ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Długi Ryj czyli Niedźwiedź Mrówkowy

Autor: Jerzy Sosiński
Data dodania do serwisu: 2003-10-15
Relacja obejmuje następujące kraje: Argentyna
Średnia ocena: 5.65
Ilość ocen: 999

Oceń relację

Jerzy Sosiński


Spotkaliśmy mrówkojada przypadkowo,



po latach włóczenia się po drogach i bezdrożach. Nie jest go łatwo zobaczyć -jest to zwierz dziś już bardzo rzadki!
Było to na północy prowincji Corrientes, dziwacznej, jakby surrealistycznej krainy - jałowy step pokryty jest tam po horyzont tysiącami kopców-piramidek.



To królestwo mrówek tacuruzú, plagi tej części Argentyny, a kopce są to ich mrowiska. Step taki nazywa się tacuruzal.
Zjechaliśmy w polną drogę ku kępie drzew w poszukiwaniu cienia. Chcieliśmy rzucić przy okazji okiem na świat, który z dala od asfaltu jest dużo ciekawszy. Tym razem wygraliśmy los na loterii! W stercie spróchniałego drewna grzebał on - mrówkojad! Obserwowaliśmy go dobrą chwilę nie wysiadając z samochodu.
Tak tutaj jest - ptaki i zwierzęta nie boją się samochodów. Te żyjące w pobliżu dróg są do pojazdów przyzwyczajone. Wiedzą, że człowiek jest niebezpieczny, jak wysiada albo jak otwiera szybę - wtedy wieją aż się kurzy! Ale jak drzwi się nie otwiera, pozostają w miejscu. Po prostu wiedzą, jak się na nie poluje.



Dziwaczne to zwierzę ten mrówkojad! Wygląda, jakby zaprojektował go bardzo awangardowy artysta. "Mógłby zagrać w Gwiezdnych Wojnach" - zawyrokował Adam, syn, mający wtedy lat 14. W końcu musieliśmy zrobić jakiś nieostrożny ruch albo zirytował go trzask migawki - dość, że się spłoszył i pocwałował. A cwałuje tak, jak wygląda: śmiesznie i niezgrabnie.

Nauka zalicza tego oryginalnego stwora do rzędu Xenartha, bezzębnych. Przynależy do archaicznych owadożerców Nowego Świata, razem z nim do tej grupy kwalifikują się pancerniki, leniwce oraz amerykańskie "dinozaury" z czwartorzędu: gliptodonty i milodonty. Zamieszkuje stepową i tropikalną Amerykę aż po północną Argentynę. Żyje na granicy lasów oraz w strefie amerykańskiego buszu - monte. Tak od 60 milionów lat.
W hiszpańskojęzycznej Ameryce nazywają go oso hormiguero, czyli niedźwiedź mrówkowy. Ale może w Hiszpanii za Kolumba nie było niedźwiedzi? Bo może być mrówkojad podobny do wielu rzeczy, ale żeby akurat do misia?!....My, Polacy, z niedźwiedziami za pan brat od zawsze, nigdy nie palnęlibyśmy takiej głupoty. Już za Reja był on u nas mrówkojadem!



Jest takie opowiadanie: Król Jaguar, znużony chamstwem poddanych, zorganizował w selvie wieczorek zapoznawczy. Zwierzęta po kolei przedstawiały się, na koniec został element dziwny i nieokreślony. Społeczeństwa mają takie elementy. "Ja jestem wilkopies - mówił jeden - tata był pies, a mama wilczyca." "A ja jestem kotolis - ojciec lis, a matka kotka.". I tak dalej. Aż przyszła kolej na naszego bohatera: "A ja jestem oso hormiguero..." - zaczął... i już nie skończył, bo zwierzęta zaczęły wrzeszczeć i gwizdać: "Skandal! Ohyda! Fuj! Zboczeńcy i degeneraci! Won z lasu!" I od tego czasu mrówkojad trzyma się brzegu lasu, z dala od kolegów. Niedźwiedzie wyniosły się z Ameryki Płd., a jaguary nienawidzą mrówkojadów z całego serca. No i nikt nie przepada za mrówkami! Tylko poza mrówkojadem. Ten słabość do nich ma ciągle.

Pierwotni Amerykanie z Chaco traktowali go dużo lepiej. Dla Guaranów i Tobas polowanie na niego było związane ze skomplikowanym rytuałem. Wierzono bowiem, że zjedzenie mrówkojada daje nadzwyczajną siłę i przebiegłość (w argentyńskich bajkach dla dzieci nasz bohater jest uosobieniem siły, sprytu i rozumu, jak nasz lis. Za to lisy są dużo głupsze niż w Polsce). Nie można więc było na niego polować dla kaprysu. Indianie Toba wierzyli w Matkę Mrówkojadów, Nowét, która żyła pod ziemią i pożerała ludzi zabijających bez potrzeby jej kuzynów. Z potrzeby - to zupełnie inna historia, Nowét to rozumiała. Zapolować można było jedynie wtedy, gdy siły i spryt zaczynały szwankować. Wtedy trzeba było odprawić najpierw skomplikowany ceremoniał, by zawiadomić i poprosić o pozwolenie Matkę Mrówkojadów, chyba żeby mieć pewność, że nie palnie jej się niechcący! Jest to na pewno dużo prostsze i bardziej eleganckie niż spotkawszy zwierza w buszu schylać się i kucać, żeby sprawdzić, czy to Nowét czy zwykły kuzyn jaki...

Dla Wichis (nie lubią, gdy mówi się o nich z hiszpańska Matacos) mrówkojad był tabu, albowiem ich bóg-piorun Kassóngra przybierał właśnie jego postać. Bóg ten był też mistrzem i protektorem czarowników Wichis. Gdy grzmiało, mówiono, że to Kassóngra złości się i ryczy. A ci ambitni i liczący na awans szli wtedy w busz, w monte, istniała bowiem szansa, że bóg-piorun wpadnie w tarapaty i ugrzęźnie w gęstwinie.
(Bo straszna jest moc takiego kolczastego buszu! Nie uwierzy ten, kto wleźć nie próbował!) I jeśli komuś by się udało uwolnić uwięzionego w krzakach Kassóngre, to miałby on już przyszłość z głowy, bo bóg-mrówkojad z wdzięczności uczyłby go wiedzy tajemnej, sekrety zdradzał i na znachora-czarownika wykierowywał. Zyskałby godny tytuł pioganak Zapewnione miałby życie spokojne, wygodne i pozbawione pracy fizycznej.



Guaranie mieli do mrówkojada stosunek specjalny i uczuciowy. Nie był on dla nich pożywieniem - był przyjacielem. A było to tak: kiedyś, w zaraniu dziejów, świat nawiedziła okrutna powódź, potop niemalże. Przeżyli go tylko najsprytniejsi i najmądrzejsi, ci, co wdrapali się na najwyższe drzewa w selvie. Kiedy w końcu woda opadła i Guaranie z drzew zeszli, zobaczyli, że cały świat zwierzęcy się potopił! Świat stworzony przez Najwyższego i Stworzyciela - Tupá Nanderu Mbae Kuaa - był pusty. Aż echo niosło! Postanowili więc Guaranie nie zasmucać swojego stwórcy i zrobić mu niespodziankę: ulepić z błota i gliny wszystkie zwierzątka, które w swoim czasie wielki Mbae zmajstrował dla dżungli. Lepili je nocą, bo inaczej co to by była za niespodzianka! Pracowali w pocie czoła i kończyli właśnie tułów mrówkojada, gdy zaczęło świtać. Słońce w tropiku wstaje żwawo, wyskakuje niemal, jak chleb z opiekacza - niby nic, aż tu nagle już świeci na cały regulator. Nie tak jak nad Wisłą, gdzie wstaje godnie i z namaszczeniem... A więc świtać zaczęło i niewiele myśląc, okrutnie pospieszani Indianie wetknęli mrówkojadowi patyk w łeb i... zrobiło się jasno. A w słońcu dojrzał wielki Mbae Kuaa, jaką mu niespodziankę zrobiły te kochane Guarany! W mgnieniu oka zrozumiał -wszak imię jego znaczy Ten Co Wie Wszystko - i rozczulony nad wyraz tchnął życie we wszystkie figurki hurtem! I w naszego mrówkojada też. Dlatego jest, jaki jest, ofiara pośpiechu i braku czasu.
Potem Nanderu mianował drogich Guaranów "narodem wybranym", a naszemu bohaterowi dał nowe imię: yurumí, czyli Długi Ryj w tłumaczeniu.

Nie myśleliście chyba, że poprzedni, ten ręką boską zrobiony mrówkojad, miał coś wspólnego z tym dzisiejszym?! Nie, nie, t a m t e n wyglądał normalnie i miał normalne imię, jak na normalne zwierzę przystało. Jaki stąd moral? Są dwa: po pierwsze, że mrówkojad jest dziełem ludzi i pośpiechu oraz - po drugie - że żaden szanujący się stwórca nie jest odpowiedzialny za taki zwierzęcy bohomaz!
Od tego czasu mrówkojad nigdy nie był częścią menú Indian Guaranów. Woleli, żeby im wyjadał mrówki.

Guaranka

Jak widać, żyli kiedyś w zgodzie, w atmosferze przyjaźni i wzajemnego zrozumienia i ludzie, i mrówkojad. Aż przyjechaliśmy my, to znaczy biali z Europy, zaraz po Kolumbie. A biały żywemu nie przepuści, więc dziś mrówkojad jest pod ścisłą ochroną, zagrożony całkowitym wyginięciem.
Dziś, po 500 latach, nie ma już prawie mrówkojadów! Wytrzebiliśmy je niemal wszystkie.
A dlaczego? A ot tak sobie, bez powodu. Bo mrówkojad jest duży i wolno ucieka! Nie można przecież powiedzieć, że szkodnik, tylko że źle mu z oczu patrzy i że ludzi straszy. Jest to przecież zwierz miły i sympatyczny. Oczka ma bystre, a wygląd niegroźny, zabawny nawet. Do tego mrówki - tę zarazę i plagę sakramencką - wyżera i trzebi! Jest cichy, spokojny i nie wadzi nikomu, ale i tak o mały włos byśmy go do szczętu wytłukli! Konkwistadorzy, zwycięzcy ciemnoty takiej, jak ci tam - Tobas czy Wichis...

tekst: Jerzy Sosiński
zdjęcia: Adam i Jerzy Sosińscy
sosinski@fibertel.com.ar