasięg telefonu może nawet internet, wjeżdżamy do mieściny z niemałym zdziwieniem i rozczarowaniem. Domy, a raczej to, co z nich zostało przypomina krajobraz po ostrym bombardowaniu.





Zawalone dachy, pokruszone ściany, walające się cegły, gruz... Jedziemy przez to pobojowisko kilkaset metrów, gdy naszym oczom ukazuje się coś, co już bardziej przypomina osadę ludzką, lecz w żaden sposób nie odzwierciedla naszych wyobrażeń na temat tego miejsca. Po prostu kilkadziesiąt budynków, stacja benzynowa, pewnie jakiś sklep - nic więcej. Wjeżdżamy z powrotem na główną drogę prowadzącą do granicy by po kilku minutach mocno się zdziwić. W poprzek drogi stoi potężne ogrodzenie, które przecinając drogę biegnie z ukosa w kierunku wschodnim aż po horyzont! Wracamy pewni, że pomyliliśmy drogę, lecz po chwili okazuje się, że w kierunku zachodnim rozciąga się dokładnie taki sam płot. Zbici z tropu kompletnie nie wiemy, co jest grane. Ponad miesiąc odcięci od świata i wszelkich informacji zastanawiamy się czy przypadkiem nie wybuchła tu jakaś wojna... Z pomocą przychodzi dopiero pewien Mongoł, który przyjechał autem z kierunku, w który my się wybieramy. Pokazuje nam, że daleko w stepie kończy się płot i można wjechać na drogę. Jest już ciemno, a step nie wygląda zbyt przyjaźnie dla naszych wymęczonych maluszków, pomimo to decydujemy się jechać ponaglani przede wszystkim wygasającą wizą. Na granicę dojeżdżamy ok. 22 i jest już niestety zamknięta. No nic, o naszą wizą będziemy się martwić rano, tymczasem znajdujemy nocleg u Kazachskiej rodziny mieszkającej w przygranicznej osadzie i kładziemy się do snu.





 

Na granicę wjeżdżamy ok. 11. Z wizami ku naszej uciesze nie ma żadnych problemów, nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Problem natomiast pojawił się z porożem kozła należącym do Marcina, które dostał od byłego ministra leśnictwa Mongolii za naprawę malucha należącego do jego córki. Niestety, pomimo listu od ministra, nie pozwolono nam przewieźć rogów i musiały zostać na granicy. O jednego suwenira mniej. Po rosyjskiej stronie spędzamy resztę dnia. Nasz przyjazd rozpoczyna się od półtora godzinnej przerwy obiadowej, która właśnie się rozpoczęła. Później celnicy nie robią nam żadnych problemów, atmosfera miła, lecz w labiryncie pokoików, po których musieliśmy się błądzić by gromadzić kolejne pieczątki na kolejnych świstkach, by potem wracać do pokoików, w których już byliśmy i pokazać, że mamy pieczątkę z następnego pokoiku, co pozwoliło na otrzymanie drugiej pieczątki z tego samego pokoiku... jednym słowem mętlik! Chodzenie od przysłowiowego Annasza do Kajfasza i przeciskanie się przez cały autobus Kazachów, którzy przechodzili ten sam niezwykle ważny i skomplikowany proces zajmuje nam ponad 4 godziny. Około godziny 17 ostatni stempel wbity - możemy jechać!

Długa droga do domu.

 





Rajd Lajkonika zakończył się wielkim sukcesem – wszystkie cztery załogi i ich pojazdy znajdują się już w swoich domach!

Wróćmy do momentu, w którym skończyła się ostatnia relacja – opuszczenie granicy rosyjsko-mongolskiej. Po długim pobycie na przejściu rosyjskim, celnicy pozwalają nam wreszcie wjechać na teren Federacji Rosyjskiej, a dokładniej Republiki Ałtaju – jest to autonomiczny obszar wchodzący w skład Rosji, zamieszkiwany przez Rosjan, Ałtajów oraz Kazachów. Swym wyglądem bardziej przypomina Szwajcarie czy Kanadę niż Rosję. Wysokie zaśnieżone szczyty, zielone lasy, krystalicznie czyste rzeki i strumyki, zapierające dech w piersiach przepaście i skalne urwiska – jednym słowem bajkowe krajobrazy. Do tego dodać należy świetnej jakości drogi, schludne, zadbane osady, brak wszechobecnych w pozostałej części Rosji ton śmieci, porządne samochody, którymi poruszają się mieszkańcy, liczne ośrodki narciarskie i wczasowe – kraina robi na nas duże wrażenie. W jednym z miasteczek postanawiamy zabrać się za doprowadzenie naszych pojazdów do stanu używalności. Wszystkie 4 dostają nowy olej, w żółtym maluszku naprawiamy pęknięty resor i uszkodzony wahacz – amortyzator nie miał się, na czym trzymać, w czerwonym reperujemy układ paliwowy, ponieważ do tej pory paliwo do gaźnika doprowadzane było za pomocą wężyka wyprowadzonego przez wlew paliwa i taśmą klejącą przymocowanego do dachu i tylnej klapy (patent nosi nazwę „kroplówka”). W białym maluchu nastąpiła poważniejsza awaria, z którą póki, co nie jesteśmy sobie w stanie poradzić – upalił się pierścień olejowy na jednym tłoku i auto zaczęło palić litr oleju na 100 kilometrów oraz znaczącą straciło na mocy – prędkość maksymalna 50km/h i wciąż ok. 6 tys. kilometrów do domu – nieciekawa perspektywa. Kolejnego dnia tracimy kontakt z ekipą żółtego malucha, – która błędnie przekonana o tym, że trzy pozostałe maluchy znajdują się daleko z przodu, gna, czym prędzej, aby je dogonić, podczas gdy tak naprawdę znajdują się z tyłu. Nie udaję się nawiązać kontaktu, więc postanawiamy jechać w stronę miasta Nowosybirsk gdzie powinniśmy się wszyscy spotkać (a jeśli żółtemu coś się przytrafi spotkamy go na trasie). W mieście Górny Ałtajsk znajdujemy sklep motoryzacyjny gdzie ekipa białego malucha dopasowuje pierścienie tłokowe od Łady Żiguli (są nieznacznie większe, ale powinny spasować). Z racji, że roboty ze zmianą pierścieni jest naprawdę dużo i nie mamy stu procentowej gwarancji, że pierścienie od Łady się przyjmą, chłopaki z białego postanawiają wlec się powoli w stronę kraju dopóki sytuacja nie zmusi ich do naprawy silnika.

 





Zaopatrują się w jednym z serwisów w 20 litrów przepalonego oleju na dolewki i umówieni z pozostała częścią Rajdu na spotkanie w okolicach Nowosybirska jadą swoim tempem. Przed Nowosybirskiem nie udało nam się zatrzymać, gdyż miasto zaczęło się wyjątkowo gwałtownie i niespodziewanie (na jednym znaku było napisane, że mamy jeszcze 40km, drugi znak po ok 5 minutach jazdy poinformował nas, że mamy już tylko 4km i zaraz za znakiem zaczął się Nowosybirsk). Postanawiamy wyjechać poza miasto by rozbić się w spokojnej okolicy. Rano pomarańczowy maluch nie chce odpalić. Żadne zbiegi nie pomagają, więc zapinamy linkę holowniczą i ciągniemy go w okolice najbliższej osady. Zatrzymujemy się na śniadanie i kawę w zajeździe dla tirów, tam też dojeżdża do nas biały maluch. Zmartwieni awarią pomarańczowego malucha, niechętnie obserwujemy zmieniającą się za oknem pogodę, która zwiastuje deszcz – ciężko naprawiać auto w takich warunkach. Dopijając powoli kawę, zauważamy ustawionego na poboczu tira z pustą lawetą do transportu samochodów. Okazuje się, że kierowca jedzie do Omska – tam gdzie my i na dodatek zgadza się zabrać popsutego malucha. Mógł nawet zabrać wszystkie 3, ale w szoferce było miejsce tylko dla jednego pasażera, więc na lawecie ląduje pomarańczowy maluch a w kabinie Rafał. Tuż za tirem podąża czerwony maluch, a biały jedzie powoli z tyłu. 700 kilometrów dalej, tuż przed Omskiem kierowca zjeżdża na postój, zrzuca z lawety malucha i po otrzymaniu w ramach podziękowania butelki mongolskiej wódeczki udaję się na nocleg. Dajemy znać chłopakom z białego malucha gdzie jesteśmy i idziemy spać do pobliskiej gościnicy. Dojeżdżają do nas w środku nocy i wbijają się do naszego tymczasowego lokum. Rano próbujemy ponownie odpalić pomarańczowego – udaje się, ale od tej pory aż do Polski odpalał będzie wyłącznie ciągnięty linką przez drugiego malucha – kluczykiem oraz na popych nie daje rady – podejrzewamy uszczelkę pod głowicą, ale podobnie jak w przypadku białego dochodzimy do wniosku, że dopóki jedzie o własnych siłach nie będziemy z tym nic robić.





W Omsku spotykamy się z Damianem i Janem, którzy rozgościli się u poznanej przez Internet Viery. Viera zgadza się przyjąć pod swój dach pozostałą część ekipy oraz pokazać nam miasto. Kolejnego dnia wstajemy skoro świt i kierując się znów na zachód zmierzamy w stronę Czelabińska. Biały maluch wyrusza tym razem pierwszy, a pozostałe w godzinę później za nim.

Od tej chwili trasa upływać będzie pod znakiem męczącej jazdy z małą ilością przerw. Białego maluszka spotykamy pod zajazdem za Kurganem, ok 600km za Omskiem gdzie chłopaki zatrzymały się na kawę. Chwilę porozmawialiśmy, po czym oni ruszyli dalej a my poszliśmy na kolację. Po ok. godzinnej przerwie wsiedliśmy do swoich aut i jadąc niemal non stop przejechaliśmy ponad 1000 kilometrów dziwiąc się, że chłopaki z białego musieli odzyskać tempo, bo nigdzie po drodze ich nie mijaliśmy. Pomiędzy miastami Tambow a Kursk dostajemy smsa, z którego dowiadujemy się, że biały maluch znajduję się wciąż w okolicach Ufy – czyli jakiś 1500km za nami! Dochodzimy do wniosku, że musieli gdzieś po drodze pobłądzić. Zastanawiając się, co robić próbujemy się z nimi skontaktować. Jesteśmy w lekkiej kropce, ponieważ mają albo wyłączone telefony albo są poza zasięgiem a nie umawialiśmy się z nimi, na które przejście graniczne jedziemy, i nie wiemy czy czekając w miejscu, w którym się znajdujemy do nas dotrą, ponieważ jeżeli wybiorą inną granicę to pojadą całkiem inną trasą. Po wielu próbach dochodzi wreszcie do kontaktu i dowiadujemy się, że biały maluszek dostał niezły wycisk pokonując Ural, a z powodu częstego wykręcania jednej świecy, która była cały czas zarzucana olejem i którą trzeba było często czyścić ukręcił się gwint w głowicy! Dla ratowania sytuacji chłopaki wkręcili świecę z dłuższym gwintem i jakoś jechali do przodu. Kolejne próby kontaktu znów nie przynosiły rezultatu - tym razem skończył im się kredyt na karcie. Doładowujemy im kartę przez Internet i w kolejnym smsie informujemy ich gdzie jesteśmy, pytamy czy dają radę, czy potrzebują jakiejś pomocy, wysyłki części zamiennych itp. Odpowiadają, że póki, co jadą z prędkością 40km/h, praktycznie nie gaszą auta i że spotkamy się w Polsce. Później kontakt znów się urywa.

 





 

W tym momencie dzięki pewnemu auto veteranowi, piewcy moralności, wielkiemu znawcy etyki i ortografii, człowiekowi, który bezbłędnie potrafi orzec, co dobre a co złe i który pomimo odległości paru tysięcy kilometrów i otrzymywania szczątkowych, niekompletnych informacji potrafił z niezwykła precyzją wskazać winnych całej sytuacji, osądzić ich i spowodować wśród rodzin uczestników wyprawy prawdziwą panikę, dochodzi do jednego z najmniej przyjemnych epizodów Rajdu! Panie A. więcej snu, mniej kawy i świeże powietrze na pewno nie zaszkodzą, a przed kolejnym bełkotem popełnionym na forum proszę się dobrze zastanowić nad potencjalnymi skutkami pańskich wynurzeń!!! Skoro u drugiej ekipy wszystko zdaje się być pod kontrolą, a wszyscy znajdujemy się już w Europie – od tej chwili bezpieczny powrót do domu nie stanowi większego problemu, ponaglani sprawami czekającymi na nas w kraju postanawiamy jechać dalej. Z ekipą białego malucha spotykamy się w połowie Ukrainy, pomiędzy miastami Żytomierz i Równe – maluch jedzie, co prawda na lawecie, a chłopaki w szoferkach dwóch tirów, ale lepsze to niż jazda 40km/h w wymęczonym samochodzie. Zanim jednak doszło do spotkania miejsce miała seria zdarzeń, które na długo pozostaną w pamięci podróżników. Ok. 70 km za przejściem granicznym jeden samochód odłącza się od pozostałych, ponieważ jest szansa, że jadąca w nim Dorota zdąży na ważną rozmowę kwalifikacyjną na swoich studiach. Po wzruszających pożegnaniach jeden maluch mknie dalej, a dwa stają na poboczu gdyż podróżnicy są zmęczeni i postanawiają przespać się parę godzin. Nie mija dwadzieścia minut, gdy dostajemy smsa, że w maluchu, który się odłączył złamał się resor! Pomimo szczerej chęci ruszenia z odsieczą pozostajemy w miejscu, w którym się zatrzymaliśmy, ponieważ żaden z dwóch maluchów nie da rady odpalić. Postanawiamy poczekać do świtu. Gdy tylko się rozjaśniło zaglądamy pod klapę żółtego maluszka i po półgodzinnych zabiegach udaje nam się odpalić silnik. Potem pozostaje już tylko zapiąć linkę do pomarańczowego malucha, pociągnąć go jakieś 500 metrów, dwa trąbnięcia, stop, odczepiamy linkę i jedziemy dalej – rutyna, która towarzyszy nam już od 5 tys. kilometrów. Dojeżdżamy do stojącego na poboczu czerwonego malucha, okazuje się, że resor jest całkowicie uszkodzony – złamane wszystkie pióra.

 



 



Sprawa wygląda nieciekawie zwłaszcza, że jest niedziela 7 rano. Nie przeszkadza to jednak znaleźć człowieka, który oferuje swoją pomoc. Sławek, tak na imię miał nasz mechanik, zaprasza nas do swojego małego warsztatu, gdzie za pomocą migomatu naprawia dwa pióra w resorze, a pozostałe dwa zakłada z UAZ’a - nawet pasują! Za pomoc nie chce żadnych pieniędzy, prosi jedynie żeby przywieźć mu malucha z Polski, którego od nas odkupi, ponieważ podoba mu się takie auto, a jeśli sam chciałby je przywieźć na Ukrainę musiałby zapłacić wysokie opłaty celne. Zostawiamy mu namiary na siebie i ruszamy dalej. Znów się oddzielamy, tym razem już bez pożegnań i ruszamy w stronę Polski – czerwony maluch jedzie szybciej, dwa pozostałe są troszkę z tyłu.

W pewnym momencie pomarańczowy maluch strasznie słabnie, jedzie maksymalnie 50km/h a lekkie wzniesienia powodują konieczność wrzucenia pierwszego biegu. Nie jest dobrze! Podejrzewamy uszczelkę pod głowicą. Zatrzymujemy się by zbadać sytuację – okazuje się, że spadła nakrętka mocująca przepustnicę w gaźniku i to był powód utraty mocy. Zakładamy nową nakrętkę i tym razem z pełną mocą ruszamy dalej. Po całonocnej jeździe zatrzymujemy się na krótki sen w odległości ok. 50km przed Kijowem. Po przebudzeniu ruszamy dalej, mijamy Kijów, Żytomierz i po lekkim wystrzale pod klapą żółtego malucha stajemy na poboczu. Maluch nagle osłabł, zgasł i już nie chciał zapalić. Po otwarciu klapki aparatu zapłonowego okazało się, że pomimo obracania rozrusznikiem wałeczek się nie kręci – uszkodzony rozrząd albo ślimak napędzający aparat. Żadnej z dwóch rzeczy nie mieliśmy ze sobą, więc postanawiamy, że spróbujemy się holować. I tak przez dwa dni nie gasząc auta – w końcu to żółty maluch służył zawsze do odpalania pomarańczowego, teraz ten drugi musi ciągnąć pierwszego - wleczemy się pomalutku w stronę Polski. Droga nie stanowi już żadnego problemu, powoli, ale do przodu docieramy w końcu do przejścia w miejscowości Krakowiec, ekipa czerwonego malucha przekroczyła już granicę w Medyce (po bagatela dziewięciu godzinach bezsensownego stania) a Biały maluch na lawecie udał się na przejście w Hrebennym.

 

W ten oto sposób zakończyła się dwumiesięczna przygoda ośmiu podróżników i czterech niezwykłych maszyn. Kila słów na temat refleksji i przeżyć z podróży, oraz podsumowanie techniczne i statystyczne znajdą Państwo w kolejnym artykule, który ukaże się niebawem.