ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Dłuższy weekend w Paryżu

Autor: Magdalena i Andrzej Banak
Data dodania do serwisu: 2008-07-23
Relacja obejmuje następujące kraje: Francja
Średnia ocena: 6.27
Ilość ocen: 609

Oceń relację

- do Paryża wybraliśmy się we dójkę w dłuższy majowy weekend. W Anglii, gdzie mieszkamy, weekend ten nie jest aż tak długi, jak w Polsce, ale zawsze to trzy dni wolnego!- pomocnikiem w podróży był przewodnik Pascala „Paryż i okolice”, będący tłumaczeniem The Rough Guide „Paris” (niestety, Bezdroża nie wydały jeszcze swojego przewodnika po tym miasteczku), wspomagany przez mapy: „Paris par arrondissements” wydawnictwa Michelin (kiepska) i „Grand Plan Touris Tique” (papier fatalny, świetna w treści, dostępna wszędzie)- zrezygnowaliśmy z podawania w niniejszym opisie cen i godzin wstępów, za to polecamy stronę www.parisinfo.com, na której można znaleźć wszystkie te i wiele innych informacji praktycznych, dokonać wszelkich rezerwacji, a także zakupić niezbędną przy zwiedzaniu miasta kartę „Paris Visite”

Dzień pierwszy: sobota, 5 maja 2007


Nasz weekend w Paryżu zaczął się na lotnisku Charles de Gaulle. Po czasie, jaki spędziliśmy na jeżdżeniu po niekończących się drogach kołowania, aż pilot znajdzie właściwe miejsce przy terminalu wnioskujemy, że jest ono znacznie większe niż londyński Heathrow. Choć oczywiście Angole twierdzą, że jest odwrotnie. Na hali przylotów odnajdujemy bardzo pomocny punkt informacji turystycznej, gdzie kupujemy karty Paris Visite. Jak się okazało, otworzyły nam one drzwi do wszelkich pojazdów komunikacji publicznej: metra, kolejki RER, autobusów. Karta ta występuje w kilku wersjach zarówno pod względem czasu obowiązywania jak i ilości stref. Nasze były ważne aż na stref pięć (tylko taki zasięg obejmuje lotniska i Wersal) i na dni trzy, czyli akurat tyle, ile nam trzeba było. Z kartą dostaliśmy dobry plan komunikacyjny Paryża na kiepskim papierze i książeczkę z kuponami na zniżki w całym mieście, choć głównie w mniej popularnych obiektach i tego nie wykorzystaliśmy. Ale i tak Paris Visite jest dobrym pomysłem na zwiedzanie. Podmiejską kolejką RER mkniemy prosto do zarezerwowanego hotelu. W pociągu praktycznie sami murzyni, dopiero bliżej centrum wsiada trochę białoskórych podróżnych. Dotarliśmy do hotelu Altona, zostawiliśmy bagaże na dużej sali służącej za przechowalnię i... w miasto. Prosto do Notre Dame. Wysiadamy na stacji metra Cite.




Blisko stąd do katedry. Droga, choć kręta, dobrze oznaczona. Wokół świątyni tłumy turystów, w środku jeszcze większe. Wnętrze kościoła robi na wszystkich oczywiście mocne wrażenie, szkoda tylko, że w ramach robienia nastroju ograniczono ilość światła do minimum, a może nawet nieco poniżej. Zwiedzanie zajmuje nam ok. godziny, później jeszcze obchodzimy katedrę dookoła, podziwiając po raz pierwszy Sekwanę. Wracamy do metra i jedziemy w okolice pałacu Luwr. Choć wydawało się to niemożliwe, tu tłumy turystów są jeszcze większe. Po kilku pamiątkowych zdjęciach na zewnątrz decydujemy się na wejście. Z przewodników i internetowych opisów wiemy, że Luwru nie jesteśmy w stanie ogarnąć w czasie jednej wizyty, dlatego też zawczasu ustalamy plan zwiedzania. Interesuje nas ekspozycja egipska (z racji wyprawy do Egiptu, planowanej na koniec maja), poza tym oczywiście „obiekty flagowe” muzeum, czyli Mona Lisa i Wenus z Milo (ta bezręka figura jest ponoć najlepszym przykładem na to, do czego może doprowadzić obgryzanie paznokci...). Do tych dwóch obiektów wprost nie sposób się dopchać, tylu japońsko-podobnych turystów wokół. W dodatku przed obrazem




Giocondy para pracowników muzeum usiłuje zrobić wszystko, żeby tylko zniechęcić turystów do robienia zdjęć. Przejawia się to głównie wykonywaniem ćwiczenia gimnastycznego, znanego powszechnie jako „pajacyk”, czyli wymachiwanie jednoczesne rękami i nogami, od czasu do czasu także pokrzykiwaniem na uparciuchów, którym aparat „niechcąco” błysnął... Na tle zacnego dzieła Leonarda takie zajęcia ruchowe obsługi wyglądają niezwykle ekstrawagancko. Mogliby przecież o tężyznę fizyczną dbać gdzie indziej… A przed robieniem zdjęć, w czasach cyfrowych aparatów foto w telefonach, praktycznie nikt




i nic nie jest w stanie powstrzymać. Trzeba od razu dodać, że zakaz fotografowania obowiązuje w Luwrze tylko przy dwóch najważniejszych zabytkach, wyżej wymienionych. Po fascynującym, ale też i nieco męczącym zwiedzaniu (nasze ego nie są przygotowane jednak na taką dawkę Kultury) wychodzimy przez szklaną piramidę na dziedziniec i kierujemy się przez ogrody Tuileries ku placowi Concorde. Tu znowu koneksje egipskie, czyli obelisk ze świątyni Kleopatry. Kolej na Łuk Triumfalny, do którego znowu metrem.




Akurat trwają przygotowania do jakiejś parady. Szybko okazało się, że ta parada – niestety – nie jest organizowana z okazji naszej wizyty w mieście, to jedynie jakaś rocznica wojenna… Ruch na rondzie wokół Łuku mocno utrudniony, a i turyści mają problemy z dotarciem najpierw do kas, potem na platformę widokową na szczycie. W końcu jednak udaje się, widoki naprawdę przednie!! I wieża Eiffela po raz pierwszy jak na dłoni. Gdy schodzimy z Łuku okazuje się, że parada trwa w najlepsze, dziadkowie w mundurach z równymi szeregami odznaczeń na piersiach składają kwiaty, a policja przegania turystów na drugą stronę placu. Czyżby odbywające się uroczystości były tajne? Skoro udało się obejrzeć stary łuk – jedźmy do łuku znacznie nowszego. W tym celu, znów metrem, docieramy do nowoczesnej dzielnicy La Defence z planem wejścia na La Grande Arche. Pod Arche wsiadamy do szklanej kuli, zwanej windą. Po chwili serce nam startuje do gardła w tempie, w jakim szklana kula, zawieszona na kilku wątłych linkach, odrywa się od ziemi, i z jakim ziemia oddala się od kuli... Ulga następuje dopiero w chwili, gdy winda chowa się w stropie budowli.




Dość ciężko jest znaleźć drogę z windy na taras widokowy, ale warto zadać sobie trochę trudu, bo Paryż cały jak na dłoni, i wieża Eiffela znowu widoczna. A nie jest to takie częste w wysokiej zabudowie miasta. Powrót windą na ziemię wydaje się być jeszcze bardziej emocjonujący, bo tym razem kula z dużą prędkością mknie na spotkanie z brukiem... Hamulce jednak działają. Wsiadamy do metra i kombinacją pociągów dojeżdżamy do stacji Hotel de Ville. Wędrujemy do Centrum Pompidou. Choć samo muzeum sztuki współczesnej już zamknięte, do ośrodka można jeszcze wejść, wszak w centrum znajduje się wiele instytucji, jak np.: kina, do których publika wali praktycznie całą dobę. Otoczenie Centrum robi jednak dość przykre wrażenie ze stertami walających się wokół śmieci. Zupełnie nie jak w okrzyczanej stolicy mody, zupełnie jak w Kielcach po bazarach… Zmęczeni wracamy do hotelu, gdzie recepcjonista ma dla nas złą wiadomość: nasze miejsca ktoś w międzyczasie przechwycił. Na szczęście hotelarz z własnej woli załatwił nam już miejsce w innym hotelu („Metropol”, o jedną gwiazdkę wyżej, bez dopłaty, więc się opłacało), zatem jedynym skutkiem „pomyłki” była konieczność krótkiego spaceru po niezbyt przyjemnych okolicach dworca Gare du Nord.

Dzień drugi: niedziela, 6 maja 2007


Tuż po ósmej rano wsiadamy do kolejki RER, by udać się na prowincję, do Wersalu. Tu słowo o samym RER. Częste jest, że na tej samej linii pociągi mają różne trasy, kończąc po prostu bieg na innych stacjach. Władze odpowiedzialne za transport wymyśliły, że w takim przypadku pomoże turystom nadanie składom… imion. To rozwiązanie wprowadza jednak dużo zamieszania, bo zamiast rozkładu, czy wykazu stacji, na których pociąg się zatrzymuje na tabliczkach pojawia się… imię. I zaczyna się polowanie na pracowników stacji z prośbą o skierowanie na właściwy peron i wybranie właściwego pociągu. Dobrze, że ci pracownicy znają jako tako angielski. Ale za to jest oryginalnie. Pociąg, do którego wsiedliśmy był mocno przepełniony. Wszyscy – jak się okazało – mieli ten sam plan: wstać jak najwcześniej, dojechać do Wersalu na otwarcie kas. Efekt – staliśmy w kolejce do kas muzeum ok. półtorej godziny, bo niektórzy zapobiegliwi przyjechali jeszcze wcześniejszymi pociągami. W ogóle pałac i ogród są podzielone na ogromną ilość stref, a do każdej należy mieć osobny bilet. Dlatego my kupiliśmy tzw. „Versaille Pass”, która pozwala na wejście wszędzie, gdzie w Wersalu turysta wejść może. Większość szczęśliwych posiadaczy biletów od kas ruszyła prosto do pałacu, więc tam przed wejściem utworzyła się kolejna kolejka. To przekonało nas do zwiedzenia najpierw ogrodów, zwłaszcza, że akurat był to czas działania fontann. Po przejściu bramek (pierwszych z wielu tego dnia) wędrujemy główną aleją w dół, w kierunku stawu, zwanego Grand Canal.




Wokół wspaniałe fontanny strzelające wodą we wszystkich kierunkach, z głośników sprytnie ukrytych za żywopłotem płynie muzyka poważna. Kilkakrotnie zbaczamy to na lewo, to na prawo od głównego traktu, aby podziwiać pojedyncze figury, mniejsze fontanny, kolumnady itd., itp. zagubione pośród starannie wypielęgnowanych żywopłotowych labiryntów. Przy najważniejszej z fontann – Apollo wyłaniającym się z fal – udaje nam się zrobić jedno zdjęcie z czynną fontanną, przy kolejnym już wodę wyłączono. Następne pokazy z wodą – dopiero po południu. Zatem mieliśmy trochę szczęścia. Nad samym Grand Canal dzieje się wiele – wypożyczalnia rowerów, łódek, kajaków. Można nawet bryczkę wynająć. My decydujemy się wynająć wózek elektryczny typu Meleks. Nim ruszamy na podbój Trianonów – wiosek zbudowanych specjalnie na potrzeby Marii Leszczyńskiej. W pierwszym z nich – Petit Trianon – zagubiliśmy się na prawie dwie godziny. Jest to bowiem ogromny teren (zupełnie wbrew nazwie: Petit = Mały), na którym znaleźć można wszystko: od alejek schowanych w cieniu drzew, sporych rozmiarów skansenu, sztucznych grot z wodospadami, po całkiem pokaźnych rozmiarów pałacyk letni z wystawami czasowymi. W drugim Trianonie, tym razem Grand, sił starcza nam już tylko na zwiedzenie głównego pałacyku, na myszkowanie po ogrodach i parku sił, woli i czasu już nie starcza. Pamiętamy wszakże, że jest już dobrze po południu, a my wciąż nie byliśmy w pałacu… Szybko do wózka (sprytne to urządzenie nie pozwala na zjechanie z wgranej do systemu trasy, przy każdej z takowych prób odłączając silnik; ot, technika!), wracamy nim nad Grand Canal i dalej na piechotę, tym razem pod górkę, do pałacu. Okazuje się, że choć turystów nadal ogrom, kolejki do wejść nie są już tak duże, jak rano. W pałacu jest w sumie pięć tras zwiedzania, dwie z nich mają odrębne wejścia, trzy pozostałe dostępne są przez najbardziej wyeksponowane i eksploatowane wejście naprzeciwko kas. Zatem ogólnie do pałacu wejść jest trzy, i jeśli nie zakupiliście wcześniej „Versaille Pass” – do każdych drzwi potrzebować będziecie osobnego biletu. Świetnym pomysłem na zwiedzanie całego gmaszyska są tzw. audioguides, czyli urządzenia z nagranym opisem trasy, uruchamiane w poszczególnych pomieszczeniach. Wersal proponuje takiego elektronicznego przewodnika w ośmiu językach, oczywiście nie ma w tym zestawie polskiego. Audioguide jest darmowy przy wykupieniu biletu typu „Versaille Pass”, przy innych rodzajach trzeba trochę dopłacić. Warto, pod warunkiem, że wizyta w pałacu ma być rzeczywiście zwiedzaniem, a nie przebieżką po komnatach, swoją drogą sportem bardzo popularnym wśród turystów. Można się naprawdę nieźle ubawić z francuskich i angielskich wersji polskiego nazwiska Leszczyński. A pech chciał, że Maria Leszczyńska wiele w Wersalu przebudowywała, więc przewodnik często o niej wspomina. Wypada tylko współczuć lektorom łamiącym sobie język nad naszą królową… My – jako, że wracamy z ogrodów – zaczynamy od trasy zazwyczaj traktowanej jako ostatnia, z wejściem od ogrodów właśnie, czyli Mesdames’ Apartments. Kolejna trasa, na którą się wybraliśmy (wejście od dziedzińca, akurat podczas naszej wizyty mocno przebudowywanego, więc znaleźć właściwą drogę wśród rusztowań i parkanów wcale łatwo nie było) to Apartamenty Delfinów – następców tronu (Dauphin’s Apartments). Dwie wspomniane trasy należy traktować jedynie jako wstęp do właściwego zwiedzania rezydencji, które właśnie teraz rozpoczynamy. Bowiem wchodzimy głównym wejściem i pozostałe nam trzy trasy zwiedzania rozpoczynamy od obejrzenia Kaplicy i Domu Opery, następnie Apartamenty: Króla, Królowej, państwowe, aby na koniec podziwiać Galerię Historii Francji. Natłok dzieł sztuki, zarówno tych rzeźbionych, jak i malowanych na wszystkim, co tylko przyjmuje farbę – jest naprawdę niezwykły. Najbardziej godnymi polecenia są: Sala Lustrzana, Kaplica i Sala Operowa.




Gdy wychodzimy z pałacu – nieco odprężeni, mając już to za sobą – zegary wskazują na godz. 16:30. Byliśmy w Wersalu chyba nawet dłużej, niż wynosi robocza dniówka pracowników tego kompleksu… Teraz powrót na stację kolejki RER i wracamy do Paryża. Mimo sporego już zmęczenia postanawiamy jeszcze wzbić się na wyżyny: naszych możliwości i wieży Eiffela. Pod wieżą – nie może być inaczej – dzikie tłumy kłębią się w kolejkach do kas. Wejścia są we wszystkich „nogach” wieży, choć jedno nieczynne z powodu remontu. Z pozostałych tylko dwa dają możliwość wjazdu na samą górę windami, ostatnie pozwala na dotarcie do tzw. drugiego tarasu na piechotę. My wybieramy windy. Stojąc w kolejce obserwujemy liczne patrole wojskowe uzbrojone po zęby, pilnujące porządku pod wieżą. Największe wrażenie na wszystkich robią komendy wydawane gestami rąk, znane z amerykańskich filmów wojennych. Francuscy żołnierze starają się być tak samo cool, jak ich koledzy zza wielkiej wody. W końcu – po ok. godzinie oczekiwania – udaje się nam dostać do windy. Tu wrażenia znowu niesamowite – winda szybko ucieka od ziemi, opierając się tylko z jednej strony o kratownicę wieży, tak, że z pozostałych trzech stron widać tylko oddalający się grunt. Miejsce przesiadki, tzw. drugi taras daje możliwość poczucia sporej już odległości od gruntu, choć gdzie tam do szczytu!!! Wiatr zrywa czapki z głów, spadek temperatury jest mocno odczuwalny. Druga winda – ze znacznie większymi emocjami – wywozi nas na samą górę, gdzie – niespodzianka – taras jest zabudowany i nie czuć tak bardzo tej ogromnej przecież wysokości…




Lekkie rozczarowanie, choć widoki przednie, a dzięki odgrodzeniu zwiedzających od przestrzeni wokół przeszklonymi ścianami jest i cieplej i bezpieczniej. Na tym tzw. trzecim tarasie, w kilku pomieszczeniach, za pomocą manekinów zainscenizowano scenki rodzajowe z czasów budowy wieżyczki. Po nacieszeniu oczu widokami (i utrwaleniu ich na karcie pamięci aparatu, oczywiście), odstaniu swego w kolejkach do wind – wracamy na ziemię, by udać się na zasłużony odpoczynek. Idziemy wzdłuż Sekwany do metra. Wokół wiwatujące tłumy, publika zgromadzona przy licznych telebimach, samochody obklejone plakatami i francuskimi flagami z jednej strony, i liczne oddziały policji starające się utrzymać w mieście spokój drugiej. Mimo przepotężnej demonstracji siły służb porządkowych już w hotelu w telewizji dowiedzieliśmy się, że jednak doszło do zamieszek, na szczęście dość daleko od nas, w okolicach Bastylii. A wszystko to ze względu na odbywające się w kraju wybory. Tego wieczora monsieur Nicolas Sarkozy został prezydentem Francji.

Dzień trzeci: poniedziałek, 7 maja 2007


Dzień zaczynamy od spakowania się. Nasz pobyt w Metropolu oficjalnie dobiegł końca. Nieoficjalnie przedłuży się nieco, za sprawą bagaży, które pozostawiamy na recepcji, aby móc swobodnie wędrować po Paryżu. Tym razem na piechotę docieramy do podnóża kościoła Sacre Coeur. Jesteśmy zatem w dzielnicy artystów – Montmartrze.




Do świątyni wędrujemy po wijących się schodach. Ułatwiająca turystom życie kolejka terenowa tego dnia jest nieczynna z powodu awarii. Jest co prawda autobus zastępczy, ale ze względu na ukształtowanie terenu dzielnicy – podróż nim zajmuje więcej czasu niż spacer, mimo, że jest stromo pod górę. W kościele meldujemy się jako jedni z pierwszych tego dnia – pora jeszcze zbyt wczesna na grupy zorganizowane. Dopiero gdy my kończymy zwiedzanie pojawiają się pierwsze autokary i bazylika wypełnia się powoli. Cały ten rejon niezwykle nam przypadł do gustu: wąskie uliczki, pełno na nich kawiarenek, malarzy ze sztalugami, niewielkich sklepików ze wszystkim i niczym… Pozytywne uczucie do dzielnicy wzrasta jeszcze podczas podróży Montmartrobusem – niewielkim pojazdem komunikacji publicznej, napędzanym energią elektryczną, doskonale wpisującym się w charakter dzielnicy. Ta krótka przejażdżka sprawia, że zmieniamy nieco nasze plany i postanawiamy wrócić na Montmartr na koniec wizyty w Paryżu. Tymczasem busik dowiózł nas do Placu Pigalle. Tu oczywiście pamiątkowe zdjęcie pod wielkim neonem z nazwą miejsca. Niestety, nie udaje nam się sprawdzić, czy tu faktycznie sprzedają najlepsze kasztany, w których




tak rozmiłowana jest Zuzanna – po prostu nikt kasztanów nie sprzedaje!!! I tak upadła legenda… A może zwyczajnie pora roku nie ta? Przecież w filmowym odzewie było o jesieni… Wędrujemy zatem nieco na zachód, do kolejnego symbolu miasta, do lokalu Moulin Rouge. Oczywiście miejsce to tętni życiem głównie nocą, ale nam wystarcza zdjęcie ze słynnym czerwonym młynem, co najlepiej wychodzi przecież za dnia. Stąd metrem docieramy do najsłynniejszej paryskiej nekropolii – cmentarza Pere–Lachaise. Za radą z Pascalowego przewodnika udajemy się najpierw do zarządu, gdzie wita nas anglojęzyczny napis „Obsługa nie mówi po angielsku”. Na szczęście cel naszej wizyty u szefostwa – mapy cmentarza – wyłożone są na stolikach, więc nie ma potrzeby komunikacji z „obsługą”. Pierwszy i najważniejszy punkt zwiedzania – grób Chopina. Zdecydowanie leży tu najwięcej kwiatów na całym cmentarzu. Ponadto kilka polskich flag. Żadnej francuskiej. Piszę o tym nie bez powodu – na stronach internetowych paryskiej informacji turystycznej, przy opisie Muzeum Chopina, można znaleźć taki oto tekst: „Muzeum słynnego francuskiego kompozytora Fryderica Chopina…”




Chcielibyście, nic ponadto! Kolejny punkt programu – nagrobek Jima Morrisona. Wiele o nim słyszeliśmy: że miejsce spotkań narkomanów, że służby porządkowe nie mogły sobie poradzić z niesfornymi odwiedzającymi. Tymczasem cisza i spokój, sam zaś nagrobek jak z cmentarza z polskiej wsi: zwykła betonowa ramka wypełniona ziemią, na niej bloczek z tablicą z nazwiskiem. Zagłębiamy się w cmentarz. Niemal na samym jego końcu nagrobek rodziny Cassino, na którym niby przypadkiem dopisano nazwisko i wyryto twarz Edith Piaf… Niedaleko stąd do najbardziej niezwykłego grobowca – Oscara Wilde’a. Potężny ten blok z płaskorzeźbą uskrzydlonej postaci zrywającej się do lotu, pokryty jest niezliczoną ilością odcisków uszminkowanych ust i różnych sentencji zarówno spoczywającego w tym miejscu, jak i jego wielbicieli. Na tym kończymy wizytę na cmentarzu, metrem docieramy w okolice Opery, tu kilka pamiątkowych fotek, następnie wizyta pod polską ambasadą, znowu fotki, wędrujemy do Pałacu Inwalidów, choć do zobaczenia samego grobu Napoleona brakuje nam już animuszu. Próbujemy za to na Placu Inwalidów, w okolicach polskiej ambasady, znaleźć tablicę pamiątkową, wmurowaną na cześć „Solidarności”, jednak nie udaje nam się to. Krótkim spacerem wzdłuż Sekwany, mijając budynek




Zgromadzenia Narodowego i Muzeum d’Orsay (mieliśmy ochotę na zwiedzenie tego muzeum, zwłaszcza po obejrzeniu w Polsce wystawy „Impresjoniści”, pochodzącej ze zbiorów tej placówki, jednakże w poniedziałek jest ono zamknięte, zresztą i tak z czasem było już krucho, a przecież jeszcze „dzielnica artystów” czekała!) wróciliśmy do metra, a nim z powrotem na Montmartr, tym razem bez wyznaczonego celu, tak po prostu powłóczyliśmy się nieco po tych ślicznych zaułkach, wypełnionych o tej porze już dość pokaźnym tłumem nam podobnych – przechadzających się. Jednakże myśl o powrotnym samolocie staje się coraz bardziej dokuczliwa, czas pożegnać dzielnicę artystów, jak i Paryż w ogóle. Wracamy do Londynu. Choć ponoć nie ma takiego miasta Londyn. Za to jest Lądek. Lądek Zdrój…