ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Czarnohora Wyśniona

Autor: Mirosław Sadowski
Data dodania do serwisu: 2003-08-05
Relacja obejmuje następujące kraje: Ukraina
Średnia ocena: 5.85
Ilość ocen: 527

Oceń relację

Tekst i zdjęcia: Mirosław Sadowski

Przekraczamy łańcuch Karpat na Przełęczy Jabłonieckiej. I zamiast ciepłych powiewów znad centralnej Ukrainy mamy deszcz. A przez całą drogę świeciło nam słońce, jakaż to przewrotność Matki Natury.
Szybki „rzut oka” na ukraińskie pamiątki; ja na ceramikę i obrusy, Mirka na aniołki, ale zakupy dopiero jak szczęśliwie wrócimy w gór. Zjeżdżamy do Worochty. Tu dopiero leje!! A my musimy znaleźć bezpieczny parking na nasz samochód i przepakować się na ekwipunek wyprawowy, oj, „Nie lubię, nie lubię” robić tego w deszczu!

Prolog

Mamy czerwiec 2001. Wszystko przygotowane na podbój Howerli. Opracowana logistyka, zaklepany urlop, a co najważniejsze skompletowany zespół. Tylko skąd, kurcze, ta przeklęta grypa na początku lata?! Rozłożyła mnie znienacka i skutecznie pokrzyżowała wszystkim plany. Cały zespół pozostał w kraju; kierownik zachorował, to i wyprawa się nie odbyła.

Początek

Luty 2003. Śladowe Spotkanie Sympatyków „Na Szlaku”, Rycerzowa. Krótka rozmowa i krótka propozycja: „Panowie i Panie. Szukam chętnych na wyjazd na Ukrainę, oczekuję zgłoszeń”. Zgłoszeń wstępnych była moc. Na co najmniej dwa samochody. Ale wszyscy wiemy jak to jest! I tak dobrze, że nie jadę na tę Ukrainę sam! A i tak na pomysł jazdy tam samochodem wszystkim oczy robią się jakby bardziej wyłupiaste. Dlaczego?!
Kompletna ekipa w składzie: Kierownik wyprawy Mirosław Sadowski z Tarnowa i zastępca kierownika wyprawy Mirosława Woźniak z Olsztyna, wyrusza z Tarnowa 9-go czerwca o godzinie 1.00 w nocy. Jest nieźle!

Worochta – Werchowyna - Dzembronia

Na szczęście rozpogodziło się. I to nawet na tyle, że aż robi się gorąco. Samochód bezpiecznie zaparkowany, my spakowani w osprzęt wyprawowy. Nic tylko czekać na busa do Werchowyny. Do Dzembroni już chyba dzisiaj nie zdążymy.
Jest bus! W Werchowynie jesteśmy za niecałą godzinę, o dotarciu do Dzembroni dzisiaj możemy już zapomnieć. Do samej Dzembroni z Werchowyny jeździ dziennie jeden autobus o 17.20, ten odchodzący o 11.00 dociera tylko do skrzyżowania w dolinie Czarnego Czeremoszu skąd do centrum wsi jeszcze 4,5 km marszu. Tym właśnie jedziemy. Poza tymi dwoma autobusami tylko rzadka okazja może nas dowieźć w tamtejsze rejony.

Droga doliną Czarnego Czeremoszu to błotnista i wyboista gruntówka. U nas żaden kursowy autobus by nią nie przejechał, ale w Polsce nie ma takich autobusów jak na Ukrainie. Potwierdza się wszystko, co na ten temat przeczytałem: ciasnota, pozamykane okna, masa tobołków (beczek po serze i kapuście). Hucuł to mały człowiek, ale Polak już wali głową w sufit przy okazji pokonywania wertepów. Lepiej nic nie gadać, co by języka sobie nie przygryźć. Co chwilę się pytamy czy to już Dzembronia. „Nie, nie, my wam pokażemy gdzie wysiąść” Ludzie tu serdeczni i życzliwi, jeden drugiemu pomaga w trudzie podróżowania. „Macie mapę!!”- zdziwienie Hucułów sięga zenitu, gdy wyciągam mapę, by się zorientować gdzież ten autobus nas wiezie. „Pokażi”. Język jakby swojski, ale o egzystencjonalizmie, czy sztuce nowoczesnej nie pogada. „Dzembronia.!! Dzembronia!!” Pchamy się do przodu, zabieramy plecaki z beczek po kapuście (albo serze- zapachy podobne) i wylatujemy na zewnątrz. Uffff, ale ulga!! Jeszcze chwila, a mogliśmy podzielić los młodej Hucułki – tej o zielonej twarzy. Chyba stała za blisko tych beczek!


Witamy w Dzembroni. Do centrum wsi idziemy z babcią dźwigającą spory pakunek.

Do Dzembroni idziemy wraz z babcią. Babcia dźwiga spory pakunek, a my po plecaku i nie bardzo mamy jak jej pomóc. W końcu babcia zostaje w tyle. Cztery i pół kilometra mija nad podziw szybko. Centrum wsi to kilka domostw nie tworzących zwartej zabudowy. Dużo domów porozrzucanych jest po okolicy. Podobnie jak w Gorcach.
Na południe od wsi góruje potężny szczyt. „Eeee, to nie Smotrec, za wysoki” pocieszamy się z Mirką. Góra dominuje i przytłacza. Na szczycie jakby ruiny. „Oooo, to pewnie Pop Iwan, nasz Smotrec pewnie schowany za lasem” „Dobry deń. De znachodytsa Smotrecz?” pytam Hucuła. „A wot” i pokazuje na domniemanego Popa Iwana. Ożesz ty w morde! Plecaki dopiero co załadowane prowiantem, a tu górzysko jak w Alpach. Sprawdzam mapę; wszystko się zgadza, różnica wysokości też: tysiąc sto metrów w pionie! Nieźle jak na rozgrzewkę!

Dzembronia- Smotrec


Widok na Smotreca i łąki na których pasą się krowy i konie

Droga wiedzie przez podwórko. Pies na szczęście chyba przyzwyczajony, bo wcale go nie słychać. Spokojnie podchodzimy łąkami pod las. Po drodze musimy się schować pod okap szałasu, bo przeleciał krótki deszczyk, to dla ochłody, chociaż gorąca – na szczęście - nie ma.
Las i znowu łąka. Chociaż bardziej to hala, bo krowy się pasą. „Wy skąd?” „A z Polszi”. Pasterz pokazuje dwa warianty dalszej drogi na Smotrec. Wybieramy ten łagodniejszy. Po drodze, na kolejnej hali spotykamy rozbite namioty. Po wymianie pozdrowień i profilaktycznym spytaniu się o dalszą drogę idziemy dalej. Ścieżka zaczyna się „krystalizować” w wyraźny górski szlak. Chyba nawet widziałem ze trzy czerwone plamy farby, jakby oznakowanie, ale pewny tego nie jestem, może to tylko przypadkowe zabarwienie skały? Pomimo pesymizmu na dole idzie się nam nieźle. Najgorsza jest do pokonania kosówka, która łapiąc za plecak koniecznie chce człowieka cofnąć, ale nie dajemy się tak łatwo, kilka soczystych słów i obrażona puszcza nas dalej.

Na Smotrecu skały. I zimno! Ubieramy się, gasimy pragnienie, podziwiamy Popa Iwana z widocznymi ruinami „Białego Słonia”. Nadchodzi straszliwie czarna chmura i robi się tak zimno, że nie mogę opanować drżenia. Kiedy tylko zdążyliśmy włożyć polary i pałatki, zaczyna walić grad. Idziemy dalej, do granicznego słupka numer 18, gdzie boczna grań Smotrećia łączy się z główną granią Czarnohory. Tam musimy znaleźć jakieś miejsce pod namiot. Zimno jak diabli. Dlaczego nie wziąłem czapki i rękawic!!! Błąd! Grad szybko jednak przechodzi i pokazuje się słońce. Od razu lepiej i ...cieplej!
Do słupka 18. jednak nie dochodzimy. Nieco poniżej siodła, między Smotrecem a jego zwornikiem, widzimy ruiny polskiego, przedwojennego schroniska AZS-u, a wokół niego niezłe miejsca na biwak. Tam też schodzimy. Rutynowe czynności biwakowe nie zajmują nam dużo czasu: obiad, deser, rozbicie namiotu, wieczorna toaleta. Górą ktoś idzie. Chyba nie strażnicy!, o tej porze!? Idą dalej- pewnie turyści jak i my. O godzinie 20.00 śpimy jak noworodki.


Pop Iwan i ruiny polskiego obserwatorium astronomicznego „Biały Słoń”

Pop Iwan- Szpyci


Rano na biwaku pod Popem Iwanem

Rano budzi nas wschodzące zza Smotrećia słoneczko. Szybkie śniadanko, kawusia i kokosowe „Grześki” (nawet je polubiłem) i już raźnie podchodzimy pod słupek graniczny.
Na Popa Iwana mamy jakieś pół godziny, zostawiamy więc plecaki wciskając je w skalną szczelinę i zabezpieczamy przed deszczem (bo pogoda na przemian pochmurna i słoneczna). Na Popie Iwanie budzimy ukraińskich turystów - to pewnie ci, którzy wczoraj wieczorem mijali nasz rozbity biwak. Penetrujemy ruiny. Straszne! Ponoć mają je odbudować. Nie wyobrażam sobie tego. Łatwiej i taniej byłoby je zburzyć i zbudować od nowa, niż restaurować.


Wędrowanie granią Czarnohory przypomina łażenie po Tatrach Zachodnich lub Bieszczadach

Wędrowanie granią Czarnohory przypomina łażenie po Tatrach Zachodnich lub Bieszczadach. Od Tatr różni się tym, że poszczególne szczyty nie mają dużych podejść i że nie ma skalnych urwisk. Od Bieszczad zaś tym, że połoniny są rozleglejsze, florystycznie uboższe (większa wysokość) i w dole jest kosówka (na szczęście do głównej grani nie dociera). Większość szczytów przez szlak jest trawersowana. Szlak znakowany czerwono (jak u nas), jednak znaki pojawiają się bardzo rzadko. Ścieżka często się rozdwaja i istnieje duża możliwość pobłądzenia w czasie złej widoczności. Doskonałymi punktami orientacyjnymi są polsko-czechosłowackie słupki graniczne. Na polskich mapach-reprintach słupki są zaznaczone i po numerach można się zorientować gdzie się znajdujemy.
Uparłem się, żeby wejść na Munczeła, chociaż szlak szczyt omija. Góra masywna i jakoś mi się spodobała. Mirce mniej, widzę to po Jej minie. Ale idzie twardo za mną. Twardo, bo ścieżki nie ma, a wszędzie pełno starego drutu kolczastego, pamiętającego czasy wojny. Na szczycie spotykamy czarny szlak. Oczywiście o jakiejkolwiek tabliczce kierunkowej mowy nie ma. Takie pojęcie ukraińskim znakarzom jest całkowicie obce. Domniemywam, że jest to szlak z Dzembroni.
Pakujemy się do okopu i robimy „coś na ząb”. Niech żyje NASA i kosmonauci!! To dla nich wymyślono liofilizowane jedzenie w proszku. Dziś więc i turyści czują się jak w kosmosie, pomimo, że na torebce widnieje napis „Winiary”.


Brabenieskuł i Gutin Tomnatyk są typowymi szczytami w Czarnohorze z którymi „boryka” się turysta

Wędrowanie granią Czarnohory nie jest męczące. Co chwila podejście i zejście. Mięśnie pracują w różnych stanach obciążenia. Kolana nie są przemęczane ciężkimi zejściami. Byle tylko trzymać się grani. Zejścia w otaczające doliny, nie wspominając o próbie zejścia do wsi, to setki metrów w dół i kilometry w poziomie. Lepiej więc nie zapomnieć o kupnie chleba czy napełnieniu butelki wodą na herbatę.
W połowie grani odchodzi w bok ramię, którego zwieńczeniem jest Gutin Tomnatyk. Przesympatyczna nazwa szczytu doskonale odzwierciedla radość, jaką osiąga turysta na szczycie. W związku z odsunięciem od linii głównej grani i położeniu mniej więcej w środku, widać cały przebieg grani z poszczególnymi szczytami: od południa: Pop Iwan, Munczeł, Brabenieskuł, i liczne pomniejsze pitanty; od północy: Pietros, Howerla, Breskuł, Pożyżewska, Dancerz, Turkuł, Szpyci. W dole w polodowcowym kotle błyszczy się jeziorko, na południowym zachodzie widać Karpaty Marmaroskie, zza Howerli wyłaniają się Gorgany i Świdowiec. Szkoda tylko, że nie mieliśmy zdjęciowej pogody i widoczność była taka sobie.


Fragment grani Czarnohory. Od lewej: Turkuł, Breskuł, Howerla, Pożyżewska, Dancerz

Przed zwornikiem Szpyci spotykamy pierwszych turystów. Od razu poznajemy w nich miejscowych. Oczywiście po dresach! I tylko niektórzy posiadają „trepy”. Ogólnie dominują „adidasy”, chociaż plecaki nowoczesne, ze stelażem wewnętrznym i w futerałach kamery video. Postanowiliśmy nocleg spędzić gdzieś w kotle Gadżyny lub w kotle pod granią Kozłów. Zejście do tego drugiego miejsca było niezwykle karkołomne, więc zeszliśmy do kotła Gadżyny, a właściwie do jednego z jego cyrków, leżącego bezpośrednio pod przełęczą pomiędzy szczytem Szpyci a główną granią.
Szpyci, oraz sąsiednie Kozły znane są z ostańców skalnych. Patrząc na grań Kozłów, wpadłem na myśl, że przejście jej mogłoby być atrakcją samą w sobie z racji ekspozycji i prawdopodobnie wspinaczkowych fragmentów „graniówki”. Tylko, że Kozły porośnięte są kosówką, a ta, jak pisałem wcześniej, jest tam wredna i niesympatyczna. Poza tym z ciężkimi worami na taką graniówkę lepiej się nie pisać. Jakby ktoś przeszedł Kozły wzdłuż, bardzo proszę o wrażenia.
Schodzimy stromo w dół, bez ścieżki, do widocznego pośród kosówki małego jeziorka. Jeziorka okazuje się bagienkiem o brzegach stratowanych kopytami pasących się luzem koni huculskich. Kosówka doskonale maskuje nasz namiot i zupełnie się nie obawiamy odkrycia naszego biwaku przez kogoś patrzącego z góry. I znowu o godzinie 20-tej śpimy sobie smacznie.

Szpyci - Zaroślak

Już dzionek świta, czas wstawać! Jeszcze troszeczkę! Coś jednak zakłóca ciszę górskiego poranka. Zaczyna padać deszcz, pewnie zaraz przejdzie, jak w ubiegłym dniu. Chwilę trzeba poczekać. Chwilę, czyli ile? Czy godzina to już ta chwila, czy jeszcze nie? Wychylam się z namiotu. O kurcze, gleba na full!!! Górą chmury wiszą „na wyciągnięcie” ręki, a brak wiatru nie zapowiada ich rychłego rozwiania. Śniadanie i pakowanie się w namiocie wydłuża czas przygotowania do wymarszu. Podejście do szlaku nikłą ścieżką pośród mokrych traw pokonuje wszelkie membrany w naszych butach. Jeszcze nie spotkałem butów, którym mokre trawy nie dały by rady, no chyba, że „skorupy”. Dochodzimy do głównej grani. Tu jednak wiatr hula i to całkiem nieźle. Deszcz pada jakby poziomo. Marsz staje się celem samym w sobie. O widoczności większej jak sto metrów możemy pomarzyć. Włazimy na Turkuł. W dole słychać obozowiczów biwakujących nad jeziorkiem Niesamowitym. Jak się nic nie poprawi, to schodzimy do Zaroślaka. Z przełęczy pomiędzy Breskułem a Howerlą zaznaczono na mapie szlak do tej turbazy. Nie ma sensu wchodzić na Howerlę przy takiej pogodzie, może jutro będzie lepiej.
Turkuł, Dancerz, Pożyżewska. Raz w górę, raz w dół. Rozległa, trawiasta przełęcz. Musi być tu niezwykle ładnie, ale tylko gubimy się w podobnych domysłach. Zaczynamy podchodzić pod Breskuł. Co za wredna góra! Długie, tępe podejście. Końca nie widać! W butach już dawno chlupie woda, Mirka ma kompletnie przemoczone spodnie, przynajmniej te części wystające spod pałatki. Na szczycie kolejny słupek graniczny. Potwierdza się to, iż w czasie złej widoczności, to doskonałe punkty orientacyjne. Schodzimy do słupka 39. Stąd w prawo ma odchodzić ścieżka sprowadzająca do turbazy w Zaroślaku. Trawy po kolana, żadnej ścieżki, stromizna okrutna. Na chwilę się przejaśnia, w dole piękny kocioł i widoczne dachy zabudowań, określam szybko azymut i szukamy jakiegoś zejścia. W końcu je znajdujemy, bez ścieżki, ale na tyle łagodne, że można zejść bez ryzyka skręcenia nogi na jakimś kamieniu ukrytym w bujnych trawach. Osiągamy dno górnego piętra kotła. Chmury zostają wyżej, dookoła piękna sceneria: bujne, soczystozielone trawy, wijący się potok (Prut), z prawej strony spada siklawa z płata śniegu zawieszonego na skraju urwiska.
Znajdujemy ścieżkę i „dachy zabudowań”, które okazują się dwoma potężnymi, płaskimi głazami, czyli z szybkiego zejścia robi się prawdziwy odwrót z grani.
Prut robi się coraz szerszy i nagle spada wodospadem w dół. Nasza ścieżka też!! Toż to prawdziwa wspinaczka!! Nie przewidywane atrakcje sprawiają, że odwrót nabiera innego charakteru. Teraz to już nie jest nieplanowane zejście ze szlaku, tylko interesujące poznanie przepięknego fragmentu Czarnohory i gdyby nie zła pogoda, to by nam przez myśl nie przeszło, by tu zaglądnąć.


Prut ..... nagle spada wodospadem w dół.

Ścieżka spod wodospadu doprowadza nas do miejsca wypoczynkowego z ławkami i stołem. Ponieważ się nieco rozpogodziło, postanawiamy się wysuszyć i coś przekąsić. Jesteśmy już na nogach ponad sześć godzin bez przerwy i chwila odpoczynku dobrze nam zrobi. Ledwo kończymy obiad zaczyna padać. Pakujemy się szybko i zbiegamy w dół. To znaczy: Mirka zbiega, bo mnie zaczyna dokuczać kolano; cholerka, tylko powoli, żeby go nie przeciążyć i żeby jutro dało się wejść i zejść z Howerli cało i bezpiecznie.
Spotykamy turystów, a właściwie to spacerowiczów: oczywiście w dresach i adidasach. Dochodzimy do turbazy: olbrzymie gmaszysko z olbrzymią jadalnią, salą gimnastyczną, basenem, sauną, a piwa nie ma gdzie kupić. Na kuchnię też nie ma co liczyć, dobrze, że liofilizowane zupki jeszcze się nam nie znudziły. W pokoju rozkładamy całą zawartość naszych plecaków, nawet namiot zostaje rozłożony, by wysechł. W kranie woda zimna, że plomby same wylatują - teraz wiem, dlaczego tu wszyscy noszą złote zęby; po prostu złoto nie reaguje na lodowatą wodę przy myciu zębów tak, jak światłoutwardzalne plomby.
Godzina dwudziesta znowu zastaje nas pogrążonych we śnie.

Zaroślak – Howerla - Łazeszczyna

Poooobudka wstać!!! Za oknem pogoda zachęca do życia. Trochę inaczej wygląda to z okna na korytarzu, które wychodzi na Howerlę - góry dalej w chmurach, ale przynajmniej nie leje i tu, w piętrze lasu panuje całkiem znośna pogoda.
Zaczynamy mozolne podejście północno-wschodnim ramieniem Howerli. Piętro lasu mamy za plecami, a przed nami gdzieś w chmurach tkwi najwyższy szczyt Ukrainy. To jedynie 2058 m n.p.m., ale to w końcu kolejny szczyt do kolekcji Korony Europy.
Mijają nas ukraińscy turyści, nie muszę mówić, po czym ich rozpoznajemy. Za chwilę my mijamy ich, gdy siedząc na kamieniach łapią oddech. Lepiej jednak jest iść miarowym tempem, przynajmniej nie mamy zatykającej nas zadyszki.
Wchodzimy w chmury. Wchodzimy w wiatr. Na szczycie nie widać nic.


Widoczność na najwyższej górze Ukrainy mieliśmy raczej nietęgie

Obelisk, krzyż, ni to pomnik, ni tablica pamiątkowa. Wszędzie śmieci! Pamiątkowe zdjęcie, SMS to przyjaciół w Jesenikach i gdzie tu iść? Opuszczamy starą granicę i słupki graniczne nie będą już nam przewodnikiem. Według mapy mamy iść na zachód, ale jak podchodzę pod zachodnią krawędź szczytowego plateau, o mało mnie nie wywraca. Po za tym żadnej ścieżki. Idziemy wyraźną, rozdeptaną ścieżko-drogą o azymucie płn-zach. Po chwili jednak ścieżka wykręca i mamy właściwy kierunek. Mieliśmy iść na Piertosa, ale w tych warunkach (porywisty wiatr, brak widoczności i jakiegokolwiek oznakowania szlaku, poziomy deszcz) jest to zupełnie bez sensu. Najkrótszą drogą schodzimy na dół, do wsi Łazeszczyna, ale najpierw musimy znaleźć ścieżkę odbijającą zdecydowanie w kierunku północnym. Tylko trzeba ją znaleźć!! Na szczęście ścieżka znajduje nas sama. Okazało się, że zupełnie nie zauważyliśmy ścieżki wiodącej na Pietrosa, a poszliśmy tą, której bałem się nie odnaleźć.
Im niżej schodzimy, tym lepsza pogoda. Mijamy po drodze ukraińskich turystów, którzy pytają się nas o warunki na górze. Nasz wygląd mówi sam za siebie: pałatki, gore-texy, stup-stupy, rękawiczki, ochraniacze na plecakach. A oni w krótkich spodenkach!!
Po drodze wzbudzamy zainteresowanie krowiej rodziny. Dwa cielaki, krowa i w pewnym oddaleniu byk idą za nami dobrą chwilę. OK! Iść sobie mogą, ale żeby od razu nas lizać!!
Dochodzimy do pasterskiej osady, gdzie kupujemy mleko na drugie śniadanie. I zostajemy zaproszenie do koliby. Serdeczność gaździny przechodzi nasze oczekiwanie. Posileni i opici mlekiem, długi czas żegnani jesteśmy szczerym machaniem dłonią, i raz po raz przypominani okrzykami, byśmy nie zapomnieli przysłać jej fotku.
Walentina!, fotku ja wysłał.
Zejście długie i nie zazdroszczę kolejnym ukraińskim turystom dźwigającym olbrzymie plecaki (jakby każdy z nich niósł, co najmniej dwuosobowy namiot) podejścia na szczyt. Zwłaszcza, że droga od jakiegoś czasu jest rozjeżdżona przez drwali i błoto na niej okrutne. A oni w tych swoich adidasach!!
Schodzimy do małej osady Kozmiszczek. Kilka chałup, niedokończona budowa turbazy (zakaz wstępu, grozi zawaleniem), jakiś kemping z drewnianymi domkami zamkniętymi na głucho (początek wakacji!) i obok prowizoryczne pole biwakowe z kilkoma rozbitymi namiotami. Błotnista, dziewięciokilometrowa droga doprowadza nas do wsi Łazeszczyna.

Łazeszczyna-Worochta


Uśpiona stacja kolejowa w Łazeszczynie

2.35, 9.50, 16.40, 20.20- to rozkład jazdy pociągów z Łazeszczyny do Worochty. Tylko dwie stacje, ale za to przejazd w poprzek Karpat. Atrakcja sama w sobie. Po drodze liczne mosty, dwa tunele. Każdy z tych obiektów zagrodzony zasiekami i pilnowany przez uzbrojonego żołnierza. Nie śmiem nawet wyjąć aparatu na wierzch! Ale widać pierjestrojkę, bo powinno być ich po dwóch na każdy obiekt (bo są budki po obu stronach mostów), a jest tylko jeden.
W Worochcie wysoki, zabytkowy, kamienny most stanowi już tylko obiekt historyczny. Obok, równolegle zbudowano nowy – ten przynajmniej wygląda solidnie. Druga strona Karpat wita nas deszczem i brakiem chleba w sklepach. Na szczęście mamy jeszcze żelazną rezerwę w postaci chrupek, ale w ostatnim sklepie chleba ci pod dostatkiem, kolację mamy więc zapewnioną na europejskim poziomie.
W turbazie w Worochcie spotykamy „naszych”. Studenci z Krakowa przyjechali na trzy dni i chcieli szybko przejść główną grań. Trasą dokładnie jak my, ale jak doszli z Dzembroni przez Smotrećia na główną grań to całkowicie stracili widoczność i pogubiwszy ścieżkę wrócili z powrotem do Dzembronii. Tam cudem załapali się na „okazję” i dotarli do Worochty. Ponieważ w niedzielę musieli byś w Polsce (był piątek), następnego dnia wracają. Bagatela, przejechać 600 km by wejść na pośredni szczyt! Mnie by trafił...nie powiem co.
Rano nie ma wody w kranie. Rzeka brudna, zatkało filtry. Faktycznie Prut ma kolor kawy z mlekiem i to kawy ukraińskiej, czyli czarnogęstosmolistej.
Odbieram samochód od miłych gospodarzy. Nawet zapalił bez problemów. Biorę butelkę wody ze studni (bez rannej kawy ani rusz!) i wracam do turbazy. Tam sympatyczna pani administrator nie ma wydać reszty z 50-ciu hrywien za nocleg, biegam więc po dopiero-co otwartych sklepach, ale nikt nie ma rozmienić, bo w szufladach brak jeszcze utargu. Wracam i głośno domagam się reszty. Pani biegnie na górę po schodach i w końcu przynosi te 10 hrywien reszty. Żadne pieniądze, ale co tam, chcą do Europy, to niech się przyzwyczajają.

Epilog

Druga w nocy. Jesteśmy w Tarnowie. Moglibyśmy być, co najmniej cztery godziny wcześniej, gdyby nie popisowa akcja ukraińskich celników, którzy pokazali nam jak można dorobić do lichej pensji ukraińskiego urzędnika państwowego niższego szczebla.

Tekst i zdjęcia: Mirosław Sadowski

Informacje praktyczne:
Waluta: 1 hrywna, 100 kopiejek
Kurs: 1$=5,22 hr (Muchaczewo czerwiec 2003)(około 1hr=0,74PLN)
Mapy: reprinty przedwojennych map wojskowych w skali 1: 10000 UWAGA: nieaktualny przebieg szlaków. Dostępne są mapy (Sklep Podróżnika) o dzisiejszej treści turystycznej. Topografię należy brać z reprintów, a szlaki z map ukraińskich
Podstawowe wyposażenie w górach: KOMPAS, sprzęt biwakowy, zapas jedzenia i wody, ciepła odzież (nawet w lecie), mocne buty, wskazane kijki turystyczne (uciążliwe zejścia)
Dojazd: samochodem: Małopolska - Barwinek - Użgorod - Rachiv - Vorochta: 600 km
Podstawowe ceny:
Wstęp do Parku Narodowego: 5,50 hr/os/dzień
Chleb: ok. 1,5 hr
Piwo: 1,1-1,5 hr (z kaucją)
Wędlina hermetycznie pakowana: ok. 2,5 hr- ogólnie zaopatrzenia w prywatnych delikatesach nie odbiega od naszych, ceny mniej więcej ¾ naszych
Dobry koniak (Zakarpackij) 25 hr (bardzo drogi!!)
Nocleg w turbazach:
Wierchowina: standard podwyższony 50 hr/os, standard turystyczny: 17 hr/os
Zaroślak: 25 hr/os
Worochta: 20 hr/os
Przejazdy:
Bus: na trasie Worochta-Werchowyna 2,5 hr/os z bagażem
Autobus: na trasie Werchowyna - Dzembronia ok. 2 hr
Pociąg: na trasie Łazeszczyna - Worochta: 1,30 hr
Granica:
Żadnych dodatkowych opłat typu: ubezpieczenie medyczne, opłata klimatyczna, podatek drogowy nie kazano nam płacić
Przy wjeździe należy wypełnić kartę wyjazdową z podaniem podstawowych danych swoich i samochodu. Cześć kartki należy zachować na powrót.
Przy wyjeździe należy albo odstać swoje w kolejce, albo podjechać bocznym pasem, wejść do budki celników, wyjść z budki i przejechać bramką CD. Należy wypełnić deklarację celną i bezwzględnie wpisać do niej wszystko, co się posiada: całą gotówkę, leki, o samochodzie nie wspomnę. Należy być przygotowanym na szczegółową kontrolę (dobrze jest mieć na wierzchu drobny „suwenir” dla celnika, choćby próbki szamponu z „babskich” czasopism). Absolutnie nie polemizować, zwłaszcza nie podnosić głosu!! W razie zagrożenia udawać głupka, brać na litość, ostatecznie mieć w zanadrzu banknot o niskim nominale z wizerunkiem jednego z amerykańskich prezydentów. Najlepiej przekraczać o świcie lub wcześniej.